niedziela, 17 stycznia 2016

(III) Rozdział 8: "Set me free, leave me be, I don't wanna fall another moment into your gravity"

 Dalsza część dnia, dnia odlotu, wyruszenia w nieznane, bez znanych mu osób, zdanemu tylko na siebie, była dla Rossa najgorsza.Stał w swoim pokoju, niepewny, co ze sobą zabrać. Laura powiedziała, że niewiele mu się przyda, telefonu w ogóle nie powinien brać, bo i tak nie będzie działał, pieniądze też mu się nie przydadzą, więc mógł zabrać naprawdę niezbędne rzeczy i coś na zabicie nudy, tak na wszelki wypadek. Miał przed sobą zwykły plecak. Dom był całkiem pusty. W sumie jego rodzina chyba już go przekreśliła, więc nie ważne, czy byli. Wkrótce w torbie wylądowało parę książek, zeszyt i kilka ołówków, a także rodzinne zdjęcie. Wszyscy stali obok siebie, uśmiechali się i obejmowali, a wybrał właśnie te, ponieważ takich chciał ich zapamiętać - szczęśliwych.
 Gdy skończył się pakować (dorzucił jeszcze szczoteczkę do zębów i parę skarpet, bo to brzmiało sensownie), zostawił im liścik na stole w salonie, i wszystkie klucze, oprócz wejściowych. Nie wiadomo, kiedy wróci, może zdążą zmienić zamki, ale wolałby wtedy nie stać jak ciołek pod drzwiami. Nie ważne, to i tak brzmi bezsensownie.
 Wyszedł z domu i od razu poczuł wyrzuty sumienia. To była jego rodzina, ci ludzie wspierali go w praktycznie każdym momencie jego życia, pomagali mu i dawali nadzieję, pocieszali i po prostu byli tu dla niego, a tym czasem on zostawia ich, by polecieć w kosmos na jakąś dziwną planetę, która w sumie może nie istnieć, to może być jakiś głupi żart lub eksperyment, a on może zachorować na jakieś toksyczne coś, kosmita może zamieszkać w jego klatce piersiowej lub nawet gorzej... Jednak czemu dopiero teraz to zrozumiał? Czemu nie pomyślał o tym wcześniej, zanim się zgodził? Aha, miał mały wybór - albo poleci on, albo Ryland. To było przegłosowane, a ona doskonale o tym wiedziała.
 Dotarł z powrotem do miejsca, w którym wszyscy emigranci (tak ich sobie nazywał) spędzali większość swojego czasu. Miejsce to nie było zbyt oddalone od laboratoriów i bazy kosmicznej, z której wkrótce mieli opuścić ten świat, co było dosyć komfortowe, jeśli nagle trzeba było coś sprawdzić. Dowiedział się o nim kilka godzin temu, gdy Laura i jakiś starszy pan go tam zaprowadzili po spotkaniu. Wyciągnął klucz, który mu wtedy wręczyli, i otworzył drzwi.
 Pierwszą rzeczą, która rzuciła mu się w oczy, był ten wszechobecny syf - plastikowe kubki, butelki, paczki po chipsach, papierki, książki, ubrania... Mimo tego, że Laura kazała im posprzątać, syfu nie ubyło, a właściwie bałagan był jeszcze większy. Mieszkanie te nie było zbyt wielkie, właściwie składało się z jednego, w miarę dużego pokoju, łazienki i kuchni. Spali na dmuchanych materacach, bo tak było wygodnie ich ulokować. Jak się okazało, miłe i komfortowe miejsce, w którym wszyscy się pierwszy raz spotkali, wcale nie jest ich nowym lokum. Należy do Laury, która ich tam zebrała, żeby się poznali blablabla.
      – Hej, Ross! – zawołała Emily, a on nie wiedział, czy przypadkiem znów się nie wymknąć. Problem tkwił w tym, że już naciągnął nerwy Laury wymykając się z mieszkania bez jej wiedzy, co niezbyt ją cieszyło, a raczej wyprowadzało z nerwów. Nie lubił zdenerwowanej Laury, którą w ciągu ostatniego miesiąca zdążył poznać. Czemu? Zaczynała wtedy ciężko oddychać i krzyczeć w języku, którego nie znał. Trochę się jej wtedy bał, bo wyglądała na gotową kogoś zamordować. Jednak o wiele bardziej bał się Emily i jej skłonności do fangirlowania, mimo tego, że poznał ją również kilka godzin temu. – Jesteś gotowy do lotu? Laura powiedziała, że nie musimy się martwić, bo to będzie dość przyjemne...
      – Laura mówi dużo rzeczy, jednak nie wszystkie okazują się być prawdą – warknął,  opadając na swój materac, wcześniej delikatnie kładąc obok niego plecak. – Równie dobrze może chcieć przewieźć nas w klatkach, bez jedzenia, wody, lub wypuszczać w przestrzeń kosmiczną i sprawdzać, jak długo nasze organizmy tam wytrzymają. 
      – To dosyć brutalne, nie strasz tak dzieci – stwierdził Charlie/geek, któremu Laura niosła książki. 
      – Nie jestem dzieckiem! – oburzyła się. Ross nie miał siły na kłótnie z nerdami i psychofankami, więc po prostu położył się i odwrócił do ściany (ten materac był jedynym wolnym, co za szczęście). – Co się stało? Rossy, co się dzieje? Dobrze się czujesz?
      – Zostaw mnie – warknął znowu, a ona chlipnęła i zniknęła w kuchni. Reszta zbudowała fortecę z własnych toreb, koców i materaców, chowając się przed tą małą dziewczynką, która była tak irytująca, że albo się schować albo zabić. Ciężko się zdecydować, naprawdę. 
 Wtedy drzwi się otworzyły i, wraz z chłodnym powietrzem, do środka wpadła Laura. Rozejrzała się, a na jego widok wyraźnie rozluźniła. Nigdy tego nie zrozumie, tak jakby on był im niezbędny, jakby jego zniknięcie wyrządziło wiele szkód. Podeszła do niego i usiadła na materacu obok niego. Również usiadł i wlepił wzrok we własne dłonie. Tym czasem ona patrzyła na niego z lekkim uśmiechem.
      – Miło widzieć, Ross – rzuciła, a on prychnął śmiechem i również się uśmiechnął. 
      – Chyba "miło cię widzieć" – zauważył, po czym zerknął na nią i uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Ciebie też, mimo że zostawiłaś mnie tu przed trzema godzinami.
 Emily się gotowała z wściekłości, Charlie zerkał z zainteresowaniem, a Bill (jeszcze jeden uczestnik lotu) miał to po prostu gdzieś. 
      – A dobre macie tam jedzenie? – spytał, a reszta spojrzała na niego rozczarowana. – Tylko pytam, Jezu.
      – Zdrowsze – odpowiedziała szatynka, a Ross znów prychnął rozbawiony. 
      – Zatęsknisz za frytkami. 
      – Zapewniam, że wprowadzę drastyczną zmianę w naszej gastronomii - co trzeci dzień ziemskie frytki – odparła całkiem poważnie. 
      – Zabawna jesteś – odparł, na co uśmiechnęła się szeroko.
      – Dzięki.

