niedziela, 25 stycznia 2015

Rozdział 17: "And I always look up to the sky, pray before the dawn, 'cause they fly always, sometimes they arrive, sometimes they are gone - they fly on"

Będzie krótki.
Więc tak... To ostatni rozdział tego sezonu i całej tej historii, tak myślę. Razem z Isabelle nie chcemy tego ciągnąć, bo byłoby to na siłę, zważywszy na to, że ten drugi sezon jest kontynuacją pierwszego, bo nie chcieliście pogodzić się z tym, że Ross umarł. :P
Is już śpi, a ja piszę, dlatego w moim i jej imieniu chciałyśmy bardzo wam wszystkim podziękować za każdy komentarz pozostawiony pod rozdziałami, za te wszystkie wyświetlenia, których na dzień dzisiejszy jest aż 40 tysięcy, za to, że tak bardzo nas motywowaliście i zawsze wybaczaliście, jeśli rozdziału przez dłuższy czas nie było. Nie chcę pisać jakiejś wzruszającej mowy czy coś, bo to nie koniec bloga!
Wspólnie ustaliłyśmy, że zrobimy sobie długą przerwę, abyśmy mogły poświęcić się naszym blogom. Wrócimy do was z nową historią (nad którą jeszcze myślimy, ale ćśśś). Myślę, że to głównie ze względu na mnie, bo mam mnóstwo roboty w szkołach i nie tylko, no i nie dawałam rady z prowadzeniem dwóch blogów. Is tak, ale ja nie. Aktualnie z rozdziałem na I'm the next supreme zalegam od miesiąca, co jest naprawdę długim okresem czasu.
JEŚLI MACIE DO NAS CHOĆ ODROBINĘ SZACUNKU, TO SKOMENTUJCIE TEN ROZDZIAŁ.
Planujemy powrót 12 KWIETNIA, czyli w rocznicę założenia bloga.
To tyle, na razie zapraszamy na nasze oddzielne blogi:
Is: another-love-raura.blogspot.com
Mój: im-the-next-supreme.blogspot.com
P.S. Dziękujemy również Natali i Jagodzie za zaufanie i za danie nam tej szansy.


ROZDZIAŁ Z DEDYKACJĄ DLA WSZYSTKICH ZIEMNIAKÓW, KTÓRE DOTRWAŁY Z NAMI DO KOŃCA TEJ HISTORII. KOCHAMY WAS BARDZO MOCNO ♥️
________________________________________

- Laura! - Z moich ust wydobył się wrzask. - Laura!
Znów spróbowałem się wyrwać z od mojego przeciwnika, tym razem skuteczniej. Podniosłem się na równe nogi, a następnie wymierzyłem mu cios w głowę, tuż po tym kopnąłem go z całej siły w brzuch. Wycelowałem w niego swoim rewolwerem i krzyknąłem krótko do Riker'a: "Pilnuj go!", a sam udałem się do wejścia do budynku.
Kiedy znalezłem się w środku, wszedłem do jedynego pokoju, w którym były uchylone drzwi. Był to ten sam, w którym zostawiliśmy Laurę. Spodziewałem się zobaczyć jej nieruchome i sztywne ciało na podłodze, ale tak nie było. Nie zastałem tutaj nikogo, a klapa w suficie była otwarta.
Ktoś musiał wziąć broń.
A Laura gdzieś tu musi być.
- Laura? - Nikt mi jednak nie odpowiedział. - Lau!
Zacząłem przeszukiwać pomieszczenie, ale nie - nigdzie jej nie było. Do "domu" nagle ktoś  wszedł - a ja zamarłem w bezruchu. Lekko wychyliłem głowę na korytarz, aby zobaczyć, kto idzie - była to Rachelle. Trzymała jakiś spory pistolet, którego nazwy nawet nie znałem. Zakradała się w kierunku pomieszczenia, w którym aktualnie się znajdowałem, przynajmniej tak mi się wcześniej wydawało. Poszła jednak zupełnie gdzie indziej, a ja znów spanikowałem, że może szuka Laury. Nie może.
Wybiegłem zza ściany i rzuciłem się na jej plecy zwalając ją z nóg. Wrzasnęła głośno, ale zakryłem jej usta ręką. Ta natychmiast mnie ugryzła, co bolało jak cholera, ale trudno. Próbowała się wyrwać, ale nie dawałem jej na to szans.
- Puść mnie! - wysyczała wierzgając rękami i nogami na wszystkie strony.
- Nie dorwiesz się do niej - odpowiedziałem.
- Taki jesteś tego pewien? - spytała uśmiechając się złośliwie. Chciałem kiwnąć głową, ale nie zauważyłąby tego, bo tak się wyrywała. Zamiast tego powiedziałęm po prostu:
- Owszem - i chociaż dziewczyn się nie bije, ona była wyjątkowym osobnikiem, którego trzeba było ubić. - Pożałujesz za ten cały rok, który zmarnowałem! Mogłem być z nią!
- Ale patrz, jakos trafiłeś do mnie. Chcesz znać prawdę? - spytała i natychmiast oboje przestalismy się poruszać.
- O czym?
- Jak to się stało, że pochowali nie tego blondyna. Otóż - zaczęła, nie czekając na moją odpowiedź - na lotnisku pewien facet chciał ci ukraść dokumenty, bo sam nie miał, a uznał, że w sumie to jesteście podobni - zaśmiała się. - Próbowałeś się bronić i upadłeś, uderzając w coś metalowego. Akurat wracałam wtedy samolotem od Piper, a kiedy cię tam zobaczyłam, uznałam że to bardzo dobry moment na początek zemsty - znów uśmiechnęła się nieszczerze. - Biedaczek jednak zmarł w wypadku samochodowym, a zidentyfikowali go jako ciebie, bo przecież miał twoje dokumenty, co nie? A jego ciało było tak zmasakrowane, że nie byłoby innego sposobu. I ot, pozwolili mi cię do siebie wziąć, bo byłam pielęgniarką, a na dodatek powiedziałam im, że jesteś moim chłopakiem i że nie masz nikogo innego oprócz mnie.
- Jesteś chora - powiedziałem mocno wkurzony i znów się na nią rzuciłem. Próbowała we mnie strzelić, ale skutecznie unikałem strzałów. Wziąłem za to swój rewolwer i strzeliłem jej w stopę. Krzyknęła z bólu i chwyciła zranione miejsce. Zdecydowałem się ponowić poszukiwania Laury, cokolwiek miałyby dać. W krótkim czasie przeszukałem cały budynek, a dopiero w ostatnim pokoju znalazłem martwe ciało tego samego faceta, który wcześniej wszedł do budynku... Chwila... To musi znaczyć, że Laura go zabiła. A to znaczy, że żyje.
Z impetem wybiegłem z tego domu, a raczej ruiny, gdzie co chwilę słychać było strzały. Przyłączyłem się do pozostałych i wspólnie próbowaliśmy odeprzeć atak, co w sumie nie było takie trudne, chociaż Rocky'ego i Vanessy nie było. Ryland też gdzieś zniknął. Mick i Logan strzelali do Rydel chowającej się za drzewami i broniących jej (a przynajmniej starajacych się) Riker'a oraz Ratliff'a. Nagle zza rogu wybiegła Rachelle, a wraz z nią Ryland.
- RIKER! - wrzasnął najmłodszy. - KRYJ SIĘ!
W ostatnim momencie, pomyślałem. Rachelle trafiła tuż nad jego głową, w drzewo.
- Dzięki! - odkrzyknął Riker.
Strzelałem do Logan'a i jednocześnie obserwowałem całą sytuację. Po chwili jednak ani ja, ani mój aktualny przeciwnik, nie strzelaliśmy do siebie. Obok bowiem działo się coś o wiele ciekawszego i przerażającego w jednym - Riker usilnie próbujący odeprzeć atak Mick'a i Rachelle. Ratliff natomiast wspinał się na drzewo, ale mam wrażenie, że tylko ja to zauważyłem. Może chciał mieć lepszy widok, tak jak Evan i Will?
Właśnie, gdzie oni są?
- RIKER! - krzyknął Ryland, a starszy odwrócił się w jego stronę. Okazało się, że tym razem to Logan do niego strzelił, a młodszy... zasłonił go własnym ciałem.
- RYLAND, NIE! - ryknął Riker, gdy chłopak upadł bezwładnie na ziemię, z dziurą prosto w sercu. Sam do niego podbiegłem ze łzami w oczach. Nie mogę płakać, nie mogę płakać. Będę silny.
Ale przecież właśnie mój młodszy brat oberwał kulką w serce, do cholery!
I się zaczęło. Jedna samotna łza spływająca po moim policzku wywołała falę innych, spadających na twarz Ryland'a, kompletnie bez wyrazu. Jeszcze przez chwilę oddychał, a jego serce biło... Ale to było tylko chwilowe.
- Przepraszam, Ryland! - zawył Riker, a ja postanowiłem się odpłacić.
Zacząłem strzelać, gdzie popadnie, a zaraz potem dołączyło się do mnie kilka innych osób: Ellington, Evan, Will i Riker. Mimo naszej przewagi liczbowej, pokonanie tej trójki (parę sekund później dołączyła też Piper, chociaż ona kompletnie nie miała broni) było naprawdę trudne. Zza rogu nagle wyskoczyła... Laura, wyposażona w bardzo dobry karabin, mniej więcej taki, jaki miał np. Logan.
- LAURA! - uśmiechnąłem się nagle, ale ta nie była tym tak bardzo podekscytowana.
- Nie teraz! - krzyknęła i przyłączyła się do strzelanki.
Po minucie trochę się rozdzieliliśmy. Ja i Rachelle w lesie próbowaliśmy się nawzajem zabić. Z tego, co usłyszałem, Logan jest martwy, Ellington dostał kulką w biodro, Riker w ramię, Rydel w udo, a Mick gdzieś zniknął i polował na nich z ukrycia.
- Tym razem się przede mną nie ukryjesz - wrzasnęła Rachelle i zaczęła do mnie strzelać jakby miała zabić jakiegoś słonia w pancerzu.
Próbowałem z całych sił ją powstrzymać, ale za nic mi nie wychodziło. Absolutnie nie trafiałem ani w jej głowę, ani chociaż w brzuch - tylko drzewa. Usłyszałem w krzakach jakiś szelest i natychmiast przede mną zmaterializowała się Laura. Nie zdążyłem zareagować, bo chcąc ochronić ją przed Rachelle, strzeliłem do blondynki i tym razem trafiłem prosto w płuca. Myślałem, że to pewnie dzięki Laurze dostałem kopa i pewnie pomyślałbym jeszcze dłużej gdyby nie to, że to, co właśnie stało się Rachelle, wcale nie ochroniło Laury. Dziewczyna leżała na ziemi trzymając się za brzuch, cała jej ręka była czerwona od krwi. W tym samym momencie usłyszałem policyjne syreny i jeszcze więcej wrzasków i strzałów.
- Laura - wydukałem cicho i opadłem w dół, do niej. - Nie. Nie. Nie. Laura, nie zasypiaj, rozumiesz? Nie zasypiaj - wziąłem ją na ręce i jak najszybciej próbowałem wydostać się z lasu.
- Ross, jesteś - wyszeptała i uniosła swoją zakrwawioną rękę kładąc mi ją na policzek.
- Jestem i zawsze będę. Nie usypiaj.


