sobota, 25 października 2014

Rozdział 7: "If I just lay here, would you lay with me and just forget the world?"

- No to gdzie chciałabyś pójść?
- Nie mam pojęcia. Równie dobrze moglibyśmy zostać w domu, zamówić pizzę i obejrzeć jakiś głupi program w telewizji.
- Ale...
- R-Kyle... Naprawdę. Nie musisz mnie zabierać do żadnej pięciogwiazdkowej restauracji, żebym była zadowolona.
- No to w takim razie chociaż wyjdźmy na dwór i pójdźmy do tej pizzerii, w porządku?
- Hmmm...
- Nie możemy ciągle siedzieć w domu.
Uśmiechnął się.
- Poza tym, spójrz tylko za okno... Patrz, jak pięknie.
I miał rację.
Na dworze padał śnieg, było już ciemno i jedynym źródłem światła był księżyc (niemal w pełni), latarnie uliczne i miliony kolorowych światełek. Świątecznie.
Nieopodal stała dość spora choinka wystrojona bombkami i innymi dekoracjami. Dzieci bawiły się w śniegu śmiejąc głośno. Takie coś uwielbiam.
- Wiesz co? - spojrzałam na Ross'a/Kyle'a. - Masz rację. Chodźmy - odwzajemniłam uśmiech, a on skierował się do przedpokoju. Włożył kurtkę, rękawiczki, czapkę i szalik, a na samym końcu ocieplane buty. Nic się nie zmienił. Dalej ma ten sam uśmiech, te same cudowne oczy, jedynie włosy ma trochę za długie, ale i tak wygląda... Niesamowicie. Problemem jest jego mózg, który pracuje inaczej niż ten rok temu. Dalej się zastanawiam - jak to wszystko się stało? Już dawno powinien odzyskać pamięć. A co jeśli... A co jeśli on już będzie taki do końca życia?
Nie dam rady mu powiedzieć prawdy. Uzna, że potrzebuję psychologa. Nie uwierzy mi, bo wie, jak bardzo go kochałam. W sensie, że Kyle wie jak bardzo kochałam Ross'a. I pomyśli, że po prostu wpadłam w paranoję i wszystko mi się z nim kojarzy. Ta Rachelle tak długo mu wmawia, że jest Kyle'm, że on chyba w to uwierzył.
- Lauraaa?
Jestem pewna, że ona wie, kim on naprawdę jest. Tylko musi zrozumieć...
- Laura.
Nienawidzę tej Rachelle. Co ona mu zrobiła?
- Laura! - krzyknął blondyn.
- Tak? - spytałam.
- Słuchasz mnie w ogóle? - spytał i założył ręce w podejrzliwym geście.
- Jasne.
- Że nie. Mówiłem, że znam pewną pizzerię. Nie jest w niej drogo, a żarcie pierwsza klasa! 
- No to po co gadasz? Idźmy tam. - odpowiedziałam, na co on uśmiechnął się szeroko.
Chyba byliśmy nie daleko, ale Ross się zatrzymał. Spojrzałam na niego pytająco, a on wskazał palcem na najpiękniejszą choinkę jaką w życiu swoim widziałam.
- Wow... - szepnęłam. Drzewko... Dobra, raczej drzewo, ta choinka była ogromna... Było w każdym razie pięknie przystrojone. Pod nim znajdowało się lodowisko. Pięknie oświetlone lodowisko, po którym sunęło na łyżwach kilka par oraz dzieci. Pięknie, po prostu ten widok był przepiękny.
- Wiedziałem, że ci się spodoba. - odparł z uśmiechem. Spojrzałam na niego. Miał zaczerwienione od mrozu policzki i nas, ale w oczach czaiły się te wesołe błyski. Był szczęśliwy, to ważne.
- A ja wiem, że tobie też się podoba. - odpowiedziałam.
- I masz rację. - również na mnie spojrzał. - Umiesz może jeździć? Na łyżwach.
- Średnio... Zwykle tratuję ludzi w najbliższej okolicy i wywracam się co minutę. - odpowiedziałam szczerze.
- Nie martw się, nauczę cię. Ale najpiejrw pizza. - zarządził, a ja się zaśmiałam. Do momentu w którym go znalazłam nawet nie przyszło mi do głowy się uśmiechnąć. A teraz? Jestem szczęśliwa, śmieję się i idę z nim na pizzę. Marzenia jednak się spełniają...
Weszliśmy do środka. Uderzająca była różnica temperatur. Zrobiło się przyjemnie ciepło, więc zdjęliśmy kurtki. Odwiesiliśmy je na oparcia krzeseł i usiedliśmy. Zajrzęliśmy do menu i zamówiliśmy dwie pizze. Małą margarittę dla mnie i średnią hawajską dla niego. 
Po jakimś czasie oboje zajadaliśmy się pysznym daniem i rozmawialiśmy na różne tematy. Po chwili dostałam esemesa. "Laura proszę, odpisz". Kolejna, nie wiem sama która wiadomość od Vanessy. Po odblokowaniu ekranu znowu zobaczyłam moją tapetę. Przestałam się uśmiechać. 
- Lau, posłuchaj... - zaczął blondyn. 
- Nic nie mów. - zablokowałam komórkę i schowałam ją do kieszeni. - To nic takiego.
- A ja mimo wszystko chcę ci pomóc. Nie  wytrzymam następnego takiego twojego spojrzenia. Tęsknisz za nim, to jasne. Co mógłbym zrobić, żebyś nie była aż tak smutna? - wyciągnął do mnie rękę przez stół. Wahałam się. Zabrał ją, rumieniąc się. - Przepraszam.
- Nie szkodzi. - odpowiedziałam cicho.
- Powtórzę, co mogę dla ciebie zrobić? 
Wystarczy, że sobie przypomnisz..., pomyślałam.
- Nic nie musisz dla mnie robić. - powiedziałam pewnie. - Wystarczy, że będziesz. - dodałam szeptem, a w moich oczach zakręciły się łzy. 
- Lau... - znów wyciągnął rękę. Tym razem ją złapałam i lekko ścisnęłam. 
Spojrzał na nasze ręce, jakby był to najrzadszy widok na świecie. Jak na dzikie zwierzę, które może zaraz się spłoszyć i uciec. 
- Słuchaj, nic nie musisz dla mnie robić. Jest okay.
- Nie jest.
- A skąd wiesz? - spojrzałam na niego. On spojrzał na mnie. W jego oczach widziałam cień złości, który jednak ustąpił po chwili miejsca trosce. 
- Proponowałbym na początek... Zmienienie tapety w telefonie. - mruknął.
- Słucham? - pisnęłam zdziwiona.
- W sensie... Nie że coś, ale mogłabyś zmienić tapetę. Wtedy przynajmniej odblokowywanie telefonu nie będzie dla ciebie takie dołujące...
- Jesteś niemożliwy! - stwierdziłam ze śmiechem.
- To dobrze? - zapytał podobnym tonem.
- Więc jaką tapetę proponujesz doktorze? 
- Hmm... Chwila. - chwycił mój telefon, zrobił głupią minę, coś popstrykał i oddał mi urządzenie. Odblokowałam i myślałam, że ze śmiechu pizza wyjdzie mi nosem. 
- Hahahaha! - śmiałam się. Zrobił minę niewiniątka i uśmiechnął się lekko.
- No ciooo? - posłał mi swoje spojrzenie zbitego pieska. - Nie podjoba ci siee? 
- Hahahaha... Daj... Daj mi aahahahahah... Chwilę! - wzięłam głęboki wdech, po czym znowu wybuchłam śmiechem. - Skończ! Ahahaha! - ciągle robił jakieś dziwne miny, które oczywiście były zabawne. Kiedy po dłuższym czasie się uspokoiłam, skutecznie unikałam wzroku blondyna.
- Dobra, to co z tym lodowiskiem? - spytał z nadzieją.
- Jasne, chodźmy. - wstałam i założyłam kurtkę. Zrobił to samo. Po chwili wyszliśmy z budynku i od razu ziąb i płatki śniegu zaatakowały mój układ odpornościowy.
- Zimmmmmnnno... - trzęsłam się. Zaśmiał się i objął mnie ramieniem. Przyciągnął do siebie i zaczął prowadzić w kierunku choinki. 
- Wwiesz... Ja... Nie jestem pewna, czy...
- Tak, to dobry pomysł. - oznajmil i poszedł po łyżwy. Po chwili wrócił z dwiema parami.
- Proszę. - wręczył mi moje. 
- Skąd wiedziałeś, jaki mam rozmiar?
- Sam nie wiem... - podrapał się po głowie. - Nie wiem. - wzruszył ramionami i usiadł obok mnie. Szybko założył swoje, po czym pomógł mi z moimi, bo szło mi raczej kiepsko. Później się podniósł i wyciągnął do mnie rękę. Chwyciłam ją nie pewnie, a on mnie podniósł. Nagle usłyszeliśmy dzikie wrzaski i piski. Odwróciliśmy głowy w tamtą stronę i zobaczyliśmy bandę nastolatek. Kostki z logiem R5 (dobrze widoczne na ich kurtkach) jakby błyszczały. 
- Chwila, znam ten symbol... - stwierdził blondyn. 
- Tak...? - spytałam.
- Nie wiem, może mi się wydaje... - mruknął, pociągnął mnie lekko i zaprowadził na tor.
- Zasada numer jeden: Nie bój się, kiedy jeździsz z Rossem. - uśmiechnął się.
- Pierwsze słyszę. 
- Nie dotyczy samochodów. Wtedy zasada brzmi: Jadąc z Kylem zapnij pasy i trzymaj się mocno. Ewentualnie szykuj worki, jeśli masz chorobę lokomocyjną. - uśmiechnął się, a ja opuściłam głowę. Raz mówi tak, raz tak. Czyżby była nadzieja? - No dobra, zaczniemy powoli. - ruszył, ciągnąc mnie za tobą. Przytrzymał mnie, kiedy prawie zaliczyłam glebę. - Nie panikuj. Przy mnie się nie wywrócisz. - szepnął. Czułam jego oddech na karku. Takie znajome uczucie, jednak on taki inny... Znów ruszył do przodu. - Dobrze ci idzie. Lewa, prawa, lewa, prawa... Tak! Brawo! - zaczął się lekko kręcić.
- Nie! Najpierw podstawy, później piruety! - pisnęłam. Nie podziałało. Dalej się obracał, a ja z nim, bo w końcu trzymał mnie za rękę. Potknęłam się i wpadłam mu w ramiona. Spojrzałam w górę. Prosto w jego oczy. I... przy okazji zobaczyłam coś nad nami. 
- Wszystko gra? - spytał, a jakaś dziewczyna przejeżdżająca obok nas zagwizdała. Podniósł głowę i zobaczył to, co zobaczyłam ja. Jemioła.
- Poważnie? - mruknął, a ja opuściłam wzrok. Wszyscy wiedzą, co oznacza. Pocałunek pod jemiołą, na lodowisku, wśród tylu ludzi? To niezbyt dobry pomysł... 
Podniosłam wzrok i napotkałam jego oczy. Jegk boskie, czekoladowe oczy... Chciałam go pocałować, w tym problem. Nie, nieprawda. Problem w tym, że to nie mój Ross. Nie mój kochany Rossy, który teraz bez wątpienia by mnie całował nie zważając na tych ludzi, później by mnie przytulił i zaprowadził do domu, gdzie nie dawałby mi zasnąć mecząc mnie swoimi wyznaniami miłości, na która ja bym odpowiadała. To jest Kyle, a Kyle ma dziewczynę. Może gdzieś tam w środku jest jeszcze troche mojego Rossa, ale on nie zdaje sobie z tego sprawy...
Nawet nie zauważyłam, kiedy blondyn zaczął przybliżać swoją twarz do mojej. Serce zaczęło mi szybciej bić. Zatracona w jego brąz tęczówkach również zaczęłam się do niego przybliżać. Dzieliło nas ledwie kilka centymetrów, kiedy nagle się zatrzymał. Nie widziałam jego twarzy, ale czułam jego oddech mieszający się z moim. Chciałam, aby ta przestrzeń między nami wyparowała, chciałam połączyć nasze usta i nigdy już go nie zostawiać. Chciałam, żeby wszystko sobie przypomniał, żeby było jak dawniej. Chciałam móc mówić mu, że go kocham i słyszeć to samo. Chciałam zasypiać obok niego i budzić się tak samo. Chciałam już zawsze być z nim. 
- Przepraszam. - szepnął i odsunął się trochę. Zacisnęłam dłoń w pięść tylko po to, żeby nie złapać go za koszulkę i nie przyciągnąć do siebie. Otworzyłam oczy. 
- Nic się nie stało. - mruknęłam rumieniąc się. Był tak blisko...
- Nie gniewaj się, ja tylko... 
- Rozumiem. Rachelle by cię ukatrupiła, nie? - westchnęłam. - Rozumiem. Nie gniewam się.
- Tak właściwie, to nie wiem, co Rachelle ma z tym wspólnego. - zamyślił się. - Mogę cię o coś spytać? 
- Jasne... - szepnęłam.
- Ostatnio... Ostatnio kiedy z nią rozmawiałem wspomniałem o jakiejś Piper, chociaż nie znam nikogo takiego... Wiesz może, o co chodzi? - spytał wręcz z nadzieją. Starałam się wyglądać normalnie, chociaż w pierwszym momencie wytrzeszczyłam oczy jak nienormalna. 
- Ja... Nie mam pojęcia. - skłamałam. Bolał mnie fakt, że tak go okłamuję, ale musiałam.
- Szkoda. Przepraszam.
- Za co tym razem? - jęknęłam.
- Za zadawanie zbędnych pytań. - wyjaśnił.
- Masz prawo pytać. I powinieneś otrzymywać odpowiedzi. - coś się we mnie zagotowało. Znowu przypomniało mi się, że on właśnie to robi, a ona go okłamuje. Ja też, ale nie mogę mu powiedzieć...
- Lau? - spytał, a ja wybudziłam się z transu.
- Słucham?
- Zawsze... Znaczy. Bardzo często nie można się z tobą dogadać, bo jesteś taka zamyślona... Chciałbym wtedy... - nie dokończył, bo szurnięte dziewczyny sprzed lodowiska zaczęły... puszczać piosenki R5. Rozszerzył oczy.
- Ja... Ja to znam. - szepnął. - Kto to? Jaki zespół? - spytał.
- Kyle...
- Jaki, Laura, powiedz! - krzyknął. - Sama mówiłaś, że powinienem otrzymywać odpowiedzi. Czemu nie możesz teraz powiedzieć?
- Bo to R5, zespół w którym... W którym grał Ross. - szepnęłam, a łzy zaczęły płynąć po moich policzkach. Spojrzał na mnie ze współczuciem. 
- Ja... Bardzo przepraszam. Nie chciałem...
- Nie szkodzi. - wytarłam twarz w rękaw. - Nic się nie stało.
- Nie znoszę, kiedy płaczesz. - wyznał i mocno mnie przytulił. Odwzajemniłam uścisk. Zaciągnęłam się jego boskim zapachem. Zawsze tak było. Nienawidził, kiedy płakałam, a zwłaszcza z jego powodu. To się nie zmieniło. 
- Więc... Może będziemy już wracać? - zaproponował.
- Okay. - odpowiedziałam. Puściłam go, on puścił mnie i w milczeniu ruszyliśmy do mieszkania. Po drodze, mimo iż nic nie mówił, wyciągnął dłoń i złapał moją. Uśmiechnęłam się i również ścisnęłam jego dłoń.
Śnieg padał do okoła i odbierał nam zdolność widzenia, ale dla mnie nic nie miało znaczenia. Ross żył, szedł obok mnie i trzymał mnie za rękę. Uścisnęłam mocniej jego dłoń. Tak właśnie, razem, szliśmy przez miasto prosto do domu. Naszego.