***

 Obiad zawsze przynosili im do mieszkania, o czym dopiero dziś się przekonał. Nie chcieli, żeby taka grupa chodziła razem po mieście, co mogłoby wzbudzić podejrzenia, a rozdzielać też się nie mogli, więc posiłki zawsze odbywały się na miejscu. Zwykle była to góra warzyw lub innych zdrowych rzeczy których Ross nie znosił, dlatego, żeby nie głodować, postanowił się wymknąć (ponownie dzisiaj) i zjeść coś normalnego.
 Wcisnął do kieszeni odrobinę pieniędzy i wyszedł po cichu, kiedy nikt nie widział. Później wymknął się z terenu ośrodka i poszedł przez siebie. Szybko stracił apetyt. Szedł obserwując miasto, próbując zapamiętać je na dłużej. Doszedł do parku i usiadł na ławce, zdając sobie sprawę z tego, że nie wie, kiedy znów zobaczy to miejsce... Nie wiedział też, że jest obserwowany. Siedział tak pięć minut patrząc przed siebie, zanim zdał sobie sprawę z tego, że nie jest sam.
      – Ładnie? – spytała, na co odkaszlnął nerwowo.
      – Na pewno ładniej niż w tamtej dziurze. Długo tu stoisz?
      – Wystarczająco. Wiesz, że nie można się wymykać?
      – To ostatni dzień, co mi szkodzi?
      – A jakby coś ci się stało?
      – O co ci chodzi? Masz całą ekipę, co za różnica, czy lecicie ze mną, czy beze mnie? – spytał, a Laura patrzyła na niego spokojnie. 
      – Mogę się dosiąść? – zapytała po chwili ciszy, a on przytaknął. Usiadła obok niego, a on westchnął. – Lubię cię, wiesz?
      – Miło – prychnął.
      – Ah, czyli ty mnie nie?
      – Tego nie powiedziałem. 
      – Tak brzmiało.
      – Tak to brzmiało. Jeszcze się nie nauczyłaś?
      – Szybko nastawienie do mnie zmieniłeś.
      – Znów mówisz jak Yoda.
      – Kto to? 
      – Jeśli kiedyś tu wrócimy, to ci pokażę – powiedział, po czym znów zamilkł, starając się opanować smutek, który go ogarniał. Teraz nagle nie chciał lecieć, wolał zostać i ciągnąć zwykłe życie - zostać z rodziną, kiedyś oświadczyć się Camille, założyć rodzinę... Jednak nie mógł się wycofać, nie mógł zrobić tego siedzącej obok niego dziewczynie.
      – Więc o to chodzi? Nie chcesz wyjeżdżać? 
      – To dla mnie ciężkie. Nie zrozumiesz.
      – Na mojej planecie praktycznie nie ma życia, połowa populacji, głównie młodzi, wymarła w trakcie dwóch lat przez nieznaną dotychczas chorobę. Potrzebujemy was.
      – Tak, wiem. 
      – I uważasz, że nie wiem, jak to jest? Opuściłam prawie wymarłą planetę w poszukiwaniu pomocy nie mając pojęcia, co się na niej dzieje.
      – Przepraszam.
      – Nie szkodzi – stwierdziła i oparła się o jego ramię, wzdychając. – Cieszę się, że już lecimy dzisiaj, jestem już taka wszystkim tym zmęczona...
      – Pewnie moim wymykaniem się nie pomagam, co? – zauważył, na co uśmiechnęła się lekko. 
      – Jeśli zamiarem twoim wracać... Domyśliłam się, że potrzebujesz chwili dla siebie.
      – Jak? Nie znasz mnie tak dobrze...
      – Chyba lepiej, niż się tobie wydaje... – Zamknęła oczy i mocniej się w niego wtuliła. – Przyjemne.
      – Od kogo podłapałaś? Mówiłaś, że nie okazujecie radości.
      – Czasami, kiedy nie mogę spać lub nie mam nic do roboty, wychodzę i obserwuję ludzi. Ciekawe z was istoty. 
      – Tak myślisz? Gdybyś spędziła wśród nas więcej czasu, też rozważałabyś samobójstwo.
      – Co to?
      – Tak mówi się, gdy ktoś zabije samego siebie. 
      – Okropne! U was robi się takie straszne rzeczy?
      – Czasem niektórzy uważają to za niezbędne. U was się tak nie robi?
      – Nie! Kto w ogóle robi takie rzeczy?
      – Nieszczęśliwi.
      – U nas nie ma takich.
      – Wasza planeta musi być cudowna. Pewnie znacznie lepsza, niż ta.
      – Powinna ci się spodobać.