*CHWILĘ WCZEŚNIEJ*

~Laura~

Szukając Ross'a natrafiłam na Evan'a i Piper, którzy (o dziwo) do siebie nie strzelali. Nie chciałam, żeby wyszło na to, że podsłuchuję, ale z drugiej strony nie chciałam się narażać Piper.
- Naprawdę tylko po to? - spytała dziewczyna.
- Tak - odpowiedział Evan po chwili zastanowienia. O czym oni mówili?
- Ojej, jakie to urocze - warknęła Piper.
- Nie rozumiem, jesteś zazdrosna? - Chłopak uniósł brwi ze zdziwienia, a ruda wypaliła:
- Jestem! Odkąd tylko poznaliśmy się w parku byłam zazdrosna o każdą!
- A Ross? Co z nim? 
- Przecież wiesz - spojrzała na niego wymownie, a on powiedział cicho:
- Aaa, okej.
- A co z Laurą? - spytała Piper zgrzytając zębami.
- No a co miałoby być? Ona nic do mnie nie czuje. Przecież ona i Ross...
- Nie musisz kończyć - przerwała mu. Czy on...?
- Tak czy siak, przecież to dla niej uciekłem z więzienia... Żeby ją chronić. Ale już ktoś inny to za mnie robi. 
I nagle usłyszałam strzał. A nawet dwa. To Evan dostał, ale nie wiem gdzie. Zrobił się blady i upadł na ziemię, a Piper zaczęła panikować.
- Kto to był?! - wrzasnęła, a ja zobaczyłam przez chwilę twarz Mick'a - stał na wysokiej gałęzi drzewa. Uciekł jednak, kiedy dziewczyna zaczęła strzelać we wszystkie strony - a ja wkroczyłam.
- Laura?! - warknęła Piper spoglądając na mnie znad ciała Evan'a. Miała łzy w oczach.
- Nie teraz - ucięłam i podbiegłam do chłopaka. - Evan, Evan! - klepałam jego policzki. - Hej, patrz na mnie! Nie umieraj, nie umieraj!
Otworzył lekko oczy i od razu się słabo uśmiechnął.
- Laura - szepnął, a ja spróbowałam zlokalizować miejsce, w którym dostał.
- Zostaw - mruknął chłopak, a Piper obserwowała tą scenę z przedziwnym wyrazen twarzy. - Sama nie dasz rady.
- Evan, nie usypiaj, błagam! - prosiłam, a jedna samotna łza wypłynęła z mojego oka.
- Już nie zdążycie, to nie ma sensu. Nie mam wam nic za złe - powiedział bardzo słabo i cicho. Spojrzał na mnie i Piper, ale ostatecznie jego wzrok zatrzymał się na moich oczach. Jeszcze więcej łez.
Nagle jego oczy zamarły, a klatka piersiowa przestała się unosić i opadać. Piper zaczęła płakać - jeszcze nigdy nie widziałam jej płaczącej. Zorientowałam się, że zanim Evan odszedł, chwycił mnie za rękę. To spowodowało, że i ja zaczęłam płakać i spróbowałam ją wyrwać, łamiąc przy tym parę jego kości. Zamazał mi się cały obraz i powróciłam do rzeczywistości dopiero wtedy, kiedy znowu ktoś strzelił. Szybko przetarłam oczy i zastałam leżącą na ziemi Piper. Na początku przeraziłam się myśląc, że to znowu Mick, ale wydawało mi się to być nielogiczne, skoro on działał razem z dziewczyną. Jednak wszystko stało się jasne, kiedy zauważyłam rewolwer w jej prawej dłoni i dziurę w jej głowie z prawej strony.
Nie, nie. Muszę stąd iść.
Chwiejnym krokiem skierowałam się prosto przed siebie, co w moim stanie było trochę niebiezpieczne, bo słychać było odgłosy lecących w bardzo szybkim tempie kul, a następnie lądujących albo w drzewach, albo w ciele. To tak, jak miał Evan. Nie, Evan. 
Idąc przed siebie znalazłam kolejnego trupa. Wydałam z siebie stłumiony krzyk, kiedy okazał się nim być Will. Natychmiast do niego podbiegłam i szukając miejsca, gdzie dostał (myślałam, że może jest jeszcze szansa na ratunek, bo serce wciąż biło, choć słabo), znalazłam małą kartkę, jak się okazało - złożoną czterokrotnie z formatu A4. Chciałam przeczytać treść, ale łzy w oczach wszystko mi zamazały. Jedyne, co z trudem udało mi się rozczytać, to: "Kochana Lauro!". I wtedy zdecydowałam się jednak nie czytać dalej z dwóch powodów: nic nie widziałam i nawet nie chciałam znać reszty. Wiedziałam, że będę w jeszcze gorszym stanie niż aktualny. 
Wstałam na nogi, schowałam kartkę do kieszeni spodni i przetarłam oczy. Zbliżałam się do odgłosów strzałów, kiedy zauważyłam, że to... Ross i Rachelle.
Nie, błagam, tylko nie Ross.
To mogę być ja. Ale proszę, niech Ross żyje. Nie wytrzymam, jeśli i on odejdzie.
Bez głębszego zastanowienia czy analizy sytuacji weszłam prosto przed niego, blokując go przed strzałem blondynki. 
Tym razem to ja go ochroniłam. Przynajmniej tyle mogę dla niego zrobić.