niedziela, 19 października 2014

(II) Rozdział 6: "Am I better of dead, am I better off a quitter, they say I'm better off now, than i ever was with her"


Kiedy rano wstałam, już go nie było.
Ani żadnych jego rzeczy.
Zostawił mi karteczkę na stole w kuchni, na której było napisane: "Dziękuję, że mnie przenocowałaś".
Rozejrzałam się po salonie; jeszcze wczoraj leżały tu szklanki i talerze po naleśnikach, ale teraz ich nie było. Najwyraźniej posprzątał je za mnie. Mimowolnie się uśmiechnęłam i spojrzałam na kalendarz. Ugh. Dzisiaj znowu do pracy.
A może bym tak poszła na jakiś casting? Kto wie, może udałoby mi się wrócić do aktorstwa?
Nie, Laura. Nie oszukuj samej siebie.
A może jednak...?

Tak czy siak, zbliżały się święta, przez co już powiedzieli mi, że od przyszłego tygodnia nie pracuję. Na ulicach było już mnóstwo bożonarodzeniowych ozdób: jakieś drzewka, bombki, kolorowe światełka. Uznałabym, że "będą to kolejne święta bez niego", ale przecież on tu jest. Dalej nie wierzę, że on żyje.
Teraz dopiero zdałam sobie sprawę z tego, że pochowaliśmy jakiegoś innego człowieka. Pewnie rodzina go szuka od roku, a on leży martwy w trumnie. Ale jak to możliwe, że doszło do tak ogromnej pomyłki? Jak to możliwe, że tej Rachelle udało się tak mu zakręcić w głowie i wmówić mu, że ma na imię Kyle? Jak to możliwe, że jeszcze nie odzyskał pamięci?
Nie wiem. I chyba nigdy się nie dowiem.

***

#Los Angeles#

W tym samym czasie Lynchowie wraz z rodzicami stali na cmentarzu świecąc znicze na grobie Rossa, ale nie Rossa, ale oni nie wiedzą, że nie Rossa.
Stormie i Mark nie chcieli wracać do domu. Chcieli siedzieć przy tym grobie i modlić się za swojego syna. Ale przecież nie wiedzieli, że zaszła okropna pomyłka i ich syn żyje i jest bezpieczny (z amnezją) w Nowym Jorku...
Kiedy młodzieży udało się w końcu zaciągnąć rodziców do domu kontynuowali próby połączenia się z Laurą. Dziewczyna oczywiście nie odbierała. Dopiero później zdali sobie sprawę z różnicy czasu jaka ich dzieli [Clarisse, ciole, my też o tym zapomniałyśmy XD ~izzy]. Westchnęli i opadli na kanapę. Stormie z Markiem wybrali się do sklepu i zakupili coś do jedzenia. Zrobili Mc&Cheese, naleśniki i kilka surówek. Zniknęły tylko te ostatnie. Nikt nie chciał jeść pancake'ów, bo kojarzyły się im z Rossem, a na Mc&Cheese było im za smutno. Stormie nałożyła trochę Rocky'emu, żeby zachęcić go do jedzenia, ale on tylko zaszlochał i opadł głową w talerz. Płakał i płakał, a rodzina coraz bardziej się dołowała. Zebrali talerze i schowali je do zmywarki, a to co zostało z posiłku do lodówki. Później rozeszli się po pokojach i zrezygnowali z robienia czegokolwiek.

***
#Laura#

Obsługiwałam właśnie jakąś dziewczynę, kiedy usłyszałam znany mi śmiech. Podniosłam wzrok i zobaczyłam Rossa obejmującego ramieniem jakąś dziewczynę.
- Coś podać? - spytałam kiedy podeszli do lady. Posłałam jej mordercze spojrzenie, a ona chyba mnie poznała bo zrobiła przerażoną minę typu: "o ku*wa jestem martwa".
- Niee... - pisnęła. - My się rozmyśliliśmy, prawda, Kyle?
- Poproszę duże latte. - odparł z uśmiechem ignorując "swoją dziewczynę". Tym razem spojrzałam na nią tryumfalnie.
- Nie. Idziemy dalej. - kontynuowała.
- Okay. Coś jeszcze? - spytałam.
- To chyba wszystko. - uśmiechnął się jeszcze szerzej, a Rachelle zaczęła go ciągnąć w stronę drzwi. - Do jasnej Anieli, Rachelle! Chcę kawę! Idź, jak chcesz, ale mnie tu zostaw! - wybuchnął. - Dziwnie się zachowujesz.
- Jest zazdrosna. Może chcesz się zamienić? Dam ci postać za ladą. Jak chcesz nawet oddam fartuszek. - uśmiechnęłam się "milutko", a ona prychnęła.
- Dobra, nie rozumiem o co tu chodzi. - stwierdził blondyn.
- A siedź tu sobie! Ja czekam na zewntątrz. Bierzesz kawę i wracasz. - powiedziała i wyszła. Napuszyłam się jak paw i zaczęłam robić mu kawę.
- Przepraszam. Nie wiem, co ją napadło... - tłumaczył. Westchnęłam i odwróciłam się do niego.
- Jaki napis na kubku? - spytałam.
- Twój wybór.
- Za długie.
- Bardzo śmieszne.
- To tym bardziej.
- Ha ha.
- Bez sensu...
- Weź tam napisz "Ross" i będzie po problemie. - powiedział, kiedy odwróciłam się do niego plecami. Zacięłam się. Jego słowa dudniły mi w uszach. Ciągle je słyszałam. Przełknęłam ślinę i wyciągnęłam rękę po kubek pełny napoju. Podpisałam go wedle życzenia i podałam chłopakowi.
- Smacznego. - powiedziałam i wzięłam się za obsługę następnego klienta.
- Mieliśmy się spotkać, nie pamiętasz? - spytał jeszcze, a mi serce zabiło szybciej. Jasne, że pamiętałam. Ale co mu powiedzieć? Kiwnęłam głową. - A kiedy  masz czas?
- Nie teraz. - odpowiedziałam, na co prychnął.
- A dziś wieczorem? - dopytywał się.
- Boże, Kyle, nie wiem! Zdzwonimy się. Jeśli zaraz nie wyjdziesz, to Rachelle na pewno cię nie wypuści...
- Dobra. Do usłyszenia. - westchnął i wyszedł z opuszczoną głową. Również westchnęłam i odwróciłam się w stronę klienteli. Dziewczyna mniej więcej w moim wieku, może trochę młodsza przypatrywała mi się z zainteresowaniem.
- Co podać? - spytałam bez obowiązkowego entuzjazmu. Wręcz przeciwnie, mój głos brzmiał, jakbym przed chwilą wstała z łóżka. Albo jakbym była zmęczona życiem.
- Jesteś Laura Marano? - spytała.
- Może.
- A ten chłopak strasznie przypominał Rossa Lyncha. - kontynuowała.
- Tak myślisz? - sapnęłam.
- No. Ale on przecież nie żyje. - zamyśliła się. - Refreshę poproszę.
- Ale to jest zimne. Tam lód stanowi sześdziesiąt procent napoju.
- No to co? Jest dobre! - uśmiechnęła się, a ja wzięłam się do roboty. Kiedy oddałam jej napój upiła łyk i mruknęła z zadowoleniem. - A jak co to wiem, kim jesteś. Świetnie grałaś w tych filmach. Czemu już tego nie robisz?
- Ja... Nie wiem. - odparłam po dłuższych rozmyślaniach.