***

 Gdy wrócili, wszystko było gotowe. Przygotowano im jakieś ubrania, jak się okazało tylko Ross jeszcze swojego nie założył, statek, którym mieli lecieć, był już gotowy do startu. Wszyscy byli poddenerwowani/podekscytowani, a blondyn sam nie wiedział, które z tych uczuć mu towarzyszy. Chyba żadne z nich, bo był zaniepokojony. Czy wszystko pójdzie sprawnie? Czy uda im się opuścić planetę bez komplikacji i spokojnie dolecieć na miejsce?
 Było ciemno. Całą ekipą ruszyli na pokład, niosąc ze sobą ich, zaskakująco małe, bagaże. Ross mocno ściskał szelki plecaka, obserwując stojącą przy włazie Laurę. Wyglądała niezwykle poważnie w ubraniu, w którym zobaczył ją, gdy pierwszy raz się spotkali. Znów zauważył, jak jej skóra lekko lśniła w mroku. Reszta przypatrywała się jej z drobnym niepokojem, jednak on się uśmiechał. Również się uśmiechnęła, po czym odwróciła do najwidoczniej mówiącego do niej człowieka. Podeszli na tyle blisko, by usłyszeć, co mówi.
      – Opracowany przez panią autopilot powinien działać bez zarzutu, jednak w razie problemów proszę o kontakt.
      – Oczywiście – odpowiedziała odrobinę znudzona. – No, załoga, zapraszam na pokład. Zajmijcie sobie miejsca, ja za chwilę do was dołączę – oznajmiła, a oni, po kolei, zaczęli wchodzić przez właz do środka. Ross wszedł ostatni, obserwując jak Laura rozmawia z kilkoma osobami. Zaciskał mocno ręce. Mimo, iż wszyscy zniknęli już na pokładzie, on czekał. Odwróciła się i ruszyła w stronę statku, jej towarzysze zniknęli w budynku. – Czemu nie w środku?
      – Czekałem na ciebie. 
      – Miłe. Teraz już wchodzić musisz – odpowiedziała lekko zmartwiona. Patrzyła na niego z niepokojem, bo wydawał się jej być bardzo smutny. – Wszystko dobrze?
      – Strasznie szybko to zleciało... Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, że odlot może być taki... Stresujący.
      – Jeszcze wrócisz, obiecuję – powiedziała niezwykle poważnie, po czym podeszła bliżej i go przytuliła, poważnie go zaskakując. Nie był na to gotowy, jednak objął ją jednym ramieniem, bo w drugiej ręce wciąż trzymał plecak.
      – Gdybym wiedziała, że takie to będzie dla ciebie ciężkie...
      – Nie, nie mów tego. Chcę wam pomóc.
      – Dziękuję – odparła, wciąż go tuląc. Uznał to za całkiem przyjemne, więc nie zdawał sobie sprawy z płynącego czasu. – Musimy wchodzić. Gotowy?
      – Usiądziesz obok mnie?
      – Jeśli chcesz – odpowiedziała z uśmiechem. Również się uśmiechnął, po czym oboje weszli na pokład. Rozejrzał się, szczerze zaskoczony.
 Wyglądał jak większa i o wiele bardziej zaawansowany technologicznie limuzyna lub mały autokar. Dwa rzędy miejsc siedzących, coś, co wyglądało jak barek, jednak chyba nim nie było, kilka ekranów z planem lotu, urządzenie do kontaktowania się z bazą i do ewentualnego, samodzielnego pilotowania. Wszystko prezentowało się bardzo drogo, nie wiedział, ile to kosztowało i czy na pewno pochodziło z ziemi. Bill siedział już w pobliżu barku, który tak naprawdę był zbiornikiem na kosmiczne jedzenie, gotowy do wyżerki, jednak nagle, znikąd, pojawił się mały robocik z kilkoma strzykawkami. Wszyscy otworzyli szeroko paszcze, patrząc z niepokojem na strzykawki. 
      – Witajcie. Bardzo miło mi patrzeć na was. Chciałam bardzo podziękować za chęć pomocy – oznajmiła Laura. Ross zajął któreś z wolnych miejsc. Emily wyglądała na rozczarowaną, ponieważ jakby specjalnie zadbała o to, by to obok niej było wolne. – Niestety, ze względów technicznych, będziemy musieli was uśpić. W tych tutaj strzykawkach znajduje się serum, które na pewien okres czasu uśpi wasz organizm i wszelkie potrzeby - nie będziecie musieli jeść, korzystać z łazienki ani pić. Po prostu będziecie głęboko spać. Odrobinę wstrzyma też proces starzenia, więc obudzicie się praktycznie tacy sami. Będzie trzeba go wkrótce powtórzyć. Pytania?
      – Tak, czy to oznacza, że będziemy nieprzytomni przez praktycznie cały lot? – spytał Elliot, brat Charliego. 
      – Dokładnie.
      – Będziemy śnić? – zapytała Emily, zerkając z rozmarzeniem na Rossa.
      – Nie jestem pewna. Większość zażywających serum nie pamięta żadnych snów.
      – Czy możemy odmówić jego przyjęcia? – odezwała się Kim, ta dresiara.
      – Niby tak, jednak nie wiele wam to da - nic ciekawego nie będzie się działo. Gdy się wybudzicie, będziecie mieli dziesięć minut na doprowadzenie się do porządku. W tamtej szafie znajdują się podpisane komplety ubrań, które wtedy założycie. Później uśpimy was na resztę lotu. 
      – Dużo czasu minie, zanim się tam dostaniemy?
      – Na ziemi? Jeśli się nie mylę, to rok.
 Wtedy na pokładzie zapanowało ogólne poruszenie, wszyscy zaczęli mówić w tym samym czasie, a ona nie potrafiła ich przekrzyczeć. Zrobiło mu się jej żal. 
      – Zamknąć się! – wrzasnął, a oni, jakimś cudem, zamilkli. Laura spojrzała na niego z wdzięcznością, a on zachęcił ją spojrzeniem, by kontynuowała. Odkaszlnęła.
      – Dlatego prosiłabym, byście usiedli wygodnie. Kiedy robot podjedzie, wyciągnijcie ramię. Podamy wam serum i... i tyle. 
 Wszyscy posłuchali. Ross zajął wolne miejsce, a Laura usiadła obok niego. Uśmiechnął się do niej, ona też. Robocik podjechał na swoich małych kółeczkach do Billa, który niepewnie wyciągnął rękę. Robot chwycił pierwszą strzykawkę i wbił igłę w jego nadgarstek. Później podjechał do następnej osoby. I tak dalej i tak dalej. Statek zaczął startować. Słyszeli szum silników, słyszeli lecące z głośników odliczanie. Ross, nie panując nad sobą, mocno ścisnął rękę siedzącej obok dziewczyny. 
 Polecieli. Patrzył w okno, nie zdawał sobie sprawy, jak szybko miejsce, w którym dotychczas był bezpieczny, znika. Widział tylko jak maleje, jak ogromna wcześniej baza zmienia się w malutki punkcik... Wtedy zobaczył gwiazdy.
 Do tej pory patrzył w nie i zastanawiał się, jak daleko od niego się znajdują, zastanawiało go pojęcie kosmicznej pustki. Zastanawiał się, czy w kosmosie jest zimno, czy ciemno, czy gdzieś jeszcze jest życie. Teraz był wśród gwiazd, zmierzał na inną, zamieszkałą planetę. I nie czuł się z tym źle.
 Odwrócił się, wyrwany z zadumy przez cichy, jakby niezadowolony pisk. Przed nim stał robocik, trzęsąc się z niezadowolenia. Wyciągnął rękę, lekko się wahając. Syknął cicho, gdy igła przebiła jego skórę, jednak nic nie powiedział. Nie wiedział, jaki miał być efekt, jednak zrobił się senny. Reszta już odpływała, jednak nie wiedział, ile czasu spędził patrząc w okno.
 Zerknął na Laurę, która lustrowała wszystkich wzrokiem. Zasypiali, po kolei. A on był tylko śpiący... Dziewczyna zacisnęła palce na jego dłoni, wciąż oplatającej jej własną. Chciał ją zabrać, ale nie mógł. Był taki zmęczony... 
 Nie wiedział, jak i kiedy, jednak odleciał. Zasnął. W jednej chwili patrzył na ich splecione dłonie, w drugiej nie widział nic. Tylko ciemność. 

_____________________________
Spadaj Clar, czerwony jest mój.
Elo ziemniaczki, jeśli jakieś 
jeszcze tu są... Jest rozdział
hurra. Nie wiem, co napisać, 
więc pozdrawiam. I Clar pewnie
też.
~Izzy & Clar




środa, 23 grudnia 2015

Dzień dobry?

Hej, um, tu Clarisse, przejdę od razu do rzeczy.
Chciałyśmy przeprosić za tak nagły, wydawałoby się, że bezpowrotny koniec bloga, do którego byłyśmy naprawdę przywiązane. Mimo, że nikt chyba nawet tego nie zauważył, przepraszam.
(Jestem też trochę zawiedziona samą sobą, bo usunęłam swojego bloga, którego sama pisałam [*])
Ogólnie chciałam się zapytać, czy chcielibyście jeszcze go czytać, czy jest jakikolwiek sens kontynuacji tej jakże niesamowicie słabej historii.
Pls, piszcie, albo nie piszcie, bo nikt na tego bloga już i tak nie wchodzi, lol.

(III) Rozdział 7: "I'm the astronaut - I can easily be led by the stars in the dark, clouds of any night"