*PÓŹNIEJ*

~Ross~


Już parę sekund później okazało się, że wraz z policyjnymi radiowozami przyjechały też dwa ambulanse. Do jednego wzięli Laurę, z którą pojechała Vanessa, a w drugim upchnęli Ellington'a, Rydel i Riker'a. Nie mogłem pojechać żadnym, więc po prostu stałem tam patrząc, jak odjeżdżają. Do moich oczu napłynęły łzy, dużo łez, których już nie potrafiłem powstrzymać. Już po wszystkim. Już mogę płakać.
Tak więc się rozryczałem. Podeszło do mnie kilku policjantów i Rocky.
- Są jakieś ofiary? - spytał jeden z funkcjonariuszy.
- Tak - mruknąłem.
Prowadząc ich do ciała Rachelle, natknęliśmy się na trzy inne trupy. Piper, Evan i Will. Niezbyt przepadałem za tą pierwszą, ale mimo wszystko przecież była kiedyś moją dziewczyną. A Evan i Will w pewnym sensie uratowali mi życie.
Okazało się po wstępnych oględzinach, że Piper popełniła samobójstwo. 
W końcu doszliśmy do ciała jej siostry. Miała jeszcze otwarte oczy.
- Kto popełnił to morderstwo? - spytał jeden z funkcjonariuszy patrząc, jak ratownicy robią analizy.
- Ja - powiedziałem cicho. - To była samoobrona. Ona zastrzeliła Laurę - dodałem zgrzytając zębami. Znowu zachciało mi się płakać.
- I tak będziemy musieli każdego z was przesłuchać, takie mamy procedury.
Kiwnąłem głową i odszedłem. Już nie byłem im potrzebny, uznałem, że Rocky zaprowadzi ich do pozostałych ofiar, wśród których był też Ryland.

Natychmiast pojechałem do szpitala.
W poczekalni zastałem zapłakaną Vanessę. Bałem się jak cholera. Podbiegłem do niej natychmiast.
- Co z nią? - spytałem.
- Ciężko, bardzo... Wszystko się okaże... Za chwilę... - mówiła pomiędzy wybuchami płaczu. Nie, Lau nie może umrzeć. Nie. Zrobię wszystko, wszystko! To nie tak miało się skończyć, mieliśmy żyć długo i szczęśliwie, mieć gromadkę dzieci i razem się zestarzeć. A tymczasem...?
Najpierw moja szurnięta była dziewczyna, której nie kochałem, razem z byłym chłopakiem Laury chcą ją zabić. Później jest ten głupi wypadek, a ja nic nie pamiętam. Znajdujemy się na nowo, znów się zakochujemy... Potem nas porywają, a ta suka strzela do centrum mojego wszechświata. Dobrze zrobiłem, że zabiłem tego Zdzirowatego Trolla. Nie zasłużyła na to, żeby żyć.
Nagle drzwi się otwierają, a z sali wychodzi lekarz.
Już raz tak czekałem. Zresztą nie raz. Ale teraz jest najgorzej.
To, co mam usłyszeć jest najgorsze.
- Przykro mi - szepcze, a mój świat się rozlatuje.
Nie słyszę nic. Widzę tylko, że Vanessa rzuca się zapłakana w ramiona Rikera, którego wcześniej nie zauważyłem. Boże, nie. Niemożliwe.
To nieprawda.
Zaraz wypadnie z tej sali krzycząc, że to wszystko żart, będzie się śmiać, po czym rzuci mi w ramiona i pocałuje.
Nie.
Ruszam bez pytania w stronę sali. Nikt mnie nie zatrzymuję.
Nie.
Widzę ją. Leży blada, nieruchoma na tym łóżku. Słychać tylko jeden, długi, nieprzerwany pisk.
Nie.
Ona pewnie tylko śpi. To nieprawda.
Nie.
Podbiegam do niej.
- Laura - mówię. Nic się nie dzieje. - Lau, obudź się - rzucam cicho. - Lau... - głos mi się łamie. Łzy zaczynają cieknąć po mojej twarzy, a ja padam na kolana, łapię jej dłoń i szlocham.
Za co?
Krzyczę. Jest to głośny, przeraźliwy, przepełniony bólem krzyk. Nikt nie przychodzi.
Chwytam jej twarz w dłonie. Obudź się, błagam, obudź, obudź, obudź!
Ale nie budzi się. Moje łzy kapią na jej twarz. Wygląda to, jakby i ona płakała. Wycieram jej policzki, nachylam się i całuję. W czoło, w policzki, w czubek nosa, w usta. Nic się nie dzieje.
To boli.
Była dla mnie wszystkim.
A teraz wszystko straciłem.
Nie chcę już żyć, nie chcę, chcę być z nią, gdziekolwiek to będzie. Chcę cofnąć czas.
Chcę, żeby nigdy mnie nie poznała.
Bolesna myśl, ale to wszystko moja wina. Przecież od tego się wszystko zaczęło.
Poznaliśmy się.
I zakochaliśmy.
Ona nie może nie żyć.
- Lau, wróć do mnie - szepczę, ale nic się nie dzieje. - Kocham cię. Zawsze, Lau, rozumiesz? - powtarzam jak głupi. Idioto, ona cię nie słyszy!
- Lau... - szlocham jeszcze raz. - Moja Lau...
Moja Lau nie żyje.

***

Obudził mnie trzask otwieranych drzwi.
Skierowałem mój wzrok w tamtą stronę i zobaczyłem mocno podekscytowanego Rikera.
- Ross, wstawaj! Muszę was z kimś zapoznać! - wrzasnął i wybiegł, najprawdopodobniej w celu obudzenia reszty. Podniosłem się do pozycji siedzącej i przeczesałem palcami włosy.
Boże, co to był za sen...?



[EDIT: TAK, CALY BLOG TO SEN ROSS'A, Z KTOREGO ON SAM NIEWIELE PAMIETA. RIKER MOWIAC, ZE CHCE ICH Z KIMS ZAPOZNAC, MIAL NA MYSLI VANESSE. peace out]
_______________________________
Teraz moja kolej.



Aha, tu Isabelle xD

No więc chciałabym wam bardzo podziękować. Gdyby nie wy, ta historia nie miałaby sensu...
Dziękuję Clarisse za to, że prowadziła go ze mną, dziękuję Natce i Jagodzie, które nam zaufały i powierzyły ten blog. Dziękuję każdemu ziemniaczkowi za czytanie naszych wypocin, za komentowanie, za tyle wyświetleń... Jesteście najlepsi! 
Mam nadzieję, że nie przesadziłam z tą końcówką...?
Och, i nie pozdrawiam Anabell, która nie przeczytała żadnego rozdziału, bo nie było "hepi endu"!
Masz happy end, kurwa!

Przepraszam, poniosło mnie.
Jak zwykle zresztą xD
Ale dobra. Jest tyle spraw o których chciałabym powiedzieć... Ale tego nie zrobię. 
*płacze, bo The Scientist*
Clarisse, przytul mnie ;-;

Clarisse, może wyjaśnisz co robimy z TRZECIM SEZONEM...?


OKEJ! 
Więc - kompletnie nie mamy na niego pomysłu, więc WSZYSTKO ZALEŻY OD WAS!
W komentarzach piszie swoje propozycje na tematykę trzeciego sezonu. Taaa, obiecujemy, będzie happy end. 
Prosimy, aby nie była to tematyka w stylu: nienawiść Raury, itd., ale coś oryginalnego. Możecie się czymś insprować: serialem, filmem, książką, grą. Być może specjalnie obejrzymy serial, film, przeczytamy książkę, zagramy w grę, aby lepiej się poznać z tematem.
Zrobimy wtedy ankietę - propozycja z największą ilością głosów wygrywa i pewnie z niej skorzystami pisząc trzeci sezon.
PISZCIE, BŁAGAM!

piątek, 16 stycznia 2015

ziemnioki

Pieknie prosze, jestem jakas glupia, albo co, bo zapomnialam was poinformowac o takim se o nowym mym blogu, gdyz ten o raurze co to pisalam tak troche zawiesilam xd
wiec o to i jego zastepstwo: 
zapraszam SERdecznie xd
ziemniakofel izzybefsztyk xd

piątek, 9 stycznia 2015

(II) Rozdział 16: "They drank blood after dinner, every victim was a winner and we will be happy with them, suicides on the trees, weapons instead of bees and I'm sure that we'll both like their pain"