***

- Co tak długo? - warknęła Rachelle, kiedy opuściłem kawiarnie. Mimo tego, że miałem rękawiczki i trzymałem kubek z gorącą kawą nadal było mi zimno.
- Kawa nie robi się w dwie sekundy. - odpowiedziałem podobnym tonem.
- Myślisz, że nie wiem, że z nią gadałeś?
- Mam do tego prawo. Mogę rozmawiać z kim chcę.
- Kyle co się z tobą dzieje? - spytała, a ja upiłem łyk. Spojrzała na mój kubek i pisnęła. - Co to?!
- Kawa?
- Nie! To!
- Kubek na kawę?
- Ale na kubku!
- Napis?
- Ale... Czemu taki? - marudziła. Nic, tylko marudzi.
- Bo tak mi się podobało.
- Ale...
- RaRa, nie wtrącaj się nie swoje sprawy, okej?
- Ale...
- Mam dość. Po prostu nic nie mów, dobra? - warknąłem, a ona opuściła głowę. Podniosłem kubek i spojrzałem na niego. Pismo Laury było... Znajome. Czemu zawsze jak na nią patrzę, na to, co z nią związane, zawsze wydaje mi się to znajome? To jest przerażające. I dlatego muszę się z nią spotkać.
Spacerowaliśmy z Rachelle po Nowym Jorku. Zatrzymaliśmy się w Central Parku. Chyba chciała mnie przytulić, ale wcześniej się odsunąłem. Podszedłem do ławki, na której po raz pierwszy zobaczyłem Laurę i usiadłem. Dopiłem kawę i prawie wyrzuciłem kubek do kosza. Powstrzymałem się i schowałem go do kieszeni kurtki. Później siedziałem tak kilka minut, aż RaRa do mnie dołączyła.
- Wszystko gra?  - spytała spoglądając na mnie z lekko widoczną troską. Udawała. Nie martwiła się. Najchętniej znowu zamknęłaby mnie w domu i kazała tak siedzieć aż wróci. Ale moja mała „ucieczka” oduczyła ją tego. Teraz pozwala mi na więcej rzeczy, ale nadal nie mam Internetu i kanałów muzycznych. Czemu mam wrażenie, że ona coś przede mną ukrywa?
- Nie wiem. – odpowiedziałem szczerze. Spojrzałem przed siebie na biegające dookoła drzew bliźniaki. – Zastanawiam się, kim jestem.
- Jesteś Kyle i jesteś moim chłopakiem. – odpowiedziała bez wahania, jakby wykuła sobie te formułkę na pamięć.
- A naprawdę? – spytałem, co chyba ją wystraszyło, bo rozszerzyła oczy. – Mam rodzeństwo? Kim jestem? Gdzie mieszkałem, miałem zwierzątko, jakichś przyjaciół? Nic o sobie nie wiem. Znam jedynie moje ulubione zespoły i książki. Ewentualnie filmy.
- A skąd to wiesz?
- Laura mi powiedziała. – odpowiedziałem, a ona się nachmurzyła. – Nie mam pojęcia, skąd wiedziała. Wiem, że jestem bardzo podobny do jej narzeczonego, który nie żyje. Wiem, że mieliśmy podobne zainteresowania i lubiliśmy te same rzeczy. Trochę mnie to przeraża, ale to nic.
- Czy mogę cię o coś prosić? – powiedziała zdenerwowanym głosem.
- Zależy.
- Nie rozmawiaj z nią.
- Nie.
- Owszem, nie będziesz.
- Nie zabronisz mi.
- Zabiorę ci telefon.
- A co mnie to? Znam jej adres. Nic nie zabroni mi do niej iść.
- Ja zabronię.
- Jezu, Rachelle, co cię ugryzło?! Zachowujesz się jak dziecko! Przyjaźnię się z Laurą i nic na to nie poradzisz! Ona chyba miała rację, mówiąc, że jesteś zazdrosna.
- Jak możesz?
- Normalnie! Czego teraz mi zabronisz? Mówić?
- Mogę cię wyrzucić z domu.
- Proszę bardzo! Mi nie zależy, jeśli o to ci chodzi! Możesz mnie nawet zostawić i spiknąć się z gościem od Voodoo!
- Czemu tak mówisz?!
- BO MAM DO TEGO PRAWO, JESZCZE NIE ROZUMIESZ?! Traktujesz mnie jak psa, jeśli  nie gorzej! Nic nie mogę robić, mam tylko czekać, aż wrócisz do domu, wychodzić mogę tylko z tobą… Matko boska, ty jesteś jakaś nie normalna! Piper była normalniejsza od ciebie!
- KTO?!
- Co?!
- Mówisz o jakiejś Piper!
- Nie znam żadnej Piper!
- Dobra. Jak chcesz to idź sobie do swojej Laury! Mnie to wisi! Jeszcze będziesz chciał do mnie wrócić, zobaczysz!
- Dobra! Żegnam! – zerwałem się z ławki i ruszyłem w stronę kawiarni.
Za ladą stała koleżanka Laury. Rozejrzałem się, ale brunetki nigdzie nie było. Westchnąłem i podszedłem do lady.
- Przepraszam, jest może Laura? – spytałem.
- Nie… Przed chwilą wyszła.
- Okej, dzięki. – wyszedłem i ruszyłem w stronę jej mieszkania. Zadzwoniłem na dzwonek.
- Kto tam?
- Otwórz.
- Spadaj. – i nic. Zadzwoniłem ponownie. I jeszcze raz i jeszcze jeden…
- Czego chcesz?!
- Otwórz! – więc otworzyła. Wszedłem na klatkę i wbiegłem schodami na górę. Załomotałem w drzwi, które po chwili stanęły przede mną otworem.
Laura miała ręcznik na włosach i ubrana była w zwykły t-shirt, dżinsy i za dużą na nią bluzę. Ta bluza też wydaje mi się znajoma. Nie wiem, czemu, ale tak jest.
- Czego chcesz?
- Wyrzuciła mnie. – zaśmiałem się. – I dzięki Bogu. Wpuścisz mnie? – spojrzała na mnie zdziwiona, ale wpuściła do środka. Zdjąłem kurtkę, czapkę, rękawiczki itd., po czym wstąpiłem do salonu.
- Chcesz… Coś do picia? – spytała nie pewnie.
- Nie trzeba, piłem przed chwilą. – puściłem jej oczko. Skinęła głową i usiadła naprzeciw mnie.
- Więc… Co się stało?
- A, nic takiego. Chciała mnie namówić na to, żebym przestał się z tobą widywać, nie chciała mi nic o mnie powiedzieć… To co zwykle.
- A… Ale… Skoro cię wyrzuciła, to…
- To oznacza, że potrzebuję dachu nad głową. – wzruszyłem ramionami. – Pomożesz?
- Ja… Znaczy, ja… No… Dobrze. – odpowiedziała po dłuższej chwili wahania.
- Dziękuję, Lau.
- Za co? To przecież…
- Nie mów, że to nic. Dziękuję ogólnie. Już kolejny raz mi pomagasz… Jak mogę ci się odwdzięczyć? – spytałem. Spojrzała na mnie jak na idiotę.
- Nic nie musisz robić.
- Ale chcę.
- Możesz na przykład skończyć zadawać takie głupie pytania i zacząć mówić z sensem.
- Ale przecież…
- Nie ważne. Czyli nasz dzisiejszy wypad jest aktualny? – zapytała z uśmiechem. Ten uśmiech… Mogę robić z siebie największego durnia jakim mogę być, zrobię cokolwiek, byle ten uśmiech nie schodził z jej twarzy… Ale czemu?
- Jeśli zechcesz. – odpowiedziałem. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, podeszła do mnie, po czym mnie przytuliła. Odwzajemniłem uścisk. Było bardzo miło. Teraz muszę tylko wymyślić, gdzie ją zabiorę… - Pozwól, ale czy wyśmiejesz mnie, kiedy spytam, gdzie chcesz iść na tę kolację?
- Skąd. – odparła, ale widać było, że za chwilę wybuchnie śmiechem.
- Bardzo śmieszne. – odpowiedziałem odchylając głowę, by móc na nią spojrzeć. Ona też na mnie patrzyła. Nie macie pojęcia o sile przyciągania! Ona pojawia się dopiero wtedy, kiedy Laura patrzy na mnie z tym uśmiechem! Wtedy TAK mnie do niej przyciąga, że WOO! Albo raczej mnie do jej ust [WHOHOHOHO XDD ~Izzybefsztyk]. Taka prawda, której niestety nie rozumiem.

_________________________________________
WHOHOHOH XD
Clarisse się nie chciało, to ja napisałam, o!
Efekt nudów itp…
Nie wiem, jak z długością. Na mój gust osiem stron w Wordzie wystarczy…
No i pomysłu bladego nie miałam no. :C
SZMUTEDŻEG :CCC
Siusiake, Oroczimarke i Inne takie dajo jeb z pozdroffionka XDD
JEB ZE SZCZAŁY
NARKA XD
~Izzy               

Bywa :P ale następny może napiszę... XD ~Clarisse

piątek, 17 października 2014

Odchodząc od tematu...

YAY! Założyłam bloga! 
http://i-think-i-saw-you-raura-story.blogspot.com/?m=1

ZAPRASZAM SERDECZNIE.

+ Rozdziału nie ma, bo Clarisse się nie chce pisać... -__-
WEŹCIE JEJ NASPAMCIE, DOBRA? Dankuuuuje :3

~izzy

środa, 8 października 2014

(II) Rozdział 5: "I let my true love die, I had his heart but I broke it everytime"

Ross zjadł jakieś pięć minut przede mną i ciągle mnie poganiał. W którymś momencie kazałam mu się uspokoić, a on wykonał polecenie. Czułam na sobie jego wzrok. Patrzył na mnie, a ja nie mogłam nic na to poradzić. Kiedy zjadłam wyniosłam talerze, a on już zakładał bluzę... Swoją bluzę. Jedną z tych, które ze sobą przywiozłam. Chyba zauważył, że dziwnie na niego patrzę, bo po chwili potrząsnął głową i odłożył ubranie.
- Sorry, myślałem, że to moje. - tłumaczył się.
- Mogłeś w tym zostać. Pasowało ci. - powiedziałam. Cóż, dziwne by było, gdyby nie pasowała do niego jego własna bluza, nie?
- Serio? - podniósł ją i obejrzał. Pokiwałam głową, a on zaprzeczył. - Nie mogę.
- Czemu? - zdziwiłam się.
- Bo nie jest moja. - wyciągnął rękę w moją stronę. - Dziękuję, ale muszę odmówić.
- Nie ma "dziękuję", tylko masz ją założyć. Zakładasz, albo nici z naszego wypadu! - pogroziłam. Westchnął, ale założył bluzę.
- Może być? - spytał zirytowany, a ja posłałam mu szeroki uśmiech. 
- Jasne! Jedyne czego teraz czekuję to możliwość przytulania się do ciebie BEZ PRZERWY MUAHAHA! - zaśmiałam się, a on do mnie dołączył.
- Ech, wyprzedziłaś moją propozycję... Właśnie miałem się spytać, czy ta bluza jest karnetem na darmowe przytulasy...
- Nie tylko bluza. No! Komu w drogę temu trampki na nogę! Idziemy! 