  Następnego dnia pierwszą rzeczą, którą zrobił Ross zaraz po przebudzeniu i otworzeniu oczu, było napisanie wiadomości do swojej dziewczyny z prośbą o spotkanie. Jak najszybsze.
  Dlatego też już przed dziewiątą rano pukał do drzwi jej domu. Otworzyła mu pani Cattrell, która chyba właśnie wychodziła do pracy. Uśmiechnęła się do Rossa, przywitała i wyszła. Zazwyczaj nie była do niego przekonana, ale chyba po tamtym wieczorze zmieniła swoje nastawienie. Pewnie nie na długo.
      – Camille? – zawołał, kiedy wszedł do środka. Było strasznie czysto, co zresztą charakterystyczne dla tego domu. Na komodzie stały ramki ze zdjęciami - widział tam małą Camille z warkoczykami w baseniku dla dzieci, potem zdjęcie z balu na koniec szkoły przedstawiające ich dwójkę. Wcześniej go tu nie było.
      – Ross? – Brunetka zeszła po schodach z pierwszego piętra. Włosy miała splecione w kłosa, tak przynajmniej mu się wydawało. Chciał się do niej uśmiechnąć, ale dręczyło go jedno pytanie, więc od razu je zadał.
      – Ukrywasz coś przede mną? – zapytał. Nie wyglądał na złego, co trochę zbiło Camille z tropu. Myślała, że może podejrzewa ją o zdradę, co oczywiście nigdy nie miało miejsca.
      – Co? – zdziwiła się i zeszła z ostatniego schodka.
      – Nie mówisz mi o czymś? – spytał raz jeszcze, a ona uniosła brwi.
      – O czym miałabym ci nie mówić? - odpowiedziała, ale na jej twarzy błąkał się dziwny niepokój.
      – Jesteś chora? 
  Camille przez chwilę na niego patrzyła i otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale chyba zrezygnowała. Po prostu poszła do kuchni wyraźnie prosząc go o pójście za nią. Sięgnęła do teczki leżącej na lodówce i bez słowa wyciągnęła z niej jakąś kartkę. Przeczytała napis na samej górze i podała ją Rossowi, który wiedział, że coś faktycznie jest na rzeczy. Miał rację - kartka to po prostu diagnoza lekarska, datowana na rok 1996. 
      – Choroba Hashimoto? – spytał cicho.
      – Choroba tarczycy, mam ją od urodzenia. Jest nieuleczalna, ale nie zagraża mojemu życiu, dopóki biorę leki – wyciągnęła z kieszeni spodni małe pudełeczko podpisane "ŚRODA". Miało trzy przegródki - na rano, popołudnie i wieczór. Ross przez chwilę na nie patrzył i opuścił kartkę w dół.
      – Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? –spytał i poczuł jakiś ból. – Nie ufasz mi?
      – Bałam się, że mnie zostawisz – wyznała Camille i oparła się ręką o blat. 
      – Jestem według ciebie takim dupkiem?
      – Nie, po prostu–....
      – Posłuchaj. Nigdy bym tego nie zrobił. Do dzisiaj – przygryzł wargę, a Camille spojrzała mu prosto w oczy. – Nie dlatego, że jesteś chora. To znaczy, mi to nie przeszkadza. Ale...
      – Ale?
  Ross zastanawiał się, czy to powiedzieć. Ale myślał o tym już długo i był pewny - chce im pomóc. To przecież też ludzie. Trochę inni, ale wciąż. Poza tym, to może być przygoda życia. Na pewno będzie mu szkoda opuścić rodzinę, przyjaciół, fanów, ale Laura mówiła, że to może potrwać maksymalnie cztery, pięć lat ziemskich. Myślał też o tym, co im powie. Na pewno nie prawdę. Powie, że wyjeżdża w świat, zwiedzać miasta, kraje, kontynenty. Powie, żeby go nie szukali i nie pisali, bo za niedługo wróci.
      – Ale muszę wyjechać. Na parę lat. Nie możesz jechać ze mną. Po prostu... Zaufaj mi – mówił szybko, a Camille patrzyła na niego ze łzami w oczach. Nie wytrzymał i wziął ją w swoje ramiona. – Naprawdę chciałbym cię wziąć, ale nie mogę.
      – Gdzie jedziesz? – spytała cicho.
      – J-ja... Nie mogę ci powiedzieć. 
      – Dlaczego?
      – Błagam, nie pytaj o to. Sam nie wiem, czemu nie możesz nic wiedzieć.
      – Chodzi o tę Laurę? – zapytała, a Ross nie wiedział co jej odpowiedzieć. Gdyby powiedział, że nie, skłamałby, a jeśli by powiedział, że tak, musiałby wyjaśnić, o co chodzi. 
      – W moim życiu nie ma innych kobiet oprócz mojej mamy, Rydel i ciebie – odpowiedział i uznał tę odpowiedź za najtrafniejszą, bo Camille już o to nie pytała.
      – Będziesz pisać listy? Dzwonić? Będziemy jeszcze razem?
  Tak, będę pisać listy, niech się zgubią w czarnej dziurze.
      – Nie wiem – odparł szczerze. Laura powiedziała, że cały proces odbierania tkanek trwa od 30-40 godzin i będzie ich co najmniej kilkanaście, droga na Ellan trwa około roku, choć na Ziemi mijają wtedy dwa lata, a potem spędzi na Ellanie dwa lub trzy miesiące, czyli rok ziemski. Czyli pięć lat ziemskich. Camille będzie miała 25 lat, on 23. 
  Pewnie sobie kogoś znajdzie, kogoś, kto znajdzie dla niej dużo czasu i będzie mógł poważnie myśleć o przyszłości z nią.
      – Chciałbym. Ale nie wiem, naprawdę.
  Camille zaczęła płakać. Nie był to histeryczny płacz, bardziej kilka spływających po policzkach łez ciągnących za sobą następne i następne, przerywane pociąganiem nosem.
      – Przepraszam – mruknął Ross. – Kocham cię. 
      – Ja ciebie też – szepnęła w odpowiedzi brunetka i mocniej się wtuliła w chłopaka.

      – Co z zespołem? – zapytał Riker, który jako pierwszy otrząsnął się po słowach brata.
      – Weźcie Ratliffa na wokal, nadaje się – spróbował się uśmiechnąć. – Na gitarę rytmiczną może iść RyRy, co nie?
      – Nie możemy jechać z tobą? – spytał Ryland, patrząc na brata smutnym wzrokiem.
      – Nie, już mówiłem. Muszę jechać sam.
      – I co, tak po prostu sobie wyjedziesz na 5 lat, bo ci się nagle zachciało? I opuścisz rodzinę, zespół, dziewczynę? – odezwała się Rydel, zaciskając usta. 
      – Słuchaj, Delly, jak wrócę, wszystko wam wyjaśnię – zapewniał.
      – B... Będziemy za tobą tęsknić, dzieciaku – rzucił smutno Rocky, czym trochę go zaskoczył.
      – I tyle? "Będziemy tęsknić"? Nie nawrzeszczysz na niego? Nic? – rzucał się Riker.
      – To jego wybór, nie możemy mu zabronić, jest dorosły.
      – Mówisz to po totalnym wyśmianiu go za chęć zamieszkania samemu w Nowym Jorku.
      – Nie samemu, z Camille.
      – Jesteś dziwny – stwierdził starszy blondyn.
      – A ty głupi – odgryzł się szatyn.
W tym czasie Ross objął siostrę, którą bardzo przygnębiła wiadomość. Pociągnęła kilka razy nosem i mocniej przytuliła brata.
      – Ale wrócisz? – zapytała.
      – Pewnie, że tak, ciężko byłoby mi was zostawić na zawsze – odpowiedział cicho, żeby nie zwrócić uwagi braci. Mimo wszystko dołączyli się do tego przytulania i kilka razy mruknęli, że będą tęsknić, żeby pisał lub dzwonił i żeby nie zapomniał, że istnieją. Zgodził się, chociaż wiedział, że do chociaż jednego z tych punktów się nie zastosuje.