 ROZDZIALIK Z DEDYKACJĄ DLA TINSLEY



[Godzina 00:06, 25 grudnia 2014: "Napiszę to. Napiszę!" - Clarisse]
[Taa. O ile nie będzie mi się chciało spać. 😂]

- Gdzie ona jest?
- Nie wiem. Ma wyłączony telefon.
- A szukaliście?
- Tak. Nie ma jej.
Od ponad godziny Lynchowie próbowali nawiązać jakikolwiek kontakt z Laurą. Niestety, bezskutecznie, co było dość dziwne, bo dziewczyna zawsze była "do dyspozycji". Rocky, który przeszukał nawet kanały, aby ją znaleźć, zmarszczył brwi i przyłączył się do rozmowy.
- Może jest w domu? - zadał pytanie, na które reszta zareagowałaby śmiechem, gdyby nie powaga sytuacji.
- Nie, no co ty. Powiadomiłaby nas, to po pierwsze, a po drugie - na pewno nie wróciłaby do domu nie wiedząc, gdzie jest Ross lub co się z nim dzieje - odpowiedziała Rydel. Vanessa powoli pokiwała głową i zaczęła głęboko myśleć.
- Nie powinniśmy się tak rozdzielać. I tak nic nie wiemy o jego położeniu czy losie, a dodatkowo zgubiliśmy Laurę - stwierdził Ryland. Naprawdę polubił obie Marano, ale Laura była mu wyjątkowo bliska, pewnie ze względu na małą różnicę wieku.
- Ale skąd mogliśmy to wiedzieć? - odezwał się Riker, podchodząc bliżej.
- No właśnie - przyznał najmłodszy.
Wszyscy stali w Central Parku przy jednej z ławek. Było grubo po 23, a oni byli jednymi z niewielu ludzi chodzących po mieście o tej porze w taki mróz. 
- Wiecie co... - zaczęła Vanessa, a wzrok wszystkich utkwił w niej oczekując na to, co zaraz od niej usłyszą. 
- Myślisz o tym co ja? - dołączył Ellington, a Vanessa spojrzała na niego z zaciekawieniem, a później, kiedy zrozumiała, o co mu chodzi, kiwnęła lekko głową.
- Według nas Laurę ktoś mógł porwać - odezwała się słabym głosem. - Znam ją odkąd tylko się urodziła. Nigdy czegoś takiego by nam nie zrobiła z własnej woli. Ktoś ją przetrzymuje.
- Tak czy siak, dzieje jej się coś naprawdę groźnego. Gdyby to był po prostu jakiś napad w ciemnej uliczce, już by pewnie zrobiła wszystko, aby się z nami skontaktować, gdyby ukradli jej telefon - dodał Ratliff. - Takie napady nie trwają tak długo.
- To co mamy robić? - spytał Riker. - Dzwonić na policję?
- Nie, nie, nie, nie - zaprzeczył szybko Rocky. - Będzie jeszcze gorzej. Widziałem to w filmach. 
- Rocky ma rację. Nie róbmy tego - powiedziała Delly poprawiając sobie włosy, aby nie wchodziły jej na twarz. 
- To co mamy robić?
- Nie mam pojęcia. Możemy albo czekać, albo samemu zareagować - stwierdził Ryland. 
[Dobra... 00:28, jednak nie dam rady 😫]
[melduje sie befsztyk hejlo jest nowy rok 04:26 PM i to je fajne heh]
- Nie wiem, Boże, nie, nie mogę znowu jej tak stracić! - panikowała Vanessa. Riker mocno ją przytulił. - Nie znowu!
- Van, my też się o nią martwimy i zrobimy co tylko możemy - zapewniła ją Rydel, kładąc rękę na ramieniu Marano.
- Ale gdzie ona jest? 

*GDZIEŚ TAM*

#Laura#
Obudziły mnie trzaski i krzyki na korytarzu. Otworzyłam oczy. Siedziałam na kolanach Ross'a z głową na jego ramieniu. Sam chłopak z widoczną paniką spoglądał na drzwi. Był strasznie spięty. 
- Ross...? - szepnęłam.
- La... Lau. Nie śpisz już? - zdziwił się.
- A mam otwarte oczy?
- Tak.
- A mówię do ciebie?
- No... tak.
- No, więc chyba nie śpię. - Zarumienił się i znów skierował wzrok na drzwi. - Zły czas na żarty? 
- Coś ty, wcale nie. Idealny, biorąc pod uwagę, że dziś mam publicznie ogłosić, że żyję i skłamać na temat tego, że Rachelle jest moją dziew...
- Nie musisz tego robić.
- Wyobraź sobie, że twoje życie jest dla mnie ważniejsze. Ty też byś to dla mnie zrobiła.
Nie wiedziałam, co mogę powiedzieć. Ma rację. Zrobiłabym wszystko, byle tylko żył. A teraz zachowuję się okropnie, bo chcę mieć go przy sobie.
- Ross ja...
- Nic nie mów. Chodź i 'przytul' się - mruknął. Wtuliłam twarz w jego szyję, a on położył głowę na mojej. Ten nasz 'przytulas' (jeśli można tak to nazwać, przecież jesteśmy związani) mówił, że mimo wszystko nie zapomnimy, przecież nie może zabronić nam miłości, prawda? I mimo tego, że Ross powie, co mu kazała, nic nie poradzi na to, że jej nie kocha. Chociaż chwila...
- Mmm, Ross... A to nie jest tak, że ty... no... choć trochę jej nie kochasz...? - spytałam lekko piskliwym głosem.
- Że co? - powiedział normalnym głosem, który po tak długim czasie spędzonym na szeptaniu wydał się wręcz krzykiem. - Lau jak możesz?
- Chcę się tylko upewnić...
- Czy co? Lau, kocham ciebie i tylko ciebie. Byłbym idiotą, jeśli czułbym coś do kobiety która mnie okłamywała, ukrywała, przetrzymywała, porwała zarówno mnie jak i moją narzeczoną... Jezu.
- Co? Rossy, co się stało?
- Po prostu uświadomiłem sobie... że słowa, które wypowiem, będą równoznaczne z... zerwaniem zaręczyn - wyjaśnił drżącym głosem. Oczy miał szkliste, jakby miał się rozpłakać. - Nie chcę tego, Boże, Lau jak ja tego nie chcę... - tym razem to on się we mnie wtulił. Boże, Laura, myśl! Co możesz mu powiedzieć?! 
- Rossy, ja... 
- Proszę... Nie chcę...
- Posłuchaj mnie - powiedziałam stanowczo. Uspokoił się trochę. - Spójrz na mnie - nie zrobił tego. - Ross Shor Lynch, spójrz na mnie natychmiast. - Powoli podniósł głowę. Oczy dalej mu błyszczały, jednak to mokre policzki uświadomiły mi, że płacze. - Ta menda nie ma prawa stanąć pomiędzy mną, a tobą. Te oświadczyny... Dla mnie wciąż pozostaną aktualne.
- Jak...?
- Ponieważ, mój drogi - nachyliłam się do niego. - to się nie liczy. Robisz to żeby mnie chronić, z miłości. Więc ci wybaczam. 
- La... Lau, to nie jest takie proste...
- Co masz na myśli? Nie robisz tego tylko ze względu na mnie? Bo mi groziła? Nie z miłości?
- Lau! - pisnął, po czym zrobił wielkie oczy i posłał przerażone spojrzenie drzwiom. - Jasne, że tak, nie mogłoby być in...
- Nie musisz kończyć - uśmiechnęłam się, bardziej zbliżając nasze twarze. - Kocham cię.
- Ja ciebie też, ale...
- Ale co. Ross, kochamy się, to najważniejsze.
- Tylko ja nie chcę nie być z tobą - jęknął i oparł czoło o moje. 
- Ja też Rossy, ale jakoś damy radę. Musimy - dokończyłam i go pocałowałam, co odwzajemnił. Nic innego się nie liczyło. Byliśmy tylko my. Musieliśmy to zrobić, zanim stracimy taką możliwość na... niewiadomo ile. Ale nie mogę go znowu stracić.
- Ekhm - mruknął ktoś po naszej lewej. Mimo tego, iż był to znajomy głos nie przejełam się, nie po tym, co zrobił. - Ekhm... - ponowił próby zwrócenia na siebie uwagi.
- Czego chcesz, Will? - oderwałam się od blondyna, który zdyszany posyłał mi niezadowolone spojrzenia.
- Przyszedłem po niego - wytłumaczył, a ja spojrzałam na Ross'a przerażona. Kiwnął głową i poprosił mnie, żebym się odsunęła. Zeszłam z jego kolan, a on starał się wstać. Szło mu kiepsko, więc Will mu pomógł. Posłałam temu drugiemu przepełnione nienawiścią spojrzenie, ale on unikał mojego wzroku. - Kocham cię, Lau - rzucił jeszcze blondyn, zatrzymując się w progu.
- A ja ciebie, Rossy - odpowiedziałam. Później Will go wyprowadził, a ja ponownie straciłam go z oczu.