~*~

Całkiem miło siedziało się w kinie i oglądało filmy. Jak za dawnych czasów. Może on o tym nie wiedział, ale owszem. Jak za dawnych czasów...
Później poszliśmy sobie na kawę. Usiedliśmy na ławce i rozmawialiśmy na mało ważne tematy. Do czasu.
- Lau? Mogę o coś spytać? - spojrzał na mnie z nadzieją. Potwierdziłam skinieniem głowy. - Nie okłamałabyś mnie, prawda? 
- Co... Co masz na myśli? - mije serce zaczęło szybciej bić. - Nie, nie mogłabym. - nie prawda, kłamiesz w żywe oczy udając, że nigdy się nie znaliście. Ale nie mogę mu tego powiedzieć, bo weźmie mnie za wariatkę. 
- Bo wiesz... Mam jednak takie uczucie... Naprawdę wydaje mi się, że już się kiedyś spotkaliśmy. Powiedziałaś, że to się nie wydarzyło, ale ja nie mogę przestać myśleć inaczej... W dodatku mam wrażenie, że byłaś dla mnie kimś ważnym... Delikatnie mówiąc ja czuję że tak było. - powiedział, a ja ledwo opanowywałam łzy, które miały za chwilę wypłynąć spod moich powiek, pociec po policzkach i opaść na stół obok... Naszych złączonych dłoni. Tak skupiłam się na tym, żeby nie płakać, że nie zauważyłam, jak splótł nasze palce...
- R... Kyle. Ja... Nie mogłabym...
- Czemu nigdy nie kończysz? Zamiast mówić, co myślisz ciągle się poprawiasz. To jest... Denerwujące.
- Według mnie nie fair jest zwracać się do ciebie... Nie twoim imieniem. - Laura, on nie chce kłamstw. Problem jest taki, że trzeba kłamać...
- Jesteś pewna, że wcześniej się nie znaliśmy? Może ty też masz amnezję? 
- Taak... Jestem pewna. 
- Skoro tak mówisz... - wzruszył ramionami. Przez chwilę panowała nieprzyjemna cisza. Dostaliśmy nasze zamówienie i zaczęliśmy razem jeść ciasto z galaretką (ja z truskawkową, on z bananową). Upił duży łyk latte i dalej milczał.
- Posłuchaj... Wiem, że pewnie mnie znienawidzisz za to, co ci powiem, ale...
- Straszysz! Poczekaj, na serio myślisz, że mimo tego, że myślałem, że nie mógłbym cię znienawidzić jest to jednak możliwe?
- Nie całkiem rozumiem pytanie... Ale owszem, może mnie przez to znienawidzisz.
- No dobra, mów. - westchnął.
- Widzisz to białe w latte? - wskazałam na biały pasek w napoju. - To mleko. 
- Ugh. Ble. I tak nie obrzydzisz mi tej kawy! To najwspanialsza i...
- Najsłodsza kawa na świecie! Nigdy nie znajdziesz słodszej i pyszniejszej kawy, choćbyś szukał na Neptunie!
- Taak. Właśnie to miałem zamiar powiedzieć... Ukradłaś mi powiedzonko! - pisnął i się obraził. Włosy zleciały mu na oczy... Na te jego cudne oczy... Nie wytrzymałam i zaczęłam się na niego gapić. Na jego oczy, włosy, usta... na wszystko. Był idealny, ale jednak dla mnie nieosiągalny. 
- Tak, wiem, jestem boski. - powiedział i szeroko się uśmiechnął.
- Po czym wnioskujesz?
- Po tym, jak się na mnie patrzysz. Och, jestem taki boski, że gdybym był gejem to kochałbym samego siebie! 
- Jesteś taki narcystyczny, że mam ochotę sztrzelić cię w ten twój boski dziubek! 
- Ha! Czyli przyznajesz, że jestem boski?
- Idiota.
- Maruda. 
- Nie jestem ruda.
- Ale może moja?
- Hmm... Wątpię.
- Ugh. Skoro tak... Buu smutno mi teraz! - i zaczął przecierać oczy i "szlochać" jak dziecko. - Myślałem, że mnie kochasz!
- CO?!
- Myślałem, że już na zawsze będziemy razem, a ty w tym czasie tak mnie okłamałaś...
- O czym ty mówisz?! Kyle, do jasnej cholery, ogarnij się!
- A ja cię kochałem! - krzyczał załamany. Ja już nie wiem, o co chodzi!
- Ross? - spytałam.
- HA! MAM CIĘ! - i zaczął się śmiać. - Nie, jestem Kyle. Ale cię wrolowałem... AHAHAHA!
- Och, zobaczymy czy będziesz się tak śmiał w nocy. Na podłodze. Bez pościeli. Ooo albo na klatce. Taak, tam będzie ci świetnie! Położysz się obok kaloryfera, przykryjesz wycieraczką i...
- Dobra, przepraszam. Nie wiedziałem, że tak się wkurzysz...
- Och! Ja? Nie, skądże, ja wcale nie jestem wkurzona... - patrzyłam na niego tak wrednie, że na jego miejscu uciekałabym do domu. 
- Hej! A co ty na to, żebyśmy już wrócili do domu? Zrobimy sobie naleśniki, obejrzymy coś... 
- Dobra, ale ja wybieram film. - powiedziałam. 
- Zgoda. Ale mogę ci pomóc wybrać, prawda?
- Dobra, chodź. - wstaliśmy, zapłaciliśmy i wyszliśmy. 
Wypożyczyliśmy sobie Szkołę Uczuć j poszliśmy do sklepu kupić składniki na naleśniki. Kupiliśmy co potrzebne u ruszyliśmy do domu. Zajęłam się rozkładaniem pościeli, a Ross/Kyle robił naleśniki. Usiadłam na "łóżku" i czekałam. Po chwili blondyn przyniósł talerz naleśników i zestaw dodatków składających się z Nuttelli, cukru pudru, dżemu, sosu czekoladowego i truskawek. 
- O, o, o! Mogę ci zrobić naleśnika?  - spytał.
- Zrobiłeś ich już cały talerz...
- Dobra, to czy mogę ozdobić ci naleśnika?
- Okay. 
- Ale nie podglądaj! - zamknęłam oczy. - No dobra, gotowy! - otworzyłam oczy i zobaczyłam nalesnik z czekoladowym uśmieszkiem, truskawkowymi oczami i pudrowymu rumieńcami. Z zezem.
- Ahahaha! Ty jesteś nienormalny! - klepłam go w ramię. - Dziękuję! 
- Nie ma za co. - powiedział i sam rozsmarował sobie na swoim czekoladę. Zaczeliśmy jeść w ciszy. Co chwilę nakładaliśmy sobie następne placki, sż się skończyły.
- Ach! Kocham twoje naleśniki! - wyznałam. 
- To dobrze. Już mam czym cię szantażować.
- Taak? 
- No na przykład: "Hej, Laura! Umów się ze mną w piątek wieczorem, albo już nigdy nie zrobię ci naleśników!"
- Hmm... Jeśli tak będziesz zapraszał dziewczyny to nie dziw się później, że odmówią...
- Tak? A co miałbym powiedzieć? 
- Mógłbyś powiedzieć to bez tego o naleśnikach i może bez tego "hej...". Wymyśl coś... Bardziej romantycznego.
- Hmm... Może: Laura, czy zechcesz wyjść ze mną na kolację w piątek wieczorem?
- Dobrze! Właśnie tak!
- Tak mogłoby być?
- Jasne! 
- Yghm... Więc. Laura, czy zechciałabyś wyjść ze mną na kolację w piątek wieczorem? 
- Nie rozumiem, po co powtarzasz, przecież powiedziałam, że... och! - jego oczy wyrażały zniecierpliwienie, a także nadzieję i rozbawienie sytuacją. Zarumieniłam się i odkaszlnęłam. - Kyle ja... Ja... 
- Proste pytanie. Tak, lub nie.
- No... No dobrze, zgoda. Chętnie pójdę.
- Świetnie! - chyba naprawdę się ucieszył... - Dobra, jedziem z tym koksem! Odpalaj kino! - zgasił światło i opadł na łóżko obok mnie. Oparliśmy poduszkę o ścianę i oparliśmy się o nią. W takiej pozycji zaczęliśmy oglądać film. Tak właściwie to Ross go wybrał. Ja chciałam Gwiazd Naszych Wina, ale Kyle powiedział, że to jest równie, albo j jeszcze smutniejsze. Oglądaliśmy więc, a w którymś momencie chłopak objął mnie ramieniem. Oglądałam dalej. Kiedy film się kończył miałam oczy pełne łez. Żadna nie wyleciała z nich jednak do momentu, w którym padły słowa "Chciała doświadczyć cudu. - I doświadczyła. Ty nim byłeś". Wtedy dopiero wybuchnęłam szlochem, bo przypomniało mi to sytuację sprzed roku, kiedy to idąc po cmentarzu usłyszałam podobne słowa od Rikera. Ach, Riker! Ciekawe, czy już wzieli ślub z Vanessą, co tam u Rydel, czy nienormalnyn szatynom, dzieciom Mc&Cheese wrócił humor... 
- Cii... Lau, to tylko film, tak? - nie, to nie tylko film. Ty tego nie pamiętasz, ale w twoim dzienniku, który leży w tamtej szafie na początku masz napisane, że chciałbyś doświadczyć cudu, a twój najstarszy brat nazwał mnie tym cudem... 
- Lau, spokojnie. Jest dobrze, wszystko jest dobrze. - przytulił mnie i zaczął delikatnie kołysać. 
- Dz... Dzięki. - odsunęłam się lekko od niego, ale on dalej na mnie patrzył. Również na niego spojrzałam i ujrzałam to spojrzenie... Tak, to właśnie to spojrzenie widziałam tak często, zawsze przed tym, jak mówił mi, że mnie kocha, albo po tych słowach... W każdym razie to spojrzenie nie pasowało mi do sytuacji.
Zaczął się do mnie przysuwać. Nie wiem, czemu ale nie protestowałam. Wręcz przeciwnie, sama się do niego przysuwałam. Byliśmy coraz bliżej. Czułam jego oddech na swojej twarzy, a wtedy...
A wtedy rozdzwonił się jego rąbany telefon! 
Odsunął się, westchnął, wstał i odebrał.
- Halo? - powiedział zdenerwowanym głosem. - Tak, to ja, jakbyś po głosie nie poznała. A co cię to obchodz, co? Gdzieś, gdzie jest lepiej, niż u ciebie! - krzyczał. Aha. Rachelle. Dorwę i flaki wypruję! Z pluc zrobię sobie torebki, z żołądka piłkę, z oczu breloczki, z jelit powstaną łańcuchy na choinkę... A dalej wymyślę. - Nie, czemu miałbym to robić? Rachelle, ogarnij się. Nie! Skąd mam wiedzieć, że mnie nie okłamujesz? Że tak naprawdę dalej będzie tak samo? Chwila, co? Yhm, yhm... I obiecujesz? Hmm... No dobra, kiedy? Okay, będę. Tak, tak, nie martw się, trafię. Pa. Dobranoc. - rozłączył się i odłożył telefon. - Pfff... Kobiety. - westchnął. Wpatrywałam się w niego smutno. - Wiesz, co? Mam dobrą wiadomość! Jutro wracam z powrotem do Rachelle, wiesz?
- Aaa... Tak. Hurra... - mruknęłam bez entuzjazmu. - Wyłącz telewizor. Chcę spać. - spełnił moje życzenie i położył się obok mnie.
- Dobranoc Lau.
- Yhm... - mruknęłam tylko i ukryłam głowę pod poduszką. Łzy wypływały z moich oczu i ginęły w prześcieradle. 
Wiedziałam, że on zdaje sobie z tego sprawę, ale to już nie miało znaczenia. 
Przestałam dla niego istnieć, teraz ważna była dla niego jego nowa, nieprawdziwe dziewczyna. Co ona do niego ma? Czemu to zrobiła? Czemu obwiniam innych, skoro sama jestem winna?


wtorek, 7 października 2014

(II) Rozdział 4: "For everytime you fall apart, there'll be a soul to guide your journey"

#Los Angeles#

Wszyscy załamani siedzieli w salonie i próbowali nawiązać kontakt z Laurą. Na próżno oczywiście. 
Dziewczyna nie odbierała i nie odpisywała na liczne esemesy.
A do grona dołączyły jeszcze dwie osoby.
Ale od początku.

