środa, 23 grudnia 2015

Dzień dobry?

Hej, um, tu Clarisse, przejdę od razu do rzeczy.
Chciałyśmy przeprosić za tak nagły, wydawałoby się, że bezpowrotny koniec bloga, do którego byłyśmy naprawdę przywiązane. Mimo, że nikt chyba nawet tego nie zauważył, przepraszam.
(Jestem też trochę zawiedziona samą sobą, bo usunęłam swojego bloga, którego sama pisałam [*])
Ogólnie chciałam się zapytać, czy chcielibyście jeszcze go czytać, czy jest jakikolwiek sens kontynuacji tej jakże niesamowicie słabej historii.
Pls, piszcie, albo nie piszcie, bo nikt na tego bloga już i tak nie wchodzi, lol.

(III) Rozdział 7: "I'm the astronaut - I can easily be led by the stars in the dark, clouds of any night"

  Następnego dnia pierwszą rzeczą, którą zrobił Ross zaraz po przebudzeniu i otworzeniu oczu, było napisanie wiadomości do swojej dziewczyny z prośbą o spotkanie. Jak najszybsze.
  Dlatego też już przed dziewiątą rano pukał do drzwi jej domu. Otworzyła mu pani Cattrell, która chyba właśnie wychodziła do pracy. Uśmiechnęła się do Rossa, przywitała i wyszła. Zazwyczaj nie była do niego przekonana, ale chyba po tamtym wieczorze zmieniła swoje nastawienie. Pewnie nie na długo.
      – Camille? – zawołał, kiedy wszedł do środka. Było strasznie czysto, co zresztą charakterystyczne dla tego domu. Na komodzie stały ramki ze zdjęciami - widział tam małą Camille z warkoczykami w baseniku dla dzieci, potem zdjęcie z balu na koniec szkoły przedstawiające ich dwójkę. Wcześniej go tu nie było.
      – Ross? – Brunetka zeszła po schodach z pierwszego piętra. Włosy miała splecione w kłosa, tak przynajmniej mu się wydawało. Chciał się do niej uśmiechnąć, ale dręczyło go jedno pytanie, więc od razu je zadał.
      – Ukrywasz coś przede mną? – zapytał. Nie wyglądał na złego, co trochę zbiło Camille z tropu. Myślała, że może podejrzewa ją o zdradę, co oczywiście nigdy nie miało miejsca.
      – Co? – zdziwiła się i zeszła z ostatniego schodka.
      – Nie mówisz mi o czymś? – spytał raz jeszcze, a ona uniosła brwi.
      – O czym miałabym ci nie mówić? - odpowiedziała, ale na jej twarzy błąkał się dziwny niepokój.
      – Jesteś chora? 
  Camille przez chwilę na niego patrzyła i otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale chyba zrezygnowała. Po prostu poszła do kuchni wyraźnie prosząc go o pójście za nią. Sięgnęła do teczki leżącej na lodówce i bez słowa wyciągnęła z niej jakąś kartkę. Przeczytała napis na samej górze i podała ją Rossowi, który wiedział, że coś faktycznie jest na rzeczy. Miał rację - kartka to po prostu diagnoza lekarska, datowana na rok 1996. 
      – Choroba Hashimoto? – spytał cicho.
      – Choroba tarczycy, mam ją od urodzenia. Jest nieuleczalna, ale nie zagraża mojemu życiu, dopóki biorę leki – wyciągnęła z kieszeni spodni małe pudełeczko podpisane "ŚRODA". Miało trzy przegródki - na rano, popołudnie i wieczór. Ross przez chwilę na nie patrzył i opuścił kartkę w dół.
      – Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? –spytał i poczuł jakiś ból. – Nie ufasz mi?
      – Bałam się, że mnie zostawisz – wyznała Camille i oparła się ręką o blat. 
      – Jestem według ciebie takim dupkiem?
      – Nie, po prostu–....
      – Posłuchaj. Nigdy bym tego nie zrobił. Do dzisiaj – przygryzł wargę, a Camille spojrzała mu prosto w oczy. – Nie dlatego, że jesteś chora. To znaczy, mi to nie przeszkadza. Ale...
      – Ale?
  Ross zastanawiał się, czy to powiedzieć. Ale myślał o tym już długo i był pewny - chce im pomóc. To przecież też ludzie. Trochę inni, ale wciąż. Poza tym, to może być przygoda życia. Na pewno będzie mu szkoda opuścić rodzinę, przyjaciół, fanów, ale Laura mówiła, że to może potrwać maksymalnie cztery, pięć lat ziemskich. Myślał też o tym, co im powie. Na pewno nie prawdę. Powie, że wyjeżdża w świat, zwiedzać miasta, kraje, kontynenty. Powie, żeby go nie szukali i nie pisali, bo za niedługo wróci.
      – Ale muszę wyjechać. Na parę lat. Nie możesz jechać ze mną. Po prostu... Zaufaj mi – mówił szybko, a Camille patrzyła na niego ze łzami w oczach. Nie wytrzymał i wziął ją w swoje ramiona. – Naprawdę chciałbym cię wziąć, ale nie mogę.
      – Gdzie jedziesz? – spytała cicho.
      – J-ja... Nie mogę ci powiedzieć. 
      – Dlaczego?
      – Błagam, nie pytaj o to. Sam nie wiem, czemu nie możesz nic wiedzieć.
      – Chodzi o tę Laurę? – zapytała, a Ross nie wiedział co jej odpowiedzieć. Gdyby powiedział, że nie, skłamałby, a jeśli by powiedział, że tak, musiałby wyjaśnić, o co chodzi. 
      – W moim życiu nie ma innych kobiet oprócz mojej mamy, Rydel i ciebie – odpowiedział i uznał tę odpowiedź za najtrafniejszą, bo Camille już o to nie pytała.
      – Będziesz pisać listy? Dzwonić? Będziemy jeszcze razem?
  Tak, będę pisać listy, niech się zgubią w czarnej dziurze.
      – Nie wiem – odparł szczerze. Laura powiedziała, że cały proces odbierania tkanek trwa od 30-40 godzin i będzie ich co najmniej kilkanaście, droga na Ellan trwa około roku, choć na Ziemi mijają wtedy dwa lata, a potem spędzi na Ellanie dwa lub trzy miesiące, czyli rok ziemski. Czyli pięć lat ziemskich. Camille będzie miała 25 lat, on 23. 
  Pewnie sobie kogoś znajdzie, kogoś, kto znajdzie dla niej dużo czasu i będzie mógł poważnie myśleć o przyszłości z nią.
      – Chciałbym. Ale nie wiem, naprawdę.
  Camille zaczęła płakać. Nie był to histeryczny płacz, bardziej kilka spływających po policzkach łez ciągnących za sobą następne i następne, przerywane pociąganiem nosem.
      – Przepraszam – mruknął Ross. – Kocham cię. 
      – Ja ciebie też – szepnęła w odpowiedzi brunetka i mocniej się wtuliła w chłopaka.