#Ross#

Ten koleś, Will chyba prowadził mnie do jakiegoś pokoju. Stanęliśmy w korytarzu czekając na kogoś. Niestety, domyślam się, kim jest ta osoba.
- Więc... - zacząłem - kumplowałeś się z moją dziewczyną.
- Od dziecka - odpowiedział. 
- I teraz trzymasz się z tą wiedźmą? Słuchaj, nie znam cię, ale Laura tak i dość ją to załamało, więc uwierz mi, twoja twarz jest w niebezpieczeństwie, gdy zdejmą mi te sznury - warknąłem, ale on się nie przejął. Był o jakieś dwa centymetry (może trzy) wyższy i trochę szerszy, ale to nie znaczy, że nie mam szans, prawda?
Nagle do środka weszła Rachelle a za nią nawijająca Piper. Blondynka rozmasowywała sobie skronie, znowu rudej uśmiech i ekscytacja nie schodziły z twarzy.
- Naprawdę kupiłaś nowe firanki żeby było ładnie? - spytała z nadzieją, a druga westchnęła.
- TAK!
- Hurra! A kupisz kiedyś więcej? Na każde okno? I może nowe tapety? I dywan... Może wymieniłabyś panele...
- ZAMKNIJ SIĘ!
- Ej! - wrzasnąłem, sam nie wiem, czemu. W końcu Piper była kiedyś moją dziewczyną, rozstaliśmy się w pokoju... A to że chciała zabić Lau to inna bajka.
- Ooo Ross. Świetnie! - RaRa uśmiechnęła się po raz pierwszy od kąd tu weszła. - Wprowadź go do środka, Will. Ja będę za chwilę. EVAN! Odbierz ją - poleciła mu popychając Piper w jego stronę. Ta pociągnęła nosem, skarżąc się, że ma katar, co jakimś cudem rozbawiło Evana. Wtedy zaczęli się przepychać ciągle się śmiejąc. Dziwne,
myślałem, że się nie lubią. 
Will wprowadził mnie do pokoju w którym stało biurko i dwa krzesła. Posadził mnie w jednym, a sam stanął za mną czekając na blondynkę. Gdy ta nadeszła, zajęła miejsce za biurkiem i nakazała brunetowi wyjść. Ten wykonał polecenie i po chwili byłem z nią sam na sam. Posyłając pełne jadu spojrzenia czekałem, aż rozpocznie rozmowę. 
- Więc - zaczęła niepewnie - byłabym za tym, żeby ogłosić nasz związek dzisiaj i...
- Nie ma żadnego związku - warknąłem. - Robie to dla Laury, ale to nie zmienia faktu, że nie ma żadnego związku.
- Och Ross, jasne, że jest - uśmiechnęła się głupio. - Bo co byś ogłaszał, gdyby go nie było, hm? - zachichotała. - W każdym razie. Posadzimy cię tu, na tym krześle - wstała i wskazała na mebel na którym siedziała przed sekundą. - W tle, w oknie zawiesimy nowe zasłony, które właśnie po to kupiłam. Ogłosisz co trzeba i pójdziesz grzecznie do swojego pokoju. Will cię z chęcią odprowadzi. 
- Czemu to robisz? - spytałem. - Czemu niszczysz życie mi i Laurze?
- Bo ty zniszczyłeś mojej siostrze! - wrzasnęła z wyrzutem. - Ty i ta twoja Laura! Zdradzałeś Piper! Zostawiłeś ją dla innej, a kiedy trafiła do szpitala to nawet się nie przejąłeś! 
- Trafiła tam przez pożar, który sama zaplanowała! Nie kochałem jej, dlatego ją zostawiłem!
- Nie, mnie nie oszukasz - odparła "spokojnie". - Zostawiłeś moją siostrę dla pierwszej lepszej. Odebrałeś szczęście jej, więc ja odbiorę je tobie. Są na to dwa sposoby. Albo zabić Laurę, albo nie pozwolić ci z nią być. Pierwsza bardziej mi odpowiadała. W końcu, problemu nie ma, ty jesteś zdołowany, pełny poczucia winy... No ale okazało się, że jesteś bohaterem i musieliśmy wybrać drugą opcję. Po dłuższym namyśleniu... Ta jest bardzo fajna... - podeszła i pogłaskała mnie po głowie. Obróciłem się, a ona westchnęła. - Oj Rossy, Rossy... Musimy nad tym popracować.
- Nie masz prawa tak na mnie mówić.
- Mam prawo nazywać cię jak chcę. No i poza tym jestem twoją dziewczyną, nie? - zachichotała.
- Pozwól, że spytam, ale jaki to ma sens? Chcesz się zemścić za Piper. To czemu nie każesz mi być z nią? 
- Nie opłaca się - stwierdziła. - Poczekaj chwileczkę, skoczę po chłopców, żeby zawiesili mi firanki - zaklaskała zadowolona i wybiegła z pokoju. 

***

Siedziałem na tym głupim krześle. Białe firanki wisiały już za mną, a cała banda Rachelle (oprócz Piper, Evana i Will'a) zebrała się w pomieszczeniu. Jej ptysie ładowały magazynki w przenośnych maszynkach zagłady czyt. w pistoletach. Rachelle przyglądała się temu z niecierpliwością w oczach. 
- No dobra, chłopaki. Chodź tu - wskazała na jednego, a on do niej podszedł, po czym oboje ruszyli w moją stronę. - Postanowiliśmy, że starając zachować się realistyczność zdejmiemy ci sznury, ale jeśli tylko będziesz próbował opuścić pokój, rozstrzelamy najpierw ciebie, a zaraz później Laurę, zajarzyłeś? - pokiwałem twierdząco głową, a jej majtek przeciął sznury. Taa dużo im to da, mam całe czerwone nadgarstki. Nikt się nie zorientuje, że coś jest nie tak. Następnie włączyła komputer i postawiła go przede mną. Zalogowałem się na Twittera i napisałem krótko: "Ważne ważne ważne - live za pięć minut". Jak się okazało, wiadomość ta wywołała ogromną furorę. Powiadomienia latały jak szalone, a chętnych do obejrzenia audycji przybywało. Spojrzałem na Rachelle, na której twarzy widniał wredny uśmiech. Odkaszlnąłem, a ona skupiła swą uwagę na mnie.
- Och tak, można by zrobić, że zejdziesz, a pokażemy krzesło - stwierdziła. Kiwnąłem głową i wstałem. Nie przyzwyczaiłem się jeszcze do wolnych rąk, więc przyłapałem się na trzymaniu ich za plecami. Natychmiast schowałem je do kieszeni. Spojrzeli na mnie zdziwieni, a ja opuściłem głowę chowając twarz za włosami. Muszę je przyciąć, kiedy będzie już po wszystkim...
- Lynch, wchodzisz - oznajmił jakiś gość spoglądając na zegar. Odetchnąłem głęboko i usiadłem na krześle.
- Hej - powiedziałem cicho, ale słyszalnie.
"Czy to jest Ross?!" "OMG ale przecież on nie żyje!" "Co?!" "Jak?!" "ROSS" - takie powiadomienia mi przychodziły. Westchnąłem.
- Jak zauważyliście żyję i... - zawiesiłem się - mam coś wam do przekazania. Ale może najpierw wyjaśnię całą sytuację... - odkaszlnąłem i przeczytałem kilka powiadomień: "O MÓJ BOŻE TY ŻYJESZ" "Ale co z zespołem?!" "Kogo pochowali?" "Co się stało?". - No więc miałem zamiar się z kimś spotkać... - "RAURA RAURA RAURA" "OMG" "Z Laurą nie" "Powiedz, że z Laurą i tak wiemy!" - No i jak pewnie wiecie, był wypadek... Ale nie samochodowy. Z tego, co pamiętam to oberwałem czymś w głowę na lotnisku. Jak się obudziłem, nic nie pamiętałem i nie miałem przy sobie niczego. Miałem amnezję, ale już mi przeszła, spokojnie - starałem się uśmiechnąć, ale chyba kiepsko mi poszło. - A teraz to ogłoszenie - oznajmiłem i zastanawiałem się, jak to powiedzieć. Boże jedyny, co robić... - Więc... E... Ja... - spojrzałem w stronę Rachelle z prośbą o pomoc. - M... mam dziewczynę i... n... nazywa się Ra... Rachelle Henderson - i teraz zapanował chaos. Większość powiadomień trzeba by ocenzurować, a te pozostałe brzmią między innymi: "CO?!" "A LAURA?!" "CZEMU NIE LAURA" "ALE PRZECIEŻ SIĘ Z NIĄ ZARĘCZYŁEŚ!" "TY IDIOTO!!!". - Przykro mi, ale ja i Laura to... przeszłość. Więc... No, to chyba wszystko. Możecie znowu pisać, jeśli chcecie. Życzę miłego dnia - powiedziałem jeszcze i zakończyłem live'a. Westchnąłem i oparłem się o ścianę. - Dobrze - powiedziała Rachelle. - Zaprowadźcie go do jego pokoju.
- Masz na myśli pokoju z Laurą, tak?
- Nie. Awansowałeś, dostaniesz swój. Wiem, że się cieszysz - uśmiechnęła się na widok mojej oburzonej miny, kiedy ponownie wiązali mi nadgarstki. Następnie wyprowadzili z pokoju. Szarpałem, ale nic to nie dało. Zdziwiłbym się, gdyby tak było.