*Miesiąc później*


  Najcięższe w tym wszystkim było pożegnanie się z rodzicami. Zapewniał ich, że bardzo tego potrzebuje, bo musi trochę pomyśleć i spędzić czas sam, oraz że naprawdę mu na tym zależy, więc w końcu ulegli jego namową i pozwolili mu jechać (lub raczej "lecieć"). Podejrzewał jednak, że jednym z powodów dla których się zgodzili było to, że jechał sam, bez Camille. Od jakiegoś czasu musiał przechodzić badania w siedzibie NASA, żeby się upewnić, czy jest odpowiedni i inne takie, jednak w końcu to wszystko się skończyło. No, prawie, siedział właśnie z Laurą w poczekalni czekając na wyniki, co oczywiście bardzo go stresowało. 
      – Opowiesz mi coś? – spytał, szukając pociechy u jedynej żywej istoty, z którą teraz przebywał.
      – M... mogę opowiedzieć ci o Ellanie... Jeśli chcesz – stwierdziła, a on przytaknął zaciskając dłonie w pięści. Czy to musi tyle trwać? Naprawdę sprawdzają tylko po raz dwudziesty czy się nadaje? – Więc... Jak wiesz już jest to planeta mniejsza od Ziemi, ale większa od Merkurego. Mogłabym mówić ci o jej położeniu przez dłuugi czas, ale nie to cię chyba interesuje? W każdym razie mamy na niej sześć księżyców: Beipang, Haquaso, Keintsem, Leimuxo, Tanglai oraz Situgiam. Wasza technologia to przy naszej ziarenko porównywane z waszym księżycem. Nie żebym obrażała, w żadnym razie – tłumaczyła się, ale on machnął ręką, próbując przekazać jej, żeby kontynuowała. – Nie mamy na niej krajów, znaczy... nasze kraje to po prostu duże miasta. Jest tam bardzo ładnie, bo dbamy od środowisko, zwłaszcza od dnia kiedy musieliśmy szukać sadzonek w innym układzie, bo ludzie zaczynali mdleć z niedotlenienia... w każdym razie próbuję ci przekazać, że moja planeta jest piękna, w niektórych miejscach nawet piękniejsza od waszej, i że nie pożałujesz swojej decyzji – dokończyła i położyła dłoń na jego własnej. Chłód jej skóry spowodował, że drgnął, ale jej nie strącił. Potrzebował bliskości innej osoby, biorąc pod uwagę, że jego rodzina zaczęła chyba odzwyczajać się od niego. Siedzieli w swoich pokojach i nie zwracali na niego uwagi. Swoją nieobecność tłumaczył tak, że wychodził załatwiać jeszcze rzeczy związane z wyjazdem, co poniekąd było prawdą, nie? 
  Nagle drzwi sali obok której siedzieli się otworzyły i wyszedł jeden z tych doktorków w kitlu i z okularami na nosie. Ross spanikował i chwycił dłoń Laury, mocno zaciskając na niej palce. Nie jego wina, że nie lubi lekarzy!
      – Wszystko jest w porządku, badania nie ujawniły nic nowego. Pan Lynch to okaz zdrowia i mogę stwierdzić to po raz siedemnasty.
      – A pozostałe trzy? – spanikował blondyn, a Laura zachichotała.
      – Byłeś przeziębiony – odpowiedziała mu, a on mruknął ciche "aaaa".
      – Proszę pani, dzisiejszy dzień jest naprawdę dobry. Warunki atmosferyczne w normie, nie zapowiada się na burzę, wszyscy uczestnicy lotu są gotowi... – mówił, jednak ona chyba dalej puszyła się faktem, że została nazwana per "panią". W końcu przytaknęła i odpowiedziała stanowcze:
      – Tak. – Wydało się to dziwne, bowiem gościu wspominał właśnie o tym, że udało się zebrać wystarczającą ilość paliwa, a ona nagle wyjeżdża z jakimś "tak". Mimo wszystko facet również przytaknął.
      – Pójdę wspomnieć o tym, by szykować pokład. Proponuję, by pan Lynch poznał resztę – powiedział i zniknął. Zostawiając bardzo podekscytowaną Laurę sam na sam z mocno skonfundowanym Rossem.
      – O jakiej "reszcie", którą mam poznać on mówił? – spytał chłopak, a uśmiech spełzł z jej twarzy. 
      – Cóż, faktycznie chyba powinnam coś ci powiedzieć – oznajmiła zdenerwowana, po czym złapała jego ramię prowadząc go do jakiegoś pokoju. Był pusty, wyglądał jak typowy salon dla gości. – Więc... tak właściwie... nie tylko ty byłeś... dobry, tu miałeś rację. Więc... postanowiliśmy zabrać więcej osób i...
      – Wreszcie przyszłaś! – rzucił jakiś geek wchodząc do pokoju. Ross skrzywił się na jego widok. – Przyniosłaś mi, o co prosiłem?
      – Tak – warknęła i rzuciła w niego jedną z niesionych toreb, w której chyba były książki.
      – Próbujesz mi powiedzieć, że mnie okłamałaś? Nie musiałem lecieć ja, ponieważ jest wiele innych osób które by pasowały? – warknął.
      – Posłuchaj, ty po prostu jesteś... inny – stwierdziła, po czym przysunęła się i szepnęła mu na ucho: – Lepszy.
  W między czasie na kanapę w salonie rzucił się jakiś macho zgniatając puszkę na swojej głowie, a także jeden brodaty facet i kobieta w luźnym swetrze i obwisłych dresach, wyglądająca na siłą wyciągniętą z łóżka. Do tego dołączyła niska dziewczynka (no dobra, miała jakieś piętnaście, maks szesnaście lat) z różowym, plastikowym kubkiem w ręku, niesamowicie skupiona na poskręcanej, również różowej słomce.
      – Znowu ktoś nowy? Kto tym... – podniosła wzrok i dostrzegła lekko zaskoczonego blondyna, po czym wytrzeszczyła oczy i uśmiechnęła się jak w reklamie salonu stomatologicznego. – AAAAAA! Czemu nie mówiłaś, że Ross Lynch tu będzie?! Czemu wcześniej nie mówiłaś?! AAAAA! – piszczała, a chłopak zasłonił sobie uszy. To był naprawdę przerażający dźwięk. – O mój Boże! Ty jesteś Ross Lynch! – zachwycała się skacząc dookoła niego, a wisiorki z logiem R5 podskakiwały razem z nią. Blondyn spojrzał załamany na Laurę, która wzruszyła ramionami z przepraszającym wyrazem twarzy. – Usiądziesz razem ze mną? Błaaaaagaaaam!
      – Eeee....?
      – AAAAAAAAAAA! – ekscytowała się.
      – A jak ty się...?
      – Jestem Emily, mam szesnaście lat i BŁAGAM WYJDŹ ZA MNIE – histeryzowała, wciąż obok niego skacząc i szarpiąc go za ramię.
      – Sorry, ale jestem już zajęty – mruknął nie do końca szczerze, przecież rozstali się z Camille, ostatnie spotkanie mieli jakieś dwa tygodnie temu, ale ta dziewczynka nie musi tego wiedzieć...
      – Przecież wiem! Ale teraz lecisz z nami i O MÓJ BOŻE, POLECĘ W KOSMOS Z ROSSEM LYNCHEM AAAAAAA! – kontynuowała, a on znów zasłonił uszy.
      – Taa... sorry, ale... ale muszę pogadać z Laurą, cześć! – wyrwał jej się, złapał szatynkę za rękę i wybiegł z pokoju, zostawiając Emily wrzeszczącą "KOCHAM CIĘ!".
      – Więc? O czym chcesz pogadać? – spytała Laura tłumiąc śmiech.
      – To jest żart, prawda? – spytał z nadzieją.
      – Nie. Jako jedna z niewielu nastolatek nie postanowiła zacząć palić tytoniu w szkole, a że wykazała zainteresowanie lotem... – stwierdziła dziewczyna a on złapał się za głowę.
  No świetnie, czeka mnie rok męczenia się na pokładzie promu kosmicznego z psychiczną fanką!
  Ale zawsze będziesz mógł wypchnąć ją w przestrzeń kosmiczną, gdy będzie siedzieć w łazience! Czy to nie ekscytujące? 
      – O mój Boże, jedna z niewielu, ale czemu akurat ta?
      – Skąd miałam wiedzieć, że tak zareaguje? Szczerze? Mnie też zdziwiła jej reakcja.
      – Dzięki!
      – No co? Powiedziałam, że będę szczera, tak czy nie?
  Zaczął chodzić w kółko zdenerwowany. Najpierw całe to zamieszanie, miesiąc ciągłych badań, pakowania się, ignorująca go rodzina, a także fakt, że Laura go okłamała - on i Ryland nie byli jedynymi odpowiednimi do tego osobami, a na koniec to, że jedną z jego towarzyszek na najbliższe lata będzie jego psychofanka. Czy mogło być lepiej?