*8 rano*

Riker wstał i skierował się do kuchni. Nalał sobie wody, bo dla niego mleko stało się odpowiednikiem wody święconej dla wampirów.
Pił, pił i pił. Nalał sobie następną szklankę. Nagle rozdzwonił się domofon. Blondyn ruszył w stronę drzwi, ale po chwili zorientował się, że ma na sobie tylko t-shirt i bokseki [chwila czasu, żeby Riker' girls mogły wyobrazić sobię tę scenę ;)) ~izzybefsztyk] i pośpiesznie sięgnął po szlafrok. Dopiero po tym otworzył drzwi.
Na widok ludzi stojących w progu wypluł całą zawartość ust, która w postaci mgiełki osiadła wszędzie do okoła.
- NIESPODZIANKA!
- M...Mama! T..ttata! - "szczęśliwy" Rik rozłożył ramiona. - A... a co wy tu robicie? - spytał.
- No jak to co? Stęskniliśmy się za wami, wy huncwoty, o! - krzyknął Mark i wszedł do domu swego. - Mmm! Dom, dom, wreszcie DOM.
- Taaak... Dom... - mruknął jego pierworodny i odebrał ich kurtki.
- A co tam u was? - spytała Stormie przytulając swe najstarsze dziecko.
- No... Nie wiem, jak mam wam to powiedzieć...
- Riker co się tu... NA ZEUSA! - wrzasnęła Delly, a Rocky potknął się i spadł ze schodów. - Mama?! Tata?! Ale...
- Cóż, nie takiego powitania się spodziewałem. - stwierdził Mark. - To co, już nawet na widok własnego ojca się nie cieszycie? 
- Mój nos... - jęczał brunet.
- Taak, fajnie! Hurra...! - Rydel podskoczyła do rodziców, pocałowała ojca w policzek i przytuliła oboje. Następnie do pomieszczenia wtoczył się Ryland z Vanessą w stylu tango. 
- RyRy... - warknął najstarszy z rodzeństwa.
- To ona na mnie... hep!... wpadła... - tłumaczył się najmłodszy.
- A gdzie Ross? Ach, to dziecko JAK ZAWSZE ZA DŁUGO ŚPI! - krzyknął Mark, jakby starał się go obudzić.
- Mamo... Tato... - zaczęła Rydel.
- Nie wiemy, jak wam to powiedzieć... - kontynuował Rocky.
- WAL! Prosto z mostu, o!
- Zaręczyłem się... mieliśmy bardzo udaną trasę... Ross nie żyje. Rocky przejechał rowerem kota pani Jackson... 
- Chwila, zwolnij obroty! Powtórz!
- Rocky przejechał rowerem kota pani Jackson?
- To wcześniej! To o Rossie!
- Aaa... Too... - blondyn zauważalnie się zasmucił. 
- Riker Anthony Lynch, co się tu dzieje? - spytał stanowczo ojciec Lynch.
- Lepiej usiądźcie. To... Dość długa historia...

*pół godziny później*
- NIE! - Stormie od pięciu minut krzyczała zanosząc się płaczem. Mark też nie wytrzymał i łzy ciekły po jego oczach. - To nie prawda! To nie mogło się stać! Nie Ross, nie! - płakała w ramie męża, a reszta rodziny i obudzony krzykiem Marka Ratliff ("już nie śpię! Jestem grzecznym dzieckiem?") dołączyła się do opłakiwania zmarłego chłopaka. To nie było na ich nerwy. 
Nie mieli jednak pojęcia, że pewna brunetka podjęła dość spóźnioną decyzję.
Kiedy więc zadzwonił telefon Rydel pisnęła, a Rocky wybuchnął dzikim płaczem i wołał: "KOCHAŁEM TEGO GAMONIA! NAPRAWDĘ! KIEDY MÓWIŁEM, ŻE JEST INACZEJ NIE MÓWIŁEM POWAŻNIE!".
Vanessa chwyciła telefon i krzyknęła na widok imienia na ekranie.
- To Laura!
- Laura?!
- Co?!
- Dawaj na głośnik!
- Halo?! Laura?! - krzyknęła starsza Marano.
- Hej siostro...
- Boże, jak ja się o ciebie, martwiłam! 
- I ja! - krzyknął Riker.
- I ja!
- Ja też!
- Nie zapominajcie o mnie!
- A ja?!
- A CO JA MAM POWIEDZIEĆ?! - wrzasnęła blondynka i wyrwała Ness telefon. - Obiecuję ci, że jeśli jeszcze raz tak zrobisz to cię znajdę i spalę na stosie! Wiesz jak my od zmysłów odchodzimy?!
- Zdaję sobię z tego sprawę, przepraszam. Po prostu... Musiałam.
- Ale co?!
- Gdzie ty jesteś tak w ogóle?!
- Czemu nas zostawiłaś?!
- Jak mogłaś?!
Wszyscy młodzi przekrzykiwali się nawzajem, a w tym czasie rodzice parzyli herbatę i robili śniadanie. W lodówce było pusto, więc ostatnią deską ratunku była jajecznica. 
- Słuchajcie, naprawdę was przepraszam, ale nie mogłam tam zostać. Wyjechałam i nie powiem wam, gdzie jestem. Proszę was, nie szukajcie mnie. Wszystko jest w porządku i nic mi nie grozi. Może tylko to, że ktoś mnie okradnie w metrze. OOO albo że ktoś mnie ZASTRZELI w metrze. Nie no, żartuję.
- MAM NADZIEJĘ! - krzyczała jej zapłakana siostra. Nagle po drugiej stronie komórki zadzwonił dzwonek.
- Hmm... Dziwne. - stwierdziła, ale (kierując się słuchem) otworzyła drzwi na klatkę. Po chwili słychać było pukanie. Otworzyła i pisnęła.
- Lau... Proszę, musisz mi pomóc. - poprosił głos. Wszystkim wydał się znajomy.
- Muszę kończyć! - pisnęła i rozłączyła się.
- Hmm... - zamyślił się Rocky.
- Dziwne, czy tylko mi ten głos wydał się znajomy? - zapytał Riker.
- Nie, mi też się wydaje, że go znam... - wyjaśniła mu Rydel.
- ŚNIADANIE! - usłyszeli z kuchni.
- IDZIEMY! - odkrzyknął Ryland i wszyscy jak jeden mąż ruszyli do jadalni.
I nie mieli pojęcia, że właścicielem głosu jest ich brat, którego mieli za zmarłego.

~*~

- Co ty tu robisz?! - krzyczała Laura.
- Spokojnie, przecież nic się nie... 
- OWSZEM, COŚ SIĘ STAŁO! - nie umiała się uspokoić. - Jezu, przecież ona cię ZABIJE! 
- Nie martw się, nie umrę. - położył jej ręce na ramionach. - musisz mi pomóc.
- Co się stało? - spytała w końcu.
- Jakby to powiedzieć... Uciekłem? Miałem dość. - wyjaśnił z westchnięciem. - No i przyłapała mnie na gorącym uczynku.
- Przykro mi, ale... W czym mam ci pomóc?
- Na początek... Może mogłabyś mnie przetrzymać u siebie? Nie niszczę mebli i nie robię na dywan. Ross Lynch wzorem idealnego chłopaka! 
- Chwila, co?
- Nooo... Użyłem swojego imienia i nazwiska. Kyle Spencer wzorem idealnego chłopaka. - naburmuszył się. - Weź! Za drugim razem to już nie takie śmieszne. - powiedział i poszedł być obrażony pod oknem.
Tym czasem Laura myślała. Słyszała, co powiedział, oczywiście. "Jest nadzieja. Może wkrótce go odzyskam..." myślała.
- Dobra, fochaj się, ale za karę śpisz na podłodzę.
- Wolę Materac. Materac westchnień.
- CO?!
- Skąd mam wiedzieć? Mówię, ci mi ślina na język przyniesie. - wzruszył ramionami.
Laura stała i wpatrywała się w blondyna ze zdziwieniem. 
- Dostaniesz swój materac. Tylko się nie obrażaj.
- Nie masz materaca.
- Może...
- Słuchaj, nie wiem, co masz zamiar zrobić, ale nie wydasz na mnie kasy, co to to nie! Może się zmieścimy jakoś na tej kanapie? - wskazał na moje zawalone kocami i poduszkami "łóżko".
- I ty tak poważnie?
- Przyznaj się, wprost MARZYSZ o tym, żeby zobaczyć mnie bez koszulki. Zwłaszcza w twoim łóżku.
- Zboczeniec.
- Maruda. - warknął, a po chwili się zaśmiał. - Ha! Maruda. Ma Ruda. Ruda nie jesteś, ale moja... Kto wie? Hahaha! - śmiał się, a jej mózg pracował na zwiększonych obrotach. Skoro zaczyna sobie przypominać, to...

#w tym samym czasie#

Siedziałem właśnie na śniadaniu. Banda jakichś osiłków tłukła się swoimi tackami i policjanci musieli ich rozdzielać. Oczywiście od razu trafili do swoich celi.
Westchnąłem i wgryzłem się w moją obrzydliwą kanapkę z pomidorem. Nienawidzę pomidorów.
Dzień zapowiadał się ciekawie. Ponoć tłusty Fred podsłuchał, jak Durny Jack i Byczy Edd rozmawiali o tym, jak to Mysi Karl usłyszał od Ślepego Kyle'a, który podsłuchał jak Śliczna Lily rozmawia z policjantem, że dzisiaj wychodzimy na spacerniaka.
Super.
To będzie genialne doświadczenie, banda facetów obrzucająca się śniegiem. Aaa i czy wspomniałem, że jest to banda AGRESYWNYCH facetów? 

Oczywiście śniegu było tyle, co nic, więc ledwo mogliśmy co wziąć do rąk. Chodziłem więc w kółko i starałem nie wpaść na nikogo, bo nie chciałem skończyć z podbitym okiem ponownie. 
- Ty jesteś wspólnikiem tej dziwnej rudej? - spytał jakiś gościu.
- Byłem jej wspólnikiem i owszem, ona jest dziwna. Chora, powiedziałbym wręcz.
- Muszę się z tobą zgodzić. Na noc wstawili ją do celi na przeciwko mojej. Cały czas gadała do siebie o jakiejś zemście, że jeszcze odzyska Ross'a itd. Biedak, współczuję mu kiedy ona wyjdzie... No a wtedy ja i moje uszy zapraszamy cię na ucztę podczas lunchu.
- Chwila, znałeś Rossa? - spytałem.
- Tak! Fajny był z niego koleś. Pożyczałem mu kartki. Kiedyś się go spytałem, po co mu one, a on powiedział, że pisze listy do swojej dziewczyny. I miał gdzieś, że i tak ich nie wyśle, po prostu je pisał. Mądry dzieciak. - wyjaśnił. - Ciekawe, co tam u niego słychać!
- Cóż... Gdyby to słyszał to pewnie by się ucieszył, ale leży w grobie.
- C... Co? - zdziwił się... no nie wiem kto.
- Przyszła do mnie jakiś czas temu jego...  Wtedy narzeczona. Powiedziała mi, że Ross nie żyje. Że próbowali się znaleźć, był jakiś wypadek, a on go nie przeżył.
- Och, nie... Taki dobry dzieciak... No cóż. Taka była wola nieba. Z nią się zawsze zgadzać trzeba... - mruknął i poszedł dalej. Chodziłem w kółko bez celu i myślałem o tej rozmowie. Była dość... Dziwna. Inna, niż z jakimkolwiek innym więźniem. 