***

Siedziałem w pokoju, który był nawet czysty. Normalne okna, łóżko i stolik, półka z książkami. Bez komputera lub innego łącznika ze społecznością. Moje ręce nie były już związane. Przede mną na stoliku stał ogromny, tłusty hamburger i szklanka coli, ale ja nie miałem zamiaru go zjeść. Mogę głodować. Chcę tylko, żeby Laura była traktowana jak ja.
Nagle do pokoju wszedł Evan.
- Cześć - zaczął.
- Nie, nie mam zamiaru jeść. Możesz to zabrać.
- Okay, ale nie po to przyszedłem - sprawdził korytarz i zamknął drzwi. Przekręcił klucz, po czym wyciągnął telefon.
- Co ty ro...
- Słuchaj - przerwał mi. - Chcę ci pomóc. Wam obojgu.
- W sensie... Laurze też?
- Nie, zostawię ją tu, wiesz? No dobra, bądźmy poważni. Pamiętasz numery swojego rodzeństwa?
- Ba, śnią mi się.
- Świetnie. Zadzwoń do nich. Poradź im namierzyć ten telefon. Jest mój, a ja się stąd nie ruszam - podał mi komórkę z otwartą klawiaturą. - No co nie piszesz?
- Wrabiasz mnie.
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Jesteś w tym mistrzem. Może po prostu założysz blond perukę i podpalisz to miejsce?
- Dobra, przyznaję, źle zrobiłem. Ale teraz robię to szczerze, przysięgam. Will poszedł przekazać to Laurze.
- Aha. No dobra.
- Zgadzasz się?
- A mam wybór?
- No masz. Dzwonisz czy nie?
- Ym... No chyba tak.
- To dawaj patelnio.
- Bardzo śmieszne - mimo wszystko uśmiechnąłem się i wybrałem numer Rikera.

- Halo? - spytał.
- Riker?
- ROSS?! O MÓJ BOŻE GDZIE TY JESTEŚ, OŚLE?!
- No... właśnie nie wiem. Porwali mnie.
- Co to był za live?!
- Ratunkowy. Musiałem pomóc Laurze.
- ONA TEŻ TAM JEST?!
- Tak, ale Rik, skup się teraz. Nie mogę rozmawiać w nieskończoność. Mógłbyś iść na policję i poprosić o namierzenie tego numeru?
- A czyj on jest?
- Evana.
- O Boże... - jęknął właściciel.
- CO ON TAM ROBI?!
- Hmm nie wiem. Evan, co tu robisz?
- ON JEST OBOK CIEBIE?!
- Jak się domyślasz, uciekłem razem z Piper. A potem autostopem chcieliśmy zajechać do NY ale jakiś koleś wysadził nas na pustkowiu, ale wcześniej Pipes ukradła mu telefon i zadzwoniła po Rachelle i jakoś tak nas tu przywiozła...
- A nie wiesz gdzie jesteśmy?
- Nie, spałem w trakcie jazdy. Piper wie, mieszkały tu kiedyś, ale ja nie.
- A Will?
- Też nie.
- Jaki Will? - spytał mój brat w słuchawce.
- Nieważne. Więc. Riker, Rikerini pamiętaj, idź na policję, namierz ten numer, ale powiedz, że zabrałem komuś ten telefon, a nie że należy do Evana Petersa.
- Albo Petera Evansa.
- Zamknij się.
- Ej no, pamiętaj, że ci pomagam!
- Dobra, zakodowałem. Jezu, wolę nie mówić Rydel. Ale będzie wkurzona...
- Pozdrów ich. Dobra, muszę kończyć, pa. Buziaki.
- KIM JESTEŚ I CO ZROBIŁEŚ Z MOIM BRATEM?!
- Hmm, jestem Kyle.
- COOOOOO?!
- Żartuję, ćwoku. Idź i nas stąd zabierz, okay?
- No okay, okay. Pa - rozłączył się, a ja oddałem Evanowi telefon.
- Dzięki - powiedziałem.
- Nie ma za co - stwierdził. - A tak w ogóle to wywalczyłem dla ciebie możliwość poruszania się po domu do woli. Pewnie będą problemy z wejściem do pokoju Laury, bo drzwi są zamknięte, ale... A nie, czekaj, jednak nie będzie - zrobił śmieszną minę - bo mam klucz - zaśmiał się szatańsko.
- Wiesz co widziałem przed oczami? Ciebie, śmiejącego się tak, w płomieniach, z badziewną blond peruką.
- No dzięki - fuknął, a po chwili obaj się śmialiśmy. - Dobra, chodź, oprowadzę cię. Weź tę krowę w bułce.
- Okej.