      – Co z zespołem? – zapytał Riker, który jako pierwszy otrząsnął się po słowach brata.
      – Weźcie Ratliffa na wokal, nadaje się – spróbował się uśmiechnąć. – Na gitarę rytmiczną może iść RyRy, co nie?
      – Nie możemy jechać z tobą? – spytał Ryland, patrząc na brata smutnym wzrokiem.
      – Nie, już mówiłem. Muszę jechać sam.
      – I co, tak po prostu sobie wyjedziesz na 5 lat, bo ci się nagle zachciało? I opuścisz rodzinę, zespół, dziewczynę? – odezwała się Rydel, zaciskając usta. 
      – Słuchaj, Delly, jak wrócę, wszystko wam wyjaśnię – zapewniał.
      – B... Będziemy za tobą tęsknić, dzieciaku – rzucił smutno Rocky, czym trochę go zaskoczył.
      – I tyle? "Będziemy tęsknić"? Nie nawrzeszczysz na niego? Nic? – rzucał się Riker.
      – To jego wybór, nie możemy mu zabronić, jest dorosły.
      – Mówisz to po totalnym wyśmianiu go za chęć zamieszkania samemu w Nowym Jorku.
      – Nie samemu, z Camille.
      – Jesteś dziwny – stwierdził starszy blondyn.
      – A ty głupi – odgryzł się szatyn.
W tym czasie Ross objął siostrę, którą bardzo przygnębiła wiadomość. Pociągnęła kilka razy nosem i mocniej przytuliła brata.
      – Ale wrócisz? – zapytała.
      – Pewnie, że tak, ciężko byłoby mi was zostawić na zawsze – odpowiedział cicho, żeby nie zwrócić uwagi braci. Mimo wszystko dołączyli się do tego przytulania i kilka razy mruknęli, że będą tęsknić, żeby pisał lub dzwonił i żeby nie zapomniał, że istnieją. Zgodził się, chociaż wiedział, że do chociaż jednego z tych punktów się nie zastosuje.