~*~

Po śniadaniu Lynchowie siedzieli w ciszy i milczeli. Później Mark i Stormie opowiadali o swojej podróży. Co jakiś czas nawet wracał im humor, ale po chwili znowu tracił się pod przytłaczającym uczuciem smutku, którego nie można się było pozbyć. 
Rocky jednak nie słuchał. Starał się zrozumieć, czemu głos w słuchawce wydał się mu znajomy. Przyszła mu do głowy pewna koncepcja, ale szybko ją wykluczył, bo była ona wręcz nienormalna. Albo nikt nie zauważył, że brunet jest tu tylko ciałem, albo nikt ni chciał mu przerywać. Chłopak postanowił jednak podzielić się jednak swoim jedynym pomysłem z rodziną.
- Ej, słuchajcie... - powiedział, a rozmowa natychmiast ucichła. Wszyscy na niego spojrzeli. Dziwnie się z tym czuł. Na koncertach było podobnie. Przyzwyczaił się, że wszyscy chcą rozmawiać z jego braćmi lub siostrą, a kiedy ktoś kierował np. pytanie prosto do niego zaczynał czuć się zakłopotany. Odchrząknął i kontynuował. - Myślałem o tym głosie. Tym, który usłyszeliśmy rozmawiając z Laurą. - rodzeństwo najwyraźniej się zainteresowało.- Bo... Nie wiem, może to po prostu jakaś paranoja, ale ten głos brzmiał trochę jak głos Rossa. Przeziębionego Rossa dokładnie. - powiedział, a w salonie zapadła dołująca cisza.
- Masz... Masz rację. Mi też to brzmiało jak Ross. - wyznała Rydel.
- Przeziębiony... - mruknął Riker i się rozpłakał. - To moja wina. Powinienem bardziej was pilnować. Wszystkich. Tym czasem byłem zajęty trasą, później te oświadczyny... - złapał Van za rękę. - Nie widziałem, jaki on był nieszczęśliwy. Przepraszam was wszystkich.
- Rik, to nie twoja wina. - Rocky poklepał brata po ramieniu. - To tak, jakbyś obwiniał Ratliffa o to, że trzy lata temu spuścił ci iPoda w kiblu... Chociaż to byłem ja.
- CO?! - starszy zerwał się z kanapy i spojrzał na brata wkurzonym wzrokiem. - JA TEGO IPODA SZUKAŁEM! SZUKAŁEM GO JAK GŁUPI, A TY PO TRZECH LATACH MÓWISZ MI, ŻE SPUŚCIŁEŚ MI GO W KIBLU?! - wrzeszczał.
- Przepraszam? - jęknął młodszy.
- JA CIĘ NORMALNIE ZABIJĘ! - wrzadnął blondyn, szatyn pisnął i obaj zaczęli latać po domu jak głupi. - GIŃ!
- NIE! - piszczał młodszy. - RATUNKU!
- Hej! Ellington! daj gwintówkę! Niechaj strącę tę makówkę! PRĘDKO! - darł się dalej, kiedy reszta umierała ze śmiechu na dole. 
- Wiedz, synu, że jestem dumny z twego gustu do literatury. 
- Dajcie. Mi. PIŁĘ! - wrzeszczał Rik.
- NIE! Przysięgam, zrobie cokolwiek, ale zlituj się!
- Ojjj... Rocky, biedactwo... - mruknęła Vanessa. - No! Przynajmniej nie JA będę musiała teraz prać, prasować i kompletować jego skarpetki! 
- BOŻE - Ellington dosłownie się krztusił - tlenu, TLENU! AHAHAHAHHAHAH! 


#uwaga, zapinamy pasy, lecimy na drugi koniec kontynentu#

Laura robiła właśnie spaghetti, a Ross/Kyle bawił się w Bruno Marsa. 
- Hmm... Czekaj, gdzieś tu miałam kapelusz. 
- YAY! - pisnął i zeskoczył ze stołu. Skakał obok dziewczyny i nie chciał się uspokoić. 
- Ross, proszę, spok... I znowu. - trzasnęła się ręką w twarz. - Wybacz, ja się chyba nigdy nie...
- Pozwól, że to powtórzę, ale mi to nie przeszkadza. - usiadł na krześle i zaczął machać nogami. Przód, tył, przód, tył itd.
- Uspokój się...
- Okay. - uśmiechnął się i wstał. - Remeber that trip we took in Mexico... Hanging with the boys and all your... No właśnie, kiedy obiad? - zwrócił się do Laury, której ponownie odebrało mowę. 
- Co... Co to za piosenka? - spytała się go. Może wie, może wie...
- Nie wiem! Fajna, nie? Ej, chwila! Jak myślisz, czy ja właśnie sam wymyśliłem tekst piosenki? Muszę go zapisać! - rzucił się w poszukiwaniu papieru i długopisu, a  Laura w tym czasie usiadła na parapecie i  schowała twarz w dłoniach. Z trudem powstrzymywała łzy. 
- Hej, Lau, jak myślisz, może... - zamilkł na widok brunetki. - Hej, mała, co się stało? - podszedł do niej i usiadł obok. - Lauuuuu...
- Nic... - jęknęła i wybuchnęła płaczem. 
- Ciii... Chodź do mnie. - przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił. - Będzie dobrze. Obiecuję. - oparł brodę na jej głowie. - Wszystko jest okay. Okay, okay, okay. Okay? - dziewczyna zaśmiała się, pociągnęła nosem i spojrzała na blondyna. 
- Okay.
- Świetnie. Co więc powiesz na to, żebyśmy sobie gdzieś wyszli po obiedzie? - zaproponował.
- Hmm... Właściwie to czemu nie? 
- Świetne podejście. A na kolację zrobię ci naleśniki. Zgoda?
- Jak już musisz... - tak właściwie to już chciała tę kolacje. Legendarne naleśniki Rossa... Wszyscy (łącznie z nią) je kochają!
- No! Więc chodź, zjemy szybko ten makaron i lecimy. Ewentualnie obejrzymy coś jeszcze w TV. Okay?
- Tak, tak. Chodź, będzie szybciej, jak mi pomożesz. Wyciągnij sztućce, a ja wezmę talerze. - już miała je wyciągać, kiedy przypomniało jej się, że ma ładniejsze w szafce u góry. A nie, takie brzydkie, klasyczne talerze. Z targu. Wzięła więc krzesło i szybko zdjęła naczynia. Kiedy miała schodzić zdradziecki mebel odjechał, a ona padłaby na podłogę, gdyby nie taki jeden koleś zwany Ross lub Kyle i w końcu nikt nie wie jak [mi samej się to kręci :P ~izzy].
Złapał ją jak na złość tak, że mogliby patrzeć na siebie oczarowani swoimi oczami przez wieczność, albo do momentu w którym Ross'owi/Kyle'owi odpadła by ręka.
- W... Wszystko okay? - spytał blondyn nie odrywając wzroku z dziewczyny.
- Taak... Dziękuję. - powiedziała, a blondyn zaprezentował swój słynny uśmiech. Serce Laury zabiło trzy razy szybciej. Przecież to między innymi ten uśmiech sprawił, że zakochała się w tym blondynie...
- Słuchaj, ja nie mam nic do trzymania cię tak, bo jest całkiem miło, ale za chwile zacznie mi w brzuchu burczeć, a to raczej zrujnuje tę piękną atmosferę... - mruknął żartobliwie. Laura zarumieniła się, wstała i zaczęła nakładać obiad. Chłopak stał oparty o stół i wpatrywał się w Laurę. Co tak właściwie się teraz stało? Poczuł coś takiego... innego. Coś, czego nie czuł przy Rachelle, a tym bardziej przy jakiejkolwiek innej dziewczynie.
Kim była dla niego Laura?
I skąd on do jasnej ciasnej wie, że kimś dla niego była?


_____________________
Jestem szczerze z niego zadowolona :D
Mam nadzieję, że podzielacie mój entuzjazm ;)
OCH JAKI JA MAM PLAN NA NASTĘPNE ROZDZIAŁY WOAH!
Nie ma spoilerów wy złe kartofle wy ;P 
Żartuję przecież :3
Wiecie że wam kocham XD
pozderki 
~izzy
p.s clarisse pewnie też was pozdrawia, nie martwiajta się ;**




niedziela, 5 października 2014

(II) Rozdział 3: "Take that sad song and make it better, remember to let her into your heart and you can start to make it better"

Rano obudziłam się z myślą: "no, gorzej być nie może", po czym wstałam z łóżka. Ubrałam się szybko i zeszłam na dół.
Spojrzałam na Rosswelta Ignacego Pierdylionowego i przypomniałam sobie, jak go wczoraj budowaliśmy.
"Nie myśl o tym. Tylko się zdołujesz", powtarzałam sobie. 
Ruszyłam na przód. Nie myśl o przeszłości, idź naprzód i naprzód! 
Problem jest taki, że moja przeszłość jest również moją teraźniejszością. Kiedyś nazywała się Ross Lynch, ale teraz jakaś nowojorska jędza zrobiła z niego Kyle'a Spencer'a. Nie mogła znaleźć sobie SWOJEGO faceta? Boże, najgorsze jest to, że to po części moja wina...
Na miejscu przywitała mnie Zoe. Zmieniłam szybko ciuchy na robocze i zaczęłam zabawę: "Ile kubków kawy naraz potrafi przygotować Laura?". Wniosek: "Nie mam pojęcia".

~*~

Miło było do momentu, w którym Kyle wszedł do kawiarni.
Nie ma sensu nazywać go Ross'em.
Ross nigdy by się tak wobec mnie nie zachował.
W każdym razie. Kyle podszedł do lady i najwyraźniej czekał na to, aż do niego podejdę.
- Co podać, Spencer? - warknęłam.
- Dzwoniłem do ciebie. - odpowiedział podobnym tonem.
- Wiem.
- I pisałem.
- Wiem.
- To czemu nie odebrałaś? Nie odpisałaś?
- Bo mi się nie chciało. A teraz wybacz, pracuję. - oznajmiłam.
- Nie martw się, poczekam. - odpowiedział.
Odeszłam od niego i zajęłam się obsługiwaniem innych klientów.

~*~

- Czy teraz możemy porozmawiać? - spytał, kiedy skończyłam zmianę.
- Nie. - odpowiedziałam. - Nie mamy o czym rozmawiać.
- Laura proszę. - złapał mnie za nadgarstek smuszając do spojrzenia mu w oczy. 
- Ooo, popatrz, czy to nie Rachelle? Uciekaj, bo jeszcze cię wyrzuci! - powiedziałam, ale on dalej stał jak stał. Patrzyliśmy na siebie z pogardą, ale po chwili zmiękł. Miał tak załamany wzrok jak wtedy, kiedy dowedziałam się, że spotyka się z Piper. Wtedy ta ruda cholera, teraz ta cała Rachelle... ZA CO?! 
- Laura, przepraszam. - szepnął. Przyciągnął mnie do siebie i przytulił. Zanim zdążyłam zastanowić się, co robię,  odwzajemniłam uścisk. Pociągnął nosem.
- Jesteś przeziębiony i wychodzisz na taki mróz? Kto cię wychował?
- Jeden, to nie jest przeziębienie. Dwa, nie pamiętam. 
- Skoro nie przeziębienie, to c... Oh. - spojrzałam na niego. Miał czerwone oczy. - Co się stało? - spytałam.
- Martwiłem się o ciebie. Bałem się, że mogłaś...
- Nie. Nie zrobiłabym tego. Uwierz mi, wiem jak to jest umierać.
- Skąd? - zdziwił się.
- Jestem po śmierci klinicznej.
- CO?!
- Normalnie. Kiedyś była mojego narzeczonego próbowała mnie zabić. I zatrudniła do tego mojego przyjaciela. Najpierw podcięli mi żyły, później spalili mi dom, a na koniec wymyślili strzelaninę w metrze.
- W metrze? - zdziwił się. - Strzelaninę? 
- Noo... Właśnie to powiedziałam.
- Jezu, ja już nic nie rozumiem. - podszedł do ławki i opadł na nią z sapnięciem.
- Czego dokładnie? Kyle, co jest? - usiadłam obok niego.
- Od jakiegoś czasu mam sen...
- Sen. Każdy człowiek w nocy śni. Zazwyczaj.
- Taak, ale ten sen powtarza się kilka razy w tygodniu. I przeraża mnie.
- Jaki to sen? - przysunęłam się do niego. - Nie musisz mówić głośno. Możesz nawet napisać esemesem.
- Jestem w metrze. W ręce mam broń. Widzę jakąś dziewczynę, brunetkę... Jej twarz jest zamazana. Dziewczyna upada postrzelona w bok. A potem się budzę i dalej nic nie pamiętam. - wyjaśnił, a ja nie wiedziałam, co mam mu powiedzieć. Bo "Hej, Kyle, tak naprawdę nazywasz się Ross Lynch i jesteś moim narzeczonym. Myślałam, że nie żyjesz, ale ta cała Rachelle cię porwała, a ja byłam w tym metrze i cię widziałam, później siedziałeś w więzieniu z którego poniekąd cię wyciągnęłam" nie brzmi chyba najlepiej...
- Wow. - powiedziałam tylko.
- Taak... Chyba dlatego wydałaś mi się znajoma. Może skojarzyłaś mi się z tą dziewczyną ze snu... A ja miałem nadzieję, że nią jesteś i że pomożesz mi przypomnieć sobie... Cokolwiek.
"Nazywasz się Ross Lynch, urodziłeś się 29 grudnia 1995, masz braci Rikera, Rocky'ego którzy są od ciebie starsi i młodszego Rylanda, oraz starszą siostrę Rydel, grasz z nimi w zespole z waszym przyjacielem Ellingtonem Ratliffem, jesteś moim narzeczonym i lubisz jak ktoś bawi się twoimi włosami" - pomyślałam. 
- Tak samo nadzieję miałem, kiedy powiedziałaś o mnie to wszystko... 
- Mówiłam ci, że zgadywałam.
- Nie, nie zgadywałaś. Twój narzeczony taki był, prawda?
- Emm... - nie miałam pojęcia co powiedzieć.
- Nie musisz odpowiadać. 
- Dziękuję. - położyłam głowę na jego ramieniu. Objął mnie i zaczął kołysać. - Nie... Bo zasnę...
- Wtedy cię zaniosę. - oznajmił, a ja wyplątałam się z jego uścisku. - Co się stało? 
- Nic.
- I to nic ma na imię Ross. 
- Przestań...
- Co znowu? Laura, zrozum, nie należy przejmować się przeszłością.
- Ale on nie jest przeszłością.
- Nie żyje.
- A co cię to obchodzi?
- Martwię się o ciebie.
- Uwierz mi, nie pomagasz.
- Czym? Może przeszkadza ci, że istnieję?
- Nie mów tak. Poza tym. Mówisz, że nienależy przejmować się przeszłością. To czemu tak zależy ci na twoich wspomnieniach?
- Bo ja nic nie pamiętam! Nie pamiętam rodziny, nie pamiętam nic związanego z moją dziewczyną - cicho prycham - nic z przed wypadku. I jeszcze ten sen...
- Dobra, mam dość. - wstałam i otrzepałam spodnie. - Tylko mnie dołujesz. Jeśli zechcesz pogadać o czymś innym, na przykład o pogodzie chociażby, albo o książkach, to znasz mój numer. 
- Laura, proszę, nie każ mi znowu żałować tego, co mówię. 
- Więc nie mów nic, czego możesz żałować. Proste? Proste.
- Porobimy coś jeszcze? Nie wiem, spacer, kawa, film?
- Jest piętnasta. 
- A co mnie to?
- Przecież Rachelle oszaleje, jak cię nie będzie!
- Czemu tak o niej mówisz?
- Czy my już tego nie przerabialiśmy? Boże, Ross ja się o ciebie... SZLAG! - krzyknęłam. - Dobra, tego nie było. Jeśli nie chcesz, żebym źle mówiła o twojej dziewczynie to po prostu daj sobie ze mną spokój.
- Ale ja nie chcę...
- Nie, proszę. Potrzebuję czasu. Daj mi kilka dni. - spuścił wzrok. - Cześć, Kyle.
- Nie przeszkadza mi to, wiesz? - powiedział, kiedy się odwróciłam. Spojrzałam na niego pytająco. - Kiedy mówisz do mnie Ross. Nie ma w tym nic złego. - podszedł do mnie i ponownie przytulił. - Do zobaczenia, Lau. - pocałował mnie w czoło i odszedł. 
Chwila. CO ZROBIŁ?!
Rozejrzałam się, ale jego już nie było. Sapnęłam z irytacją i ruszyłam do domu.