#Narrator#

Laura siedziała z podkulonymi kolanami w kącie starając się zachować spokój. W końcu jej chłopak ogłasza teraz publicznie, że jest z kimś innym tylko dla tego, bo ta osoba groziła, że pozbawi ją życia. Ale to przecież nic, nie trzeba się przejmować.
Nagle do pokoju ktoś wszedł. Jak się okazało, Will. Laura spojrzała na niego z nienawiścią w oczach.
- Hej - przywitał się, ale ona nie odpowiedziała. Była na niego zła, nawet bardzo. W końcu zadaje się z tym potworem imieniem Rachelle, zabrał od niej Ross'a i Bóg wie, co jeszcze mógł zrobić. Czemu Ross'a tu nie ma? Czy coś poszło nie tak? - Nie masz zamiaru odpowiadać, prawda? - zauważył. Ona dalej milczała. - A jeśli ci powiem, że wiem, jak ci pomóc? Jak was stąd wyciągnąć? Evan już pogadał z Ross'em. Najprawdopodobniej wasza rodzina teraz pędzi na ratunek.
- Co? - zdziwiła się.
- To, co ci powiedziałem. Ross o wszystkim wie. Zadzwonił do kogoś z telefonu Evana.
- Nie rozumiem...
- Ogłosił, co musiał, ale to nie zmienia faktu, że chcemy wam pomóc. Gdybym wiedział, że się do ciebie przyczepi to nigdy bym do niej nie dołączył - wyjaśnił i usiadł obok. - Czy pocieszę cię informacją, że Ross zaraz tu będzie?
- Jak?
- Przyjdzie. Dostał pozwolenie swobodnego poruszania się po domu. Dopiero wyszedł z pokoju, ale chyba oboje wiemy, że to będzie pierwsze miejsce, które odwiedzi zaraz po łazience.
- I on ma rozwiązane ręce?
- Tak. Rachelle chce chyba dać im czas do wyleczenia się.
- Czyli on może sobie łazić bez tych wstrętnych lin, gdzie chce i w ogóle, a ja mam tu siedzieć związana, bo co?!
- Laura, uspokój się...
- Nie! Nie chcę tu być, a jak już muszę, to chciałabym przynajmniej móc normalnie chodzić!
- Laura...
- ZAMKNIJ SIĘ!
- Co się dzieje?! - do środka wpadli Ross z Evanem. Mieli zdziwione miny. Unikała wzroku blondyna.
- Nic - warknęłam.
- Lau, wszystko gra? - Ross podszedł do niej kładąc dłoń na ramieniu. Nie zareagowała. - Lau, proszę, powiedz coś - błagał. Usiadł na podłodze obok niej i objął ramieniem.
- Eh, też bym cię przytuliła, ale mam związane ręce - fuknęła.
- Mogę? - spytał, ale chyba bardziej chłopaków.
- Możesz tu chyba wszystko, oprócz wychodzenia z domu - odpowiedział mu Evan z uśmiechem Kevina, który był sam w domu. Na te słowa i Ross się uśmiechnął, po czym rozwiązał sznury pętające jej ręce. Westchnęła z ulgi i zaczęła rozcierać nadgarstki. Ross uśmiechnął się lekko i ją przytulił. Odwzajemniła uścisk, a chłopaki postanowili dać parze trochę czasu, dlatego wyszli i udawali, że stoją na warcie, ponieważ "Laura strasznie wrzeszczała".
- Ross... - szepnęła w koszulkę blondyna.
- Już dobrze... Wszystko będzie dobrze... - mówił głaszcząc ją po głowie. Nie przerywała mu. Sama trzymała się jego koszulki, jakby tym mogła zatrzymać go przy sobie. - Kocham cię... Najmocniej na świecie... - szeptał jej do ucha. Zaczęła płakać. - Lau, proszę, nie płacz. Wiesz, jak tego nienawidzę.
- Wiem - odpowiedziała, usiadła na jego kolanach i pocałowała go. Odwzajemnił pocałunek oplatając ręce wokół jej talii. Jej dłonie zawędrowały we włosy chłopaka. Przysunęli się do siebie tak blisko, jak mogli, ale mimo wszystko to było dla nich za mało. Teraz, kiedy mogli wykonywać normalne ruchy rękami... Oszaleli. Bóg wie, co mogłoby się stać, gdyby nie odgłosy strzałów na zewnątrz. Oderwali się od siebie, a Ross mocno przytulił dziewczynę, jakby tak mógł ją obronić. Jednak to nie w budynku szalała strzelanina, a raczej poza nim.
- O nie... - szepnął Ross.

*WCZEŚNIEJ - NOWY JORK*

- LUDZIE! - wrzasnął Riker. - Zbiórka w salonie! TERAZ!
- Wszyscy jesteśmy w salonie, ciole! Tu nie ma więcej pokoi! - odpowiedział mu podobnym tonem Rocky. Blondyn wleciał do pomieszczenia zdenerwowany.
- Nie zgadniecie, kto do mnie zadzwonił.
- Powiedz, że Laura! - pisnęła Vanessa zrywając się z podłogi.
- Ma to z nią pewien związek. No więc dzwonił Ross - przerwał, bo Rydel zaczęła niesamowicie piszczeć. - Porwali go. Z tego co zrozumiałem, stoi za tym Rachelle. I jest tam też Evan i Piper. 
- CO?! - wrzasnęli wszyscy. 
- No więc. Laura jest tam z nim. W innym pokoju, ale jest. Ross powiedział, żebyśmy poszli na policję i namierzyli numer, z którego dzwonił. 
- Mamy prosić komisarzy o pomoc? - spytał Ellington.
- Raczej nie. Chce tylko, żebyśmy namierzyli numer, więc pewnie liczy, że my się tam zjawimy - stwierdził najstarszy.
- No dobra, to na co czekamy? - spytał Ryland. - Idźmy odebrać nasze gołąbki! 

***

Wiedzieli, gdzie jest Raura. Było to jakieś odludzie, wioska. I tam musieli się wybrać. Wszyscy wsiedli w samochody - jechali na dwa, żeby pomieścić wszystkich. No więc Riker jechał z przodu i miał gps'a, a za nim Rocky, który miał jechać dokładnie tam, gdzie brat. No więc dojechali na miejsce. Dom, który ujrzeli można było opisać tylko jednym słowem - ruina. Okna albo brudne, albo zabite dechami, ściany tez brudne, drzwi wyglądały na takie, które ledwo trzymają się w zawiasach, a schody tak, jakby miały się zaraz zawalić. Naokoło rosły drzewa.
[elo tu klarysa]
Powoli i bezszelestnie wyszli z samochodu, zakradli się pod jedno z zabitych okien i wtedy Riker zaczął:
- Macie te noże? - spytał, a każdy kolejno uniósł ostrza, które uprzednio trzymali w kieszeniach kurtek. - Skąd ty masz rewolwer?! - prawie krzyknął, gdy zobaczył Ellingtona patrzącego na strzelbę trzymaną przez siebie w dłoni. 
- Odkąd były te ataki na Laurę, zawsze jakiś ze sobą noszę - powiedział ze spokojem.
- I nic nam nie powiedziałeś?! - oburzył się starszy. 
- No patrz, zapomniałem kompletnie. W każdym razie. Mam jeszcze jeden. Chcecie? - I wyciągnął z nogawki spodni kolejny.
- A ten skąd masz? - zdziwił się Rocky. - Masz na to pozwolenie?
- Nawet nie wiem. I tak, mam pozwolenie. Naprawdę myśleliście, że udałoby nam się obronić i jednocześnie uwolnić Raurę mając ze sobą tylko noże? - Uniósł brwi. - Założę się, że oni mają jakieś snajperki, karabiny maszynowe, może granaty. I pewnie jest ich więcej. Wiecie, że nasza misja, to tak właściwie misja samobójcza, tak? - Spojrzał na każdego po kolei skutecznie ukrywając łzy.
- Może faktycznie poprośmy policję o pomoc? - spróbował Ryland.
- Nie... Będzie tylko gorzej. Jeśli tylko dowiedzą się o policji, nim się zorientujemy, oni już będą martwi. Laura i Ross. 
- Tak, ale jeśli tego nie zrobimy, to MY będziemy mieli rezerwowane terminy pogrzebów - dodał Ryland.
- Może on ma rację? - spytała cicho Rydel. - Ellington, wiem, że chcesz spróbować sam, ale spójrzmy prawdzie w oczy. Możemy załatwić jakichś antyterrorystów, którzy jakoś by się tam zakradli i zrobili to za nas. Oni mają kamizelki kuloodporne, a my nie. Oni mają porządną broń, my nie. Oni są doświadczeni w takich sprawach, a my? Nie. 
- Rydel, ja... Może masz rację. Ale przecież najbliższy komisariat znajduje się kilkadziesiąt mil stąd...
- Załatwione. Zadzwoniłem jakiś czas temu, kiedy było zamieszanie i nikt nie wiedział, jak dojechać. Powinni być za maksymalnie dziesięć minut - odezwał się Riker z tryumfalnym uśmiechem.
- Kto tam jest? - usłyszeli nagle głos osoby znajdującej się jakieś piętnaście metrów dalej, ale mimo, że się uważnie rozejrzeli, nikogo nie zauważyli.
- O cholera - zaklął cicho Riker. - To pewnie oni. Schowajcie się! - I podbiegli pod sąsiednią ścianę budynku.
- Hej! Słyszałem was, kimkolwiek jesteście! 
- No to jesteśmy w dupie - stwierdziła szeptem Vanessa. 