czwartek, 13 sierpnia 2015

(III) Rozdział 6: "Here's your chance, I'll give you what you want - I am a giver"

  Ross obudził się w nie najlepszych warunkach. Zwykle ludzie nie budzą się czując pieczenie na prawym policzku, prawda? Podniósł się, złapał za bolące miejsce i rozejrzał. W pokoju był z nim tylko Kot, który chyba za czymś gonił. Dopiero po chwili blondyn zauważył latającą po pokoju ćmę. Wstał z łóżka i już myślał o tym, żeby chwycić buta i roztrzaskać jej małe, obrzydliwe ciałko na ścianie, ale tylko zabrałby swojemu kotu zajęcie. Wolał pozwolić mu gonić za ćmą, niż za nim.
Kiedy w końcu zszedł na śniadanie, w domu nie było praktycznie nikogo prócz Rylanda i Rocky'ego. Jego bracia siedzieli w kuchni na stołkach barowych i prawdopodobnie przeglądali portale społecznościowe, co jakiś czas coś do siebie mówiąc.
      – Jakaś "fanka" pisze do R5, że chce follow od Austina Moona, to chyba do ciebie, Ross – odezwał się Rocky, nawet nie podnosząc na młodszego wzroku. Ross nie wiedział, czy po prostu powiedział to tak mimochodem i bardziej interesowało go to, co fanki miały do powiedzenia jemu, czy był na niego zły za sytuację z wczoraj. Wydawało mu się jednak, że chodzi o to drugie, zważając na ton głosu Rocky'ego. Blondyn westchnął, przysunął jeden stołek i usiadł na nim. W tym samym momencie Ryland uniósł głowę i spojrzał na brata trochę smutnym wzrokiem, a potem znów zapatrzył się w telefon.
      – Mam was przepraszać, że wyszedłem z domu zmęczony waszymi kłótniami?
      – Może w ogóle jesteś nami zmęczony?  zasugerował Rocky, wciąż na niego nie patrząc.
      – Słuchaj, Rocky, naprawdę nie chcę się z tobą kłócić, ale ja serio-...
      – Po prostu wolisz spędzać czas z Camille. – Ross już chciał pochwalić go za prawidłowe wypowiedzenie imienia jego dziewczyny, ale się powstrzymał. To nie o nią chodziło.
     – Jest moją dziewczyną, tak? Muszę się z nią spotykać.
     – Ale nie kilka razy dziennie! Kiedyś ci nie przeszkadzały nasze zachowania!  Rocky teraz spojrzał na Rossa trochę złym wzrokiem, ale oprócz tego chyba było mu też trochę przykro, że tak popsuły mu się relacje z bratem. Patrzyli na siebie przez krótszą chwilę w ciszy, aż w końcu Ross powiedział:
     – Ja po prostu trochę dorosłem. Nie chcę spędzać każdej chwili z wami.
     – I zamiast tego nie będziesz spędzać ani jednej?  wycedził Rocky.  To boli nas wszystkich, że nie zależy ci już na nas tak, jak wcześniej. Wychodzisz z domu korzystając z każdej chwili nieuwagi, jakbyśmy trzymali cię tu na siłę, a ty szukasz każdej szansy ucieczki. My naprawdę chcemy z tobą czasem coś porobić, gdzieś razem wyjść, obejrzeć film czy po prostu pogadać. Mi już naprawdę nie przeszkadza, jeśli gdzieś wychodzisz z Camille, bo ona cię chyba uszczęśliwia, a chcę dla ciebie jak najlepiej. Ale pamiętaj o nas. 
  Ross zaniemówił. Jeszcze nigdy Rocky się przed nim tak nie otworzył, zazwyczaj rozmawiali na te mniej ważne tematy, które mimo wszystko trzymały ich ze sobą blisko, jak to braci. Z jednej strony chciał zacząć się bronić i nie zgodzić się z jego zarzutami, ale wiedział, że ma rację. Dlatego nic nie powiedział. 
      – Właśnie dlatego masz być dzisiaj w domu. Zostajesz na grillu organizowanym przez Rydel. Nie ma żadnego „ale”. Nie obchodzi mnie, czy spotykasz się dzisiaj z Cam, czy z kimkolwiek innym. Masz być.



  Dochodziła szesnasta trzydzieści. W domu był niemały chaos, a to, co przebijało się przez cały hałas, to wrzaski Rydel chyba do Rikera: „PRZYNIEŚ TĘ KIEŁBASĘ!”. Ross pomagał im wnosić zakupy do domu i kładł je na blacie w kuchni. Rydel i Stormie rządziły się jak typowe kobiety, a panowie wykonywali ich rozkazy bez słowa. Nie śmieli nawet zaprzeczyć. Ogień na grillu już płonął – Mark pilnował go niczym oka w głowie. Stormie rozcinała kiełbaski, Rydel szykowała chleb, Riker i Rocky siłowali się na rękę przy kuchennym blacie, Ratliff siedział w łazience, a Ross starał się ignorować łażącego za nim Rylanda.
      – A ona przyjdzie dzisiaj?  pytał młodszy.
      – Ona” ma imię.
      – Wiem, oszczędzam na czasie.
      – NIE, nie przyjdzie – burknął blondyn.
      – Hmm. Szkoda – odparł nie do końca szczerze Ryland. 