~*~

Na widok butów w korytarzu prawie zemdlałem.
- Kyle? - spytała Rachelle. - Czy czegoś sobie nie ustaliliśmy? - milczałem. - Pytam cię o coś. Kto pozwolił ci wychodzić?
- Ja.
- Aha! No fajnie, problem w tym, że umówiliśmy się, że nie wychodzisz! - krzyczała.
- Jezu, kobieto, czego ty chcesz?! Nie mogę wychodzić, nie mogę oglądać czego chcę, nie mam dostępu do internetu... Ja jestem CZŁOWIEKIEM! Nie świnką morską! Dla twojej wiadomości mam prawo do robienia, co mi się podoba!
- Umówiliśmy się, prawda?!
- Właśnie nie! Ty mi to po prostu powiedziałaś! Nie liczysz się z tym, że ja też chcę coś robić!
- A JEŚLI KTOŚ BY CIĘ ZOBACZYŁ?!
- Co ci odbiło?! To tylko ludzie! Jak ja, czy ty! Co, jestem jakimś seryjnym mordercą, który uciekł z paki, że nie mogą mnie ludzie widzieć?
- Nie o to chodzi!
- Więc o co? A może ty jesteś jakaś chora? Na głowę! Wiesz co? GDZIEŚ TO MAM! WYCHODZĘ! - wrzasnąłem i wyszedłem trzaskając drzwiami. Kierowałem się w pierwsze miejsce, jakie przyszło mi do głowy. 
Stałem obok Rosswelta Ignacego i patrzyłem na jej okno. Nie byłem pewny, czy chcę to zrobić. Postanowiłem jednak spróbować. Zadzwoniłem na domofon. Drzwi otworzyły się, a ja zniknąłem na schodach w tym ciepłym korytarzu.




sobota, 4 października 2014

(II). Rozdział 2: "Oh, you can't hear me cry, see my dreams all die from where you're standing on your own."

*Los Angeles kilka dni wcześniej*
#Rydel#
Obudziłam się rano z tym uczuciem beznadziejności. 
Mój mały braciszek nie żyje.
Laura prawie wcale z nami nie rozmawia. 
Z resztą, my sami ze sobą nie rozmawiamy. Moim jedynym wsparciem jest Ellington śpiący po drugiej stronie łóżka. 
Kiedyś wiecznie uśmiechnięty z głupimi pomysłami, teraz stał się bardziej poważny. Pociesza nas wszystkich, tak samo jak Vanessa. Mimo tego, że ona nigdy nie przepadała jakoś specjalnie za Rossem. Teraz jednak jest największym wsparciem dla Rikera, a on pomaga nam utrzymać się na nogach...
Wstałam powoli, żeby nie obudzić Ratliffa i zeszłam na dół. Mimo tego, iż nigdy nie było tu cicho, wszyscy od rana krzyczeli, dyskutowali i śmiali się... Teraz w kuchni panowała przerażająca cisza. Spojrzałam w kalendarz. Prawie rok. Prawie rok temu umarł Ross. Czasami mam wrażenie, że Laura też jest już martwa. Tak naprawdę ktoś przyczepił jej do rąk i nóg sznurki i pociąga za nie. 
Brunetka prawie nic nie mówi. Nie je, a już na pewno się nie śmieje. 
Po chwili dołączyła do mnie Vanessa. Nalała sobie mleka i usiadła na krześle. Upiła łyk, po czym spojrzała w szklankę i ukryła twarz w dłoniach. Usiadłam obok niej. 
Po jakichś dwudziestu minutach dołączył do nas Riker i Ellington. Zrobili kanapki. Zaraz później przywlekł się Rocky. Jedliśmy w ciszy. Następnie zszedł Ryland. 
Po zjedzeniu śniadania zaczęłam zastanawiać się, co z Laurą. Zawsze o tej godzinie była już na nogach...
- Hej, jak myślicie, co robi Laura? - spytałam. Nikt nie odpowiedział, ale wyczułam, że też zaczęli się nad tym zastanawiać. 
- Może by ją zawołać? - zaproponował Rocky.
- Nie... Przecież może spać. - stwierdził Riker.
- Nie wiem, czemu, ale zaczynam się niepokoić... - szepnęła Van, a Rik objął ją ramieniem. 
- To... Może pójdziemy i zobaczymy? - powiedział Ryland. Pomysł wszystkim się spodobał, więc ekipa składająca się ze mnie, Nessy i Rikera wybrała się na górę. Racja, może i pozostawienie tych trzech oszołomów samych, w dodatku w kuchni nie było najlepszym pomysłem, ale lepsze to, niż zabranie ich ze sobą. Otworzyliśmy cicho drzwi i...
- Laura? - spytała Ness. W pokoju było cicho. Pościelone łóżko, wszystko na swoim miejscu. gdyby nie...
- Nie ma ubrań. - zauważył Riker.
- I walizek... - dodałam.
- Nie! - krzyknęła Van i wpadła do pokoju. Zajrzała do szaf, pod łóżko, na balkon... Nawet do łazienki, ale nic. Pustka. - Gdzie ona jest?! Boże, Rydel, zadzwoń do niej! 
Wyciągnęłam komórkę i wybrałam numer.

*Nowy Jork*

#Narrator#
Laura skutecznie unikała połączeń od swojej kalifornijskiej rodziny. Nie odbierała, nie czytała sms-ów. Innymi słowy odkąd wyjechała starała się udawać, że nie istnieje. 
Teraz wracała z Rossem/Kylem do domu. 
Wcześniej, w kawiarni musiała wcisnąć mu kolejny kit, że osoba na jej zdjęciu to jej narzeczony świętej pamięci, który był do niego bardzo podobny. Chłopak przyjął tę wersję i nie zadawał więcej pytań. Obiecał jeszcze odprowadzić brunetkę do domu. 
- Dlatego mylisz imiona.
- Wybacz, ja po prostu...
- Rozumiem. - mruknął i odwrócił wzrok. Laura cierpiała. Już raz (a właściwie kilka razy) go straciła, więc nie chciała tego ponownie. Nie chciała stracić tego blondyna. 
Nagle rozdzwonił się jej telefon. Nie odebrała go, co przykuło uwagę jej... Kolegi. Przyjaciela. Byłego narzeczonego. Nikt nie wie, jak go nazwać. Po prostu wyciszyła i schowała ponownie do kieszeni.
- Czemu nie odbierzesz? - spytał. Podskoczyła. 
- Bo... Słuchaj, dzwonił ktoś, od kogo nie chcę odbierać. 
- Czyli? 
- Emm...
- Tylko proszę cię, powiedz szczerze. 
- Moja siostra. 
- Aha. I czemu nie chcesz odebrać? Co złego w siostrach? Ja nawet nie pamiętam, czy mam rodzeństwo, a ty nie chcesz odebrać durnego telefonu! 
- Kyle, proszę, uspokój się! - błagała ze łzami w oczach.
- Czemu? Laura, zrozum. Nie wiem, co się stało, nie wiem, co tu robię, nie wiem, czy mam rodzinę. Nic nie pamiętam. Jak ty byś zareagowała na moim miejscu?
- Pewnie byłabym wkurzona... - opuściła głowę i pociągnęła nosem. - Dobra, trafię sama. Leć, bo jeszcze przyjdzie szybciej i...
- Nie. Odprowadzę cię.
- Nie, proszę. Dziękuję, świetnie się z tobą bawiłam, ale... - łza spłynęła jej po policzku. W tym momencie blondyn podniósł dłoń, jakby chciał ją zetrzeć, ale zrezygnował. - Ale dalej pójdę sama. 
- Nie gniewaj się. - powiedział wręcz błagalnym głosem. - Nie chciałem...
- Naprawdę, nic się nie stało. Tylko proszę, idź. Nie chcę, żebyś miał kłopoty. 
- Na pewno trafisz? - upewniał się.
- Tak. Dziękuję. - pomachała mu i zaczęła odchodzić.
Blondyn dalej stał i patrzył za nią. Patrzył jak odchodzi w za dużej na nią bluzie jej narzeczonego, jak jej włosy skaczą  na wietrze. 
- Laura, czekaj! - wyrwało mu się. Ale nie było odwrotu. Odwróciła się, a on do niej podbiegł i mocno przytulił. - Zobaczymy się jutro? - spytał.
- Jutro nie mogę... 
- A co robisz?
- Pracuję... 
- To na pewno nie zajmie ci całego dnia...
- I coś jeszcze. - dodała. Blondyn zrozumiał. Potrzebowała czasu.
- Uhh... No dobrze. - mocniej ją uścisnął. - Chcesz mój numer? Jeśli będziesz czegoś potrzebować, to będziesz mogła zadzwonić...
- Taak, poproszę. - uśmiechnęła się, a Ross/Kyle odwzajemnił uśmiech. Po chwili miała już zapisany jego numer, a on jej. - To nie fair, że ty masz taki fajny telefon, a ja jadę na takim starym gracie. - warknął i zmarszczył nos. Dziewczyna przygryzła wargę. W jej oczach znowu błyszczały łzy. - Lau, proszę...
- Jak mnie nazwałeś? - spytała zdziwiona. - Jak?
- Lau...
- Nie... - szepnęła i zaczęła się cofać.
- Poczekaj! 
- Nie, proszę, zostaw... - powiedziała i odbiegła. Odprowadził ją wzrokiem i ruszył w stronę domu. Po cichu otworzył drzwi i zamknął je za sobą. Schował zapasowy klucz do szafki i padł na kanapę. 
Rachelle nie było w domu. Jak zwykle. 
Włączył telewizor i spróbował obejrzeć choć jeden film na Animal Planet. Ciągle miał ochotę zadzwonić do Laury. Czemu tak nagle odbiegła? Czy to wina tego, że wygląda jak jej narzeczony? Taak, problem tkwi w tym, że jej narzeczony nie żyje, a ona najprawdopodobniej ma coś w rodzaju depresji. Nie odbiera telefonu od rodziny. Czyżby uciekła? Problem jest taki, że szybko się tego nie dowie, jeśli będzie siedział cicho. Wysłał więc jej wiadomość: 
"Pokłóciłaś się z rodziną?"
Po chwili przyszła odpowiedź: 
"Aż tak widać?"

"Może mógłbym jakoś pomóc?"

"Nie bardzo. Najlepiej nie dzwoń do mnie. Usłyszą, że prowadzę rozmowę i dalej będą dzwonić..."

"Laura, oni się o ciebie martwią. Może dzwonili by mniej, gdybyś przynajmniej napisała im coś w stylu "wszystko okay, nic mi nie jest" czy coś takiego?"

"Ale ja nie mam zamiaru do nich pisać. Niech sobie nawet myślą, że jestem martwa"

"A powiesz mi, czemu od nich uciekłaś?"

"Skąd wiesz, że uciekłam?"

"Domyśliłem się. Skąd? Kalifornia?"

"Czytasz w myślach?"

"Nie. Nie wiem czemu, ale to było pierwsze miejsce jakie przyszło mi do głowy"

Nie odpisała na żadną wiadomość później.

#Laura#
Tęsknie za nim...
Poniekąd mam go niedaleko ale to nie to samo, co kiedyś... 
On nie czuje tego, co kiedyś.
Phi, on w ogóle mnie nie pamięta! 
A ja? Ja kiedy go widzę czuję się, jakby ktoś mnie szatkował.
Wzięłam ze sobą jego dziennik. Chciałam mieć chociaż kawałek Rossa przy sobie... 
A tu się okazuje, że znalazłam go w Nowym Jorku, że ma dziewczynę i na imię Kyle, nie może wychodzić z domu, bo... No właśnie, czemu?
Ross mowił coś, że krzyczała na niego coś w stylu: "jakby cię ktoś zob...". Jeśli się to dokończy, to wyjdzie, że nie chciała, żeby ktoś go zobaczył. Ale nie ze mną takie numery! Nikt nie uprowadza faceta Laury Marano! 

*DWA DNI PÓŹNIEJ* 
Dzień wolnego dla mnie. Wstałam i wyjrzałam przez okno. Świat pokrył się bielą. Wszędzie śnieg. A w śniegu...
"Zbudujemy dziś bałwana...?" i Ross/Kyle pod napisem. Patrzył swoimi czekoladowymi oczami prosto w moje okno. Uśmiechnęłam się i zaczęłam ubierać. Na koniec założyłam czapkę i rękawiczki, po czym zleciałm na dół (tak, zamknęłam drzwi).
- Wstałaś, śpiąca królewno! - krzyknął na powitanie. - Śniło ci się przynajmniej coś przyzwoitego, czy tylko ja? - spytał, a ja trzepłam go w ramię. - Aua! Nie bij mnie! - pisnął, więc ponowiłam atak. - Pożałujesz! - krzyknął.
- Nie. - odpowiedziałam i zdjęłam mu czapkę. 
- Hej! - było już za późno. Naładowałam do niej śniegu i zaczęłam go gonić.
- Nie zabijaj mnie! - krzyczał.
- No coś ty! Morderstwo to moje drugie imię! - śmiał się wniebogłosy, a ja dalej go goniłam. - Umrzesz dzisiaaaaj! - nagle się zatrzymał. Nie zdążyłam zahamować, wpadłam na niego i razem wpadliśmy w zaspę. Śmiałam się jak nienormalna. - Mam cię! - pisnęłam i założyłam mu śniego-czapkę na głowę. - Śmiej się! Było śmiesznie! 
- Słyszałem już gdzieś takie słowa... mruknął. Wtedy zrozumiałam co mówiłam. Boże, użyłam jego własnych słów... A on te słowa pamięta...
- Ja...
- Nie ważne. Podniósł się, wytrzepał czapkę i włosy, po czym znowu ją założył. - Masz rację! To było śmieszne! - i zaczął się śmiać. Ja uśmiechałam się trochę nieszczerze. Przypomniało mi się, jak podobnie leżeliśmy tak na podłodze u nich w salonie, jak się później pocałowaliśmy, jak później poszliśmy na kawę, gdzie znowu się pocałowaliśmy...
- Więc... Ulepimy dziś bałwana? - spytał.
- Czemu nie... - wstałam, a on za mną. Otrzepaliśmy się i zaczęliśmy pracę. Śmiechu było dużo, tak samo jak śniegowych kul lądujących na jego plecach. Miło się bawiło. Znowu poczułam się dzieckiem... A kiedy nasz bałwanek stanął "o własnych siłach" ochrzciliśmy go imieniem Rosswelt Ignacy Pierdylionowy, po czym poszliśmy na kawę. Wzięliśmy sobie latte. Oczywiście waniliowe i karmelowe. Przeszliśmy się trochę. Śmiechu było mnóstwo. Później Kyle/Ross się zatrzymał.
- Laura... Posłuchaj.
- Co?
- Nic. Zastanawiam się, która godzina.
- Jest... 15:26. A co? - spytałam.
- Za chwilę Rachelle kończy pracę, a...
- Rozumiem. - mruknęłam. Kiedyś ja byłam dla niego taka ważna. Kiedyś spędzaliśmy ze sobą masę czasu i nie było nikogo innego. Znaczy, poniekąd był. Była Piper, była jej walnięta chęć zabicia mnie... Evan też.
- Gniewasz się? - spytał.
- Nie. Mówię, że rozumiem. Ja też nie chciałabym, żeby jakaś laska, która zabrania mi wychodzić na świeże powietrze i odcina mnie od świata dowiedziała się, że od jakiegoś czasu mam na nią wyrąbane i wychodzę spotykać się z ledwo poznanym chłopakiem czy kimś tam. Przecież mogłaby mnie ogłuszyć patelnią! Chociaż chwila... Twoja jest pielęgniarką. Na pewno będzie cię usypiać jakimiś zastrzykami i budzić dopiero, jak wróci.
- Czemu tak o niej mówisz? - spytał.
- Nie wiem, może dlatego że wydaje mi się to być niedorzeczne? Bo jaka normalna dziewczyna zamyka swojego chłopaka w domu i zabrania mu z niego wychodzić? No i nie zapominajmy, że daje mu takie kanały, które tylko go nudzą. I nie masz internetu. I nic. Ja bym zdechła z nudów.
- A myślisz, że czemu do ciebie chodzę?
- Z nudów? Świetnie, po prostu genialnie! - warknęłam. - Jeszcze lepiej! Mój narzeczony nie żyje - nie pamięta mnie - pokłóciłam się z rodziną, musiałam się przeprowadzić, a teraz mi mówisz, że spotykasz się ze mną z nudów? Ja rozumiem, że jesteśmy "przyjaciółmi"... nie, to za mocne słowo. Znamy się niecały tydzień!
- Boże, Laura, czy ty możesz się na chwilę...
- Nie! Nie zamknę się! A teraz idź do domu i czekaj na swoją Rachelle. Bo to coś złego, że sobie wychodzisz. Ona traktuje cię gorzej, niż psa!
- Nic o niej nie wiesz.
- Zachowujesz się jak... Jak... UGH! Wolałabym leżeć z nim w tej trumnie niż z tobą gadać, wiesz?!
- To się zabij! Nie wpadłaś na to?!
- Nie wierzę... - szepnęłam. Posłałam mu niedowierzające spojrzenie. Czy to możliwe, że głupia amnezja wystarczyła, żeby mówił takie rzeczy? Ja rozumiem, ale... Nie, jednak nie rozumiem.
Spojrzałam w jego przepełnione gniewem oczy. Nie patrzył tak na mnie... W każdym razie nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek tak na mnie patrzył. Nigdy nie był zły. Najgorsze i najbardziej bolące mnie spojrzenia to były te smutne, załamane. To jest jeszcze gorsze.
- Nie, nie wpadłam. Do teraz. - powiedziałam. - Dzięki. Miłej zabawy. Może rybka Mini Mini nauczy cię, jak rozmawiać z ludźmi. - dodałam jeszcze i odbiegłam.

~*~

Telefon dzwonił jeszcze częściej.
Vanessa, Riker, Riker, Rydel, Vanessa, Ross/Kyle, Rocky, Vanessa, Rydel, Ross/Kyle, Riker, Vanessa, Ross/Kyle, Ross/Kyle, Ross/Kyle, Ross/Kyle...
I tak w kółko.
Nie odebrałam na żadne, nie odpisywałam na sms-y blondyna.
Jeśli zaraz się nie ogarnie, to z tych wiadomości będzie mogła powstać książka.
"Laura, proszę, odbierz", "Ja cię błagam, Lau, odbierz", "odpisz przynajmniej", "LAU" "PROSZĘ" "ZADZWOŃ"  "DO MNIE", "PRZEPRASZAM CIĘ STRASZNIE" "Boże, jaki ja byłem głupi", "Laura, proszę, ja wcale tak nie myślę, zrozum, nie mogę przyjść", "Lau, błagam!", "Lau Lau Lau Lau Lau Lau Lau Lau Lau Lau Lau Lau Lau Lau Lau Lau Lau " itp.
Problem jest taki, że już kiedyś mnie tak męczył. Męczył takimi esemesami. Tyle, że on tego nie pamięta.
"LAURA PROSZĘ, NIE RÓB TEGO. JA NIE CHCIAŁEM."
Siedziałam i tępo wpatrywałam się w okno. Wiadomości przychodziły jedna po drugiej, a ja nie umiałam się zebrać do odpowiedzi.
"LAU... PROSZĘ..."
Chwyciłam komórkę drżącymi rękoma i wystukałam wiadomość.
"Co się stało to się nie odstanie. Może być tylko lepiej, lub gorzej. Od ciebie zależy, jak dokładnie."
A później chwyciłam jego dziennik. Przytuliłam zeszyt i zaczęłam płakać. Później przeczytałam go po raz chyba ósmy.
Jeździłam palcami po śladach jego łez i starałam się zachować spokój. Mój Ross. Taki, jaki był wcześniej. Teraz tylko na zewnątrz jest taki sam. W środku jest zupełnie inną osobą.
Rossy, co ona ci zrobiła?
I czemu?

___________________________________________
TAMTAMTAMTAMTAMTAMTAMTAMTAM!
ZAGRAJMY W GRĘ:
KTO PIERWSZY ZABIJE ISABELLE!
GRA POLEGA NA TYM, ŻEBY JAK NAJBARDZIEJ ZCHEJTOWAĆ MNIE ZA TEN ROZDZIAŁ.
"JAK MOGŁAŚ?! ROSS ŻYJE A TY GO KŁÓCISZ Z LAURĄ! TY GŁUPIA KACZKO TY!" NA PRZYKŁAD TAKIE KOMENTARZE, TYLKO... NO WIECIE, BARDZIEJ HARDKOROWE.
CZAS DO NIE WIEM KIEDY, BO NIE WIEM KIEDY NASTĘPNY ROZDZIAŁ XD
POZDERKI
ISABELLE
P.S JEŚLI KTOŚ NIE ZACZAIŁ TO JA, ANNABETH, ZMIENIŁAM TYLKO NAZWĘ XD