*Chwilę później w środku*

 - Will! - zwrócił się do chłopaka Evan. - Idź sprawdzić, co się tam dzieje, byle szybko! - Ponaglał go, a tamten chwilę później zniknął w drzwiach na korytarz. - Bądźcie spokojni, bła... - spróbował coś powiedzieć do Ross'a i Laury, ale przerwał mu krzyk. Był to głos jakiejś dziewczyny i dobiegał z zewnątrz.
- Vanessa - powiedziała cicho Laura i zerwała się ze swojego miejsca. Chciała wybiec do siostry i dowiedzieć się, co się stało, ale Evan złapał ją w odpowiednim momencie.
- Poczekaj! Will zaraz przyjdzie i powie.
I faktycznie, chwilę później do środka wparował chłopak.
- Strzelają - powiedział zdyszany, patrząc na Ross'a i Laurę.
- Co? - wyrwało się dziewczynie.
- Twoja siostra dostała w nogę kulką. Nie ma czasu na dalsze wyjaśnienia - stwierdził i spojrzał w górę. Laura stała z rozwartymi ustami, ale uznała, że woli jak najszybciej tam iść, niż stać tu bezczynnie. Will wyciągnął rękę do góry i pociągnął za jakiś sznurek. Okazało się, że był to otwór, ale co było w środku - tego już Laura nie wiedziała, ale była pewna, że zaraz się dowie.
- Pomóżcie mi - poprosił brunet. Chciał, aby pomogli mu dostać się do środka, więc ci podeszli, podstawili mu swoje ręce, a on jakoś wskoczył do otworu, podtrzymując się z ich pomocą. Po chwili Will zaczął podawać im broń - i wszystko było jasne.
- Po co nam AK-47? - spytała Laura. - A Galil SAR? - Faceci spojrzeli na nią zaskoczeni. Chyba dlatego, że znała jakiś inny karabin niż ten wszystkim znany AK-47. Udała, że tego nie widziała. - Macie pozwolenia? - spytała niepewnie.
- Oczywiście, że nie/tak - odpowiedzieli w tym samym momencie.
- Ja - odezwał się Evan - nie muszę. I tak znowu trafię do paki. A Will już od dawna je posiada.
- Dobra, nie mamy czasu - powiedział Ross. - Laura, weź... Kurczę. Nie. Nie pozwolę wziąć ci karabinu do ręki.
- Ale dlaczego? - oburzyła się. - Myślisz, że jeśli jestem dziewczy...
- Nie, nie o to mi chodzi - przerwał jej blondyn. - Laura, jeśli go użyjesz, to nie ujdzie ci to na sucho. Czymś takim możesz zabić człowieka, a to na pewno będzie w aktach. Nie będziesz mogła iść na studia prawnicze.
- Nie chcę zostać prawnikiem - odpowiedziała sucho. - Ross, do cholery! Zaraz zabiją któreś z twojego rodzeństwa!
- Nie, Laura. Nie pozwolę. Chłopaki, dajcie mi coś - a oni podali mu jakiś rewolwer.
- Haaalo? - spojrzała na Evan'a. - Zgadzacie się z nim? - zapytała zszokowana.
- Przepraszam, Laura. Już raz ci spieprzyłem życie. W sumie to nawet dwa - popatrzył na nią, a ona zauważyła w jego oczach coś, czego nigdy przedtem u niego nie widziała. Miała nadzieję, że tylko ona to zobaczyła, bo gdyby i Ross popatrzył w tę stronę, ukatrupiłby Evan'a na miejscu. Znowu udała, że nic nie widziała i dalej próbowałam jakoś wynegocjować chociaż mały pistolet, ale oni byli nie do ugięcia - nawet sikawki na wodę by jej nie dali.
- A tak w ogóle, to najlepiej by było, gdybyś tu została i się gdzieś schowała. W razie czego szybko do ciebie przybiegniemy i uwolnimy - dodał Will.
- CO?!
- Laura, to nie dla ciebie. Siedź tu. Nie chcemy, żeby cokolwiek ci się stało - mówił Ross.
- To niedorzeczne! Ja też mogę strzelać! - kłóciła się.
- Nie mamy czasu! Siedź tu i czekaj, nikt do ciebie nie wejdzie, bo pewnie skończy się w lesie - rzucił Evan i wszyscy wyszli, zamykając Laurę przy tym na klucz. Chyba dodatkowo zakneblowali drzwi, bo można było usłyszeć trzaskanie.
- Super - mruknęła dziewczyna i od razu zabrała się do działania. Otwór w suficie jakimś cudem był zamknięty i w żaden sposób nie dało się go otworzyć, więc Laura usiadła na podłodze i od razu zaczęła intensywnie myśleć, aż w końcu wymyśliła.

*Tymczasem na zewnątrz*

- Gdzie Rachelle? I Piper? - spytałem Evan'a skradającego się tuż za mną. Wyszliśmy z zapadającego się budynku - przed nami był tylko las. No i słychać było wrzaski, które dla moich uszu były nie do zniesienia. To przecież moja rodzina. Na dodatek Laura została w środku. Przełknąłem głośno ślinę.
- Nie mam pojęcia - odpowiedział mi nie spoglądając na mnie. - Pewnie gdzieś z przodu.
- Ja wejdę na jakieś drzewo, okej? - powiedział Will. - Będę miał lepszy widok. Osłaniajcie mnie - i zaczął wspinać się po dość wysokim drzewie - na pewno wystarczająco wysokim, żeby widzieć wszystko w obrębie dwustu lub trzystu metrów. Rozglądałem się naokoło, ale dźwięk krzyków należących do bliskich mi osób brzmiał coraz gorzej i gorzej. W końcu nie wytrzymałem i zerwałem się z miejsca. Biegłem do nich i tylko usłyszałem, jak Evan mówi cicho: "Wracaj!". Ale nie biegł za mną. Może zrozumiał, że oni tam NAPRAWDĘ potrzebują pomocy.
Pędziłem tak przez niecałe trzydzieści sekund, a odgłosy strzałów stawały się coraz wyraźniejsze. Byłem blisko. Zatrzymałem się.
Jakieś pięćdziesiąt metrów przede mną stało dwóch facetów, Jack i Logan, ale także... Riker z Rocky'm trzymający rewolwery. Strzelali do siebie nawzajem. To znaczy, Jack do Riker'a, a Logan do Rocky'ego. Wyciągnąłem swoją broń przed siebie i strzeliłem Loganowi w nogę. To samo chciałem zrobić Jack'owi, ale nie trafiłem.
- ROSS! - wydarli się moi bracia, a ja szybko odkrzyknąłem:
- Potem będziemy się ekscytować!
Logan leżał na ziemi i trzymał miejsce, w którym miał kulkę. Jack natomiast nie próżnował. Strzelał do nas, ile wlezie, a my próbowaliśmy odeprzeć atak, co chyba się udawało, bo w końcu mieliśmy przewagę liczebną. Nagle usłyszeliśmy kolejne wrzaski, które się zbliżały, aż zza drzew wyskoczyła Rydel z Ryland'em i Ratliff z Vanessą. Gonili ich Mick, Dave i Rachelle. Byłoby w miarę równo, gdyby nie to, że nikt od nas nie miał broni. Po prostu uciekali, rzucali w nich jakimiś kamieniami, nawet ziemią, żeby wpadła im do oczu. I, wbrew pozorom, wcale nie wyglądało to zabawnie. Ani trochę.
Jack przestał strzelać, aby przyjrzeć się zaistniałej sytuacji, więc wykorzystałem okazję i strzeliłem mu w brzuch.
Wszyscy nagle spojrzeli na niego, a on położył swoją dłoń w miejscu, gdzie trafiłem. Gdy ją odchylił, była cała we krwi.
- Ty draniu! - wrzasnął Logan z ziemi i spróbował się podnieść. Widocznie sprawiało mu to wiele trudu. - Zabiję cię! - I chyba mówił serio. Uniósł broń, ale znowu byłem szybszy. Dostał w drugą nogę... I wtedy wybuchł chaos.
Jack opadł bezwładnie na ziemię, a pistolet wypadł mu z ręki. Korzystając z okazji, że cała uwaga była skupiona na mnie, Rydel szybko go przechwyciła. Jack znów leżał na trawie, a krew przeciekła przez jego spodnie. Mick i Dave momentalnie rzucili się na mnie. Robiłem uniki, ale czułem, że długo tak nie wytrzymam... Pozostali próbowali jakoś mi pomóc, chociaż sami musieli uporać się z Rachelle, która pilnowała, żeby nikt tam się nie dostał.
- Pieprz się! - wrzasnął do niej Ryland. Rachelle tylko się zaśmiała. Jak to możliwe, że ona TEŻ nie miała broni?...
Mick przystawił mi pistolet do skroni, a Dave gdzieś zniknął. Kątem oka zauważyłem, że wchodzi z powrotem do domu. O cholera, nie! Laura!
Zebrałem wszystkie swoje siły i zerwałem z miejsca, wcześniej uderzając Mick'a w twarz. Niestety, zatrzymał mnie i wysyczał do ucha:
- Nie wywiniesz mi się, sukinsynu.
- Nie obrażaj mojej matki - odpowiedziałem z udawanym spokojem i znów się zacząłem wyrywać.
I nagle zrozumiałem, że to już w pewnym sensie koniec. Usłyszałem strzał dobiegający ze środka i krzyk. Laury.

______________________________________________

Mówiłam, że mnie zabijecie.