  Minęło pół godziny - Mark położył na grillu mięso, stół był już prawie nakryty, a Ross siedział w kuchni z Rydel, kończąc przygotowywać szaszłyki. W pewnym momencie zadzwonił dzwonek do drzwi. Rydel odrzuciła na blat swojego w połowie zrobionego szaszłyka i pognała, żeby otworzyć. Ross zastanawiał się, kto to mógłby być i przez jedną, naiwną chwilę myślał, że może to Camille zaproszona przez Delly po to, żeby spróbowali raz jeszcze ją polubić. Skarcił siebie samego za taką niekompetencję. Nadzieja matką głupich. 
  Zamiast tego w drzwiach pojawił się ktoś, kogo zupełnie nie podejrzewał. Jednocześnie była to ostatnia na liście osób, które chciałby spotkać ponownie.
      – Laura! Wchodź!  przepuściła ją Rydel i uściskała. Laura obdarowała ją uśmiechem, którego najwyraźniej się nauczyła w ciągu tego czasu spędzonego na Ziemi. Ross schował głowę w dłoniach, myśląc: „Tylko nie to”.
      – Hej, Ross – zawołała do niego szatynka, a on uniósł głowę i z nieco wymuszonym uśmiechem pomachał jej ręką. „Ugh”, pomyślał.
      – Zajmij się proszę naszym gościem – powiedziała mu Rydel i sama poszła zanieść gotowe szaszłyki do ogrodu. Ross poczekał, aż nie będzie jej w zasięgu słuchu i szybko podszedł do Laury.
      – Co ty tu robisz?  spytał najgrzeczniejszym tonem, jakim tylko mógł.
      – Twoja siostra mnie zaprosiła – odpowiedziała, wieszając na wieszaku kurtkę.
      – Ona wie, że ty...?
      – Że jestem z innej planety? Nie.
      – I dobrze. Jesteś z Europy, okej? Chwila... Chwila... Powiedz coś – poprosił.
      – Co?
      – Cokolwiek.
      – Cokolwiek.
      – Ej!
      No dobra. Jestem Laura i je-...
      – Okej, jesteś ze Szwecji. Masz szwedzki akcent.
      – Co to Szwecja?
      – Uh, taki kraj w Europie. Jest tam zimno, bo jest w jej północnej części. Rozumiesz?Jest tam ładnie, ale chłodno, więc dlatego jesteś teraz w Kalifornii. Zatrzymujesz się u swojej dalekiej kuzynki mieszkającej przy Venice, jasne? – Laura spojrzała na niego trochę zdezorientowana, ale pokiwała głową.W tym samym momencie przyszła Rydel.
      – Można już siadać – poinformowała ich i wyszła, zabierając ze sobą butelkę z wodą. Blondyn westchnął i zaprowadził koleżankę do ogrodu. Wszyscy już tam siedzieli. Najwidoczniej nikt nie zauważył, że do nich dołączyli, więc zajęli wolne miejsca i starali się wsłuchać w ich rozmowę.
      – Ja cię znam!  wrzasnął Rocky wskazując na Laurę. Zarumieniła się lekko, a Ross spiorunował brata wzrokiem. Ten nie przejął się tym ani trochę. - Byłaś z Rossem, widziałem was na mieście.
      – Niesamowite – burknął blondyn w odpowiedzi. Laura przytaknęła.
      – No dobra, ale kim jesteś? - spytał Ryland niezbyt zadowolony.
      – Jestem Laura – powiedziała.
      – Cześć Laura!   przywitali się wszyscy.
      – Skąd znacie się z Rossem?  spytała Stormie, wręczając jej i siedzącego obok chłopakowi szklankę soku.
      – Poznaliśmy się, gdy spytała mnie czy mógłbym oprowadzić ją po mieście – odpowiedział za nią. Zarumieniła się ciut mocniej.
      – A powiesz nam coś o sobie?  spytał Mark, przewracając na drugą stronę smażące się na grillu udko z kurczaka.
      – Więc... e...  spojrzała nerwowo na Rossa, który uśmiechnął się zachęcająco – mam dziewiętnaście lat, lubię muzykę i książki, nie znam zbyt dobrze angielskiego i...
      – Czemu? Twój angielski jest bardzo dobry – pochwalił ją Riker, a Ross i jemu posłał wkurzone spojrzenie.  No co?
      – Bo... ja nie jestem... stąd.
      – A skąd? - spytał Ryland. - Ze Słońca?
      – Na słońcu się nie da mieszkać, baranie, jest za ciepło – oświecił go Rocky.  Sfajczyłbyś się, zanim zdążyłbyś do niego podlecieć.
      – Tak właściwie... to z... Europy...  wyjaśniła, zerkając niepewnie na blondyna, który ledwie zauważalnie przytaknął.
      – OOO – zawołała Rydel.  A skąd dokładnie?
      – Ze Szwecji – odpowiedzieli oboje, Laura i Ross.
      – No nieźle!  krzyknął Rocky, a Ratliff przybił mu piątkę, chichrając się bez powodu.
      – Fajnie tam?  spytała Stormie.
      – Z... Zimno – mruknęła.
      – Wiesz, tego się domyśliłam. Ale w takim razie co robisz tutaj?
      – Miałam dość... codzienności – stwierdziła. Ross ścisnął jej dłoń na zachętę, a ona znów się zarumieniła. - No i... w odwiedziny. Do kuzynki. Dalekiej – dodała, przypominając sobie wcześniejszą rozmowę z Rossem.
      – Ooo – mruknęli wszyscy.
  Rozmowa ustała, ponieważ jedzenie było gotowe. Każdy dostał kiełbaskę lub udko i przez chwilę było w miarę cicho, nie licząc rozmów Lynchów. Ross i Laura siedzieli wciąż obok siebie, bez potrzeby odzywania się do siebie. Blondyn kończył obgryzać udko, a ona już od jakiegoś czasu męczyła się z kiełbaską. Ryland opowiadał o tym, gdzie teraz jest Savannah, Riker wspominał coś o psującej się pompie paliwa w swoim samochodzie, Rydel spytała o ketchup i w sumie nic więcej. Laura patrzyła na nich z zainteresowaniem, słuchała ich opowieści i czasem uśmiechała się, gdy w rozmowie wtrącili coś na jej temat. Lub rumieniła się, gdy wspominali o tym, jak blisko siedzą z Rossem.
      – Zdążyłaś już poznać jego dziewczynę?  spytała Rydel.
      – Taak – mruknęła szatynka.
      – I jak wrażenia?
      – Nie wydaje się zła. Właściwie jest całkiem miła...  Ross spojrzał na nich triumfalnie, a oni wszyscy prychnęli.  Coś nie tak?  spytała.
      – Skądże – zaprzeczyła Stormie z uśmiechem.
      – Ross, idź po więcej kiełbasek – rzucił Mark, a blondyn westchnął, wstał i poszedł. Laura jeszcze raz zerknęła na każdego z Lynchów, po czym rzuciła ciche „muszę iść do toalety”.
      – Poproś Rossa, to cię zaprowadzi – odpowiedziała Rydel. Dziewczyna przytaknęła i poszła do środka, gdzie zobaczyła blondyna mocującego się z paczką kiełbasy.
      – Pomóc ci? - spytała, gdy miał zamiar rozerwać ją zębami. Zaczerwienił się i odłożył paczkę na blat.
      – Może – mruknął, a ona podeszła do niego, chwyciła jeden z leżących obok noży i rozcięła opakowanie.
      – Operacja zakończona pomyślnie. Nóż to nie jest narzędzie z kosmosu, krzywdy ci nie zrobi.
      – Ha ha ha. Poza tym, to pojęcie względne. Sam może nie, ale ktoś mógłby mi nim coś zrobić.
      – Musimy porozmawiać.
      – Tak? O czym? - spytał. - Bo jeśli wracamy do tego tematu, to jednak nie musimy.
      – Ross.
      – No co? Odpowiedziałem już na to pytanie wieeele razy.
      – Nie chodzi o ciebie.
      – Tak? A o kogo?
      – O twojego brata.
      – Co? Którego?
      – Eee... Tego w krótkich brązowych włosach.
      – Nie nie nie nie nie nie nie. NIE.
      – Co?
      – Nie waż się nawet tykać Rylanda.
      – Czemu? On również pasuje. Zostaje on, przecież ty się nie zgodziłeś.
      – NIE.
      – To chyba jego wybór, prawda? - Blondyn stęknął. Nie mogła wziąć Rylanda. A wiedział, że on by się zgodził. Obca planeta? Kosmici? Stwierdziłby, że to super, wdziałby kostium kosmonauty i powiesił w oknie napis „żegnaj Ziemio”, po czym wpakowałby się do środka transportu, którym ona się tu dostała z paczką popcornu i swoją konsolą. Mniej więcej dlatego NIE. Westchnął.
      – Daj mi trochę czasu, muszę pomyśleć. Proszę tylko, byś mu o tym nie wspominała, dobra?
      – Hmm, okay.
      – Eee... Jeszcze jedno.
      – Tak?
      – Gdybym... Gdybym się ewentualnie zgodził... Mógłbym wziąć Camille?
      – To ta dziewczyna z którą się wczoraj spotkaliśmy?
      – No tak.
      – Eee... Nie bardzo. Potrzebujemy w stu procentach zdrowych ludzi, najlepiej dorosłych, no i chętnych.
      – No... A jakbym z nią porozmawiał to spełniałaby wszystkie te warunki. W czym więc problem?
      – No... Wiesz... nie do końca wszystkie.
      – O... o czym ty mówisz? - zdziwił się.
      – Ona nie jest... do końca zdrowa.
      – Mam dość tych irytujących uwag na temat jej stanu psychicznego! Jest z nią wszystko okay! Wszyscy sobie z tego żartują, bo po prostu jej nie lubią, a teraz jeszcze ty? To nie jest śmieszne, Laura!
      – Ale ja nie żartuję. Czemu miałabym to robić? - spytała, złapała wciąż leżące na blacie kiełbaski i poszła do ogrodu, zostawiając zrozpaczonego blondyna samego.