*Miesiąc później*


  Najcięższe w tym wszystkim było pożegnanie się z rodzicami. Zapewniał ich, że bardzo tego potrzebuje, bo musi trochę pomyśleć i spędzić czas sam, oraz że naprawdę mu na tym zależy, więc w końcu ulegli jego namową i pozwolili mu jechać (lub raczej "lecieć"). Podejrzewał jednak, że jednym z powodów dla których się zgodzili było to, że jechał sam, bez Camille. Od jakiegoś czasu musiał przechodzić badania w siedzibie NASA, żeby się upewnić, czy jest odpowiedni i inne takie, jednak w końcu to wszystko się skończyło. No, prawie, siedział właśnie z Laurą w poczekalni czekając na wyniki, co oczywiście bardzo go stresowało. 
      – Opowiesz mi coś? – spytał, szukając pociechy u jedynej żywej istoty, z którą teraz przebywał.
      – M... mogę opowiedzieć ci o Ellanie... Jeśli chcesz – stwierdziła, a on przytaknął zaciskając dłonie w pięści. Czy to musi tyle trwać? Naprawdę sprawdzają tylko po raz dwudziesty czy się nadaje? – Więc... Jak wiesz już jest to planeta mniejsza od Ziemi, ale większa od Merkurego. Mogłabym mówić ci o jej położeniu przez dłuugi czas, ale nie to cię chyba interesuje? W każdym razie mamy na niej sześć księżyców: Beipang, Haquaso, Keintsem, Leimuxo, Tanglai oraz Situgiam. Wasza technologia to przy naszej ziarenko porównywane z waszym księżycem. Nie żebym obrażała, w żadnym razie – tłumaczyła się, ale on machnął ręką, próbując przekazać jej, żeby kontynuowała. – Nie mamy na niej krajów, znaczy... nasze kraje to po prostu duże miasta. Jest tam bardzo ładnie, bo dbamy od środowisko, zwłaszcza od dnia kiedy musieliśmy szukać sadzonek w innym układzie, bo ludzie zaczynali mdleć z niedotlenienia... w każdym razie próbuję ci przekazać, że moja planeta jest piękna, w niektórych miejscach nawet piękniejsza od waszej, i że nie pożałujesz swojej decyzji – dokończyła i położyła dłoń na jego własnej. Chłód jej skóry spowodował, że drgnął, ale jej nie strącił. Potrzebował bliskości innej osoby, biorąc pod uwagę, że jego rodzina zaczęła chyba odzwyczajać się od niego. Siedzieli w swoich pokojach i nie zwracali na niego uwagi. Swoją nieobecność tłumaczył tak, że wychodził załatwiać jeszcze rzeczy związane z wyjazdem, co poniekąd było prawdą, nie? 
  Nagle drzwi sali obok której siedzieli się otworzyły i wyszedł jeden z tych doktorków w kitlu i z okularami na nosie. Ross spanikował i chwycił dłoń Laury, mocno zaciskając na niej palce. Nie jego wina, że nie lubi lekarzy!
      – Wszystko jest w porządku, badania nie ujawniły nic nowego. Pan Lynch to okaz zdrowia i mogę stwierdzić to po raz siedemnasty.
      – A pozostałe trzy? – spanikował blondyn, a Laura zachichotała.
      – Byłeś przeziębiony – odpowiedziała mu, a on mruknął ciche "aaaa".
      – Proszę pani, dzisiejszy dzień jest naprawdę dobry. Warunki atmosferyczne w normie, nie zapowiada się na burzę, wszyscy uczestnicy lotu są gotowi... – mówił, jednak ona chyba dalej puszyła się faktem, że została nazwana per "panią". W końcu przytaknęła i odpowiedziała stanowcze:
      – Tak. – Wydało się to dziwne, bowiem gościu wspominał właśnie o tym, że udało się zebrać wystarczającą ilość paliwa, a ona nagle wyjeżdża z jakimś "tak". Mimo wszystko facet również przytaknął.
      – Pójdę wspomnieć o tym, by szykować pokład. Proponuję, by pan Lynch poznał resztę – powiedział i zniknął. Zostawiając bardzo podekscytowaną Laurę sam na sam z mocno skonfundowanym Rossem.
      – O jakiej "reszcie", którą mam poznać on mówił? – spytał chłopak, a uśmiech spełzł z jej twarzy. 
      – Cóż, faktycznie chyba powinnam coś ci powiedzieć – oznajmiła zdenerwowana, po czym złapała jego ramię prowadząc go do jakiegoś pokoju. Był pusty, wyglądał jak typowy salon dla gości. – Więc... tak właściwie... nie tylko ty byłeś... dobry, tu miałeś rację. Więc... postanowiliśmy zabrać więcej osób i...
      – Wreszcie przyszłaś! – rzucił jakiś geek wchodząc do pokoju. Ross skrzywił się na jego widok. – Przyniosłaś mi, o co prosiłem?
      – Tak – warknęła i rzuciła w niego jedną z niesionych toreb, w której chyba były książki.
      – Próbujesz mi powiedzieć, że mnie okłamałaś? Nie musiałem lecieć ja, ponieważ jest wiele innych osób które by pasowały? – warknął.
      – Posłuchaj, ty po prostu jesteś... inny – stwierdziła, po czym przysunęła się i szepnęła mu na ucho: – Lepszy.
  W między czasie na kanapę w salonie rzucił się jakiś macho zgniatając puszkę na swojej głowie, a także jeden brodaty facet i kobieta w luźnym swetrze i obwisłych dresach, wyglądająca na siłą wyciągniętą z łóżka. Do tego dołączyła niska dziewczynka (no dobra, miała jakieś piętnaście, maks szesnaście lat) z różowym, plastikowym kubkiem w ręku, niesamowicie skupiona na poskręcanej, również różowej słomce.
      – Znowu ktoś nowy? Kto tym... – podniosła wzrok i dostrzegła lekko zaskoczonego blondyna, po czym wytrzeszczyła oczy i uśmiechnęła się jak w reklamie salonu stomatologicznego. – AAAAAA! Czemu nie mówiłaś, że Ross Lynch tu będzie?! Czemu wcześniej nie mówiłaś?! AAAAA! – piszczała, a chłopak zasłonił sobie uszy. To był naprawdę przerażający dźwięk. – O mój Boże! Ty jesteś Ross Lynch! – zachwycała się skacząc dookoła niego, a wisiorki z logiem R5 podskakiwały razem z nią. Blondyn spojrzał załamany na Laurę, która wzruszyła ramionami z przepraszającym wyrazem twarzy. – Usiądziesz razem ze mną? Błaaaaagaaaam!
      – Eeee....?
      – AAAAAAAAAAA! – ekscytowała się.
      – A jak ty się...?
      – Jestem Emily, mam szesnaście lat i BŁAGAM WYJDŹ ZA MNIE – histeryzowała, wciąż obok niego skacząc i szarpiąc go za ramię.
      – Sorry, ale jestem już zajęty – mruknął nie do końca szczerze, przecież rozstali się z Camille, ostatnie spotkanie mieli jakieś dwa tygodnie temu, ale ta dziewczynka nie musi tego wiedzieć...
      – Przecież wiem! Ale teraz lecisz z nami i O MÓJ BOŻE, POLECĘ W KOSMOS Z ROSSEM LYNCHEM AAAAAAA! – kontynuowała, a on znów zasłonił uszy.
      – Taa... sorry, ale... ale muszę pogadać z Laurą, cześć! – wyrwał jej się, złapał szatynkę za rękę i wybiegł z pokoju, zostawiając Emily wrzeszczącą "KOCHAM CIĘ!".
      – Więc? O czym chcesz pogadać? – spytała Laura tłumiąc śmiech.
      – To jest żart, prawda? – spytał z nadzieją.
      – Nie. Jako jedna z niewielu nastolatek nie postanowiła zacząć palić tytoniu w szkole, a że wykazała zainteresowanie lotem... – stwierdziła dziewczyna a on złapał się za głowę.
  No świetnie, czeka mnie rok męczenia się na pokładzie promu kosmicznego z psychiczną fanką!
  Ale zawsze będziesz mógł wypchnąć ją w przestrzeń kosmiczną, gdy będzie siedzieć w łazience! Czy to nie ekscytujące? 
      – O mój Boże, jedna z niewielu, ale czemu akurat ta?
      – Skąd miałam wiedzieć, że tak zareaguje? Szczerze? Mnie też zdziwiła jej reakcja.
      – Dzięki!
      – No co? Powiedziałam, że będę szczera, tak czy nie?
  Zaczął chodzić w kółko zdenerwowany. Najpierw całe to zamieszanie, miesiąc ciągłych badań, pakowania się, ignorująca go rodzina, a także fakt, że Laura go okłamała - on i Ryland nie byli jedynymi odpowiednimi do tego osobami, a na koniec to, że jedną z jego towarzyszek na najbliższe lata będzie jego psychofanka. Czy mogło być lepiej?


czwartek, 13 sierpnia 2015

(III) Rozdział 6: "Here's your chance, I'll give you what you want - I am a giver"

  Ross obudził się w nie najlepszych warunkach. Zwykle ludzie nie budzą się czując pieczenie na prawym policzku, prawda? Podniósł się, złapał za bolące miejsce