  Ross ignorował wszystkich. Siedział ściskając w ręce kubek z myszką Miki, bo swoją szklankę zdążył już zbić. Mniej więcej dla tego miał zabandażowane dłonie. Po nagłych, przekazanych mu przez Laurę rewelacjach, nie za bardzo nad sobą panował. Zerkał kątem oka na Rylanda, który aktualnie śmiał się z żartów Rocky'ego i Ratliffa. Jego brat? Nie! To chyba jakiś żart. No i o co chodziło z Camille? Ona jest zdrowa, gdyby było inaczej wiedziałby o tym, przecież są ze sobą szczerzy to bólu. Ale Laura chyba mogła jednak wiedzieć takie rzeczy. Skoro potrafi znikać w ciągu sekundy oraz dowiadywać się o stanie zdrowotnym spotykanych ludzi... Nie zdziwił się, gdyby skądś znała jego numer buta.
  Laura wyglądała na trochę zasmuconą. Siedziała i rozmawiała z Rydel o książkach i fajnych miejscach w mieście. Bawiła się przy tym swoimi włosami, wytrącając Rossa z równowagi. Przed chwilą powiedziała mu, że chce zabrać z planety jego brata, a jego dziewczyna najprawdopodobniej zataiła przed nim, że jest chora. Na co? Jak długo? I czemu mu o tym nie powiedziała? 
  Myślałby pewnie dłużej, ale ktoś go zagadał. Nie zaskoczyło go to, że był to Ryland.
      – Wszystko gra? – spytał.
      – Jasne, wszystko okay – mruknął, ale przypomniał sobie o rozmowie z szatynką. Poczuł nieprzyjemne ukłucie w sercu. – A u ciebie? – dodał. 
     – Eee... jest dobrze? Znaczy, oczywiście mogłoby być ciekawiej, chłopaki zaczęli dyskutować o tym, jak mogli by ulepszyć auto Rikera, co nie jest raczej zbyt interesujące... – wyjaśnił. – Ale ty wyglądasz na szczerze zmartwionego. Jesteś pewny, że jest okay?
     – Eh, po prostu się nie wyspałem. Nie przejmuj się, rano będzie pewnie lepiej.
     – Skoro tak mówisz... Myślałem, że może Laura ci coś powiedziała, bo wiesz, dopiero po tym, jak wyszliście z domu się taki zrobiłeś. Zakładałem, że może cię w jakiś sposób odrzuciła, ale potem przypomniało mi się, że ty przecież nie startowałbyś do żadnej innej laski niż Camille, więc...
      – Chwila, nazwałeś ją poprawnie. Nie pomyliłeś imienia. 
      – Wiesz, tak właściwie to my pamiętamy jej imię. Raczej specjalnie je mylimy.
      – Dzięki, czuję się lepiej – rzucił, a młodszy zaśmiał się cicho. 
      – Właśnie dlatego teraz zrezygnowałem. Nie chciałem, żebyś czuł się gorzej.
      – A wiesz może, czemu Rocky nazwał ją dziś rano dobrze? Dopiero teraz zauważyłem, że to zrobił.
      – Wiesz, chyba dlatego, że się kłóciliście, w pewnym sensie. To było zbyt poważne na robienie sobie z niej jaj.
      – Ha ha ha.
  Śmiali się dalej, obserwowani przez Laurę. Zarejestrowała, że byli bardzo blisko. Może dlatego Ross tak się oburzył, gdy powiedziała mu o Rylandzie? Cóż, chyba nie miała się o tym dowiedzieć zbyt prędko. 
      – No co? Nie będę kłamał, właśnie to zwykle robimy – przyznał, chichocząc. Ross znów wpadł w melancholijny nastrój. Ten chłopak był wesoły, szczęśliwy, niedawno się zakochał, miał całe życie przed sobą, a teraz nagle miałby lecieć na jakąś obcą planetę i ratować populację? Jak bardzo by go to zmieniło? No i jak bardzo zraniło? Poza tym musiałby opuścić Savannah, rodziców, ich wszystkich. A był jeszcze dzieciakiem. Nie, nie mógł na to pozwolić. 
  Zerknął na Laurę. Patrzyła na nich, jednak skierowała swoje spojrzenie na niego. Patrzyli na siebie przez chwilę, co nie umknęło uwadze Rylanda.
      – Ooo coś się tu kroi. Jak chcesz z nią pogadać to idź, ja cię nie zatrzymuję – powiedział półżartem RyRy. Ross przytaknął, po czym wstał i podszedł do szatynki. Młody szatyn uśmiechał się szeroko na widok jego brata kierującego się z Laurą do domu. 
  Tym czasem blondyn niepewnie złapał dziewczynę za rękę i zaprowadził do swojego pokoju. Zamknął drzwi, żeby nikt nagle nie wszedł do środka, oraz okna, by nikt ich nie usłyszał. Spojrzał na nią. Rozglądała się po pomieszczeniu z zachwytem. 
      – Ładnie tu – stwierdziła.
      – Widziałaś już kiedyś ten pokój, prawda?
      – Coooo?
      – A nic, wydawało mi się kiedyś, że widziałem cię na moim balkonie, ale to chyba była po prostu paranoja. Bzikowałem po twoim nagłym oświadczeniu, że kosmici i życie pozaziemskie istnieją, a ty chcesz zabrać mnie na swoją planetę – zaśmiał się nerwowo i przeczesał włosy. 
      – O czym chciałeś porozmawiać?
      – Nie ma mowy, żebyś brała Rylanda.
      – Ross, tłumaczyłam ci, albo on, albo ty, a nie wyraziłeś zgody na swój wyjazd, teraz i na jego... Naprawdę was potrzebujemy, ciebie albo jego.
      – Nie zgadzam się na zniszczenie mu życia.
      – Ross, proszę, daj mu zdecydować, potrzebujemy jednego z was, naprawdę...
      – Ja to wiem, Laura. Nie zgadzam się na jego wyjazd, ale myślałem o tym i... 
      – Ross? I co?
      – I zgadzam się. Polecę, w zamian za niego.



________________________________________

Clarisse się rzuca, że to ja mam napisać
notkę, bo "to ja pisałam rozdział", ale 
to ona zaplanowała znaczną większość,
napisała początek i ogólnie dużą część,
a teraz ten leń stwierdza, że ja pisałam,
żeby ona nie musiała tutaj jeszcze stukać.
GŁUPIA, nie wie, że stukając w klawisze
też spala się kalorie chyba. W każdym razie.
OMG ZGODZIŁ SIĘ WOWOWOWOW.
Co teraz? Wszyscy zadowoleni? Mam nadzieję,
bo jak nie to chyba będzie mi smutno :c

Hej
tak naprawde isabelle wszystko pisała
jest po prostu głupia i to jej należy się 
ten zaszczyt, a ja napisałam góra kilka akapitów.

No chyba nie.
Pozdro dla wytrwałych ziemniaków.
Isabelle und Clarisse


P.S SORRY ZA BRAK "MEGA-TYTUŁU", PRZEZ PÓŁTOREJ GODZINY SZUKAŁYŚMY JAKIEJŚ ODPOWIEDNIEJ PIOSENKI I TO JEDYNE, CO ZNALAZŁYŚMY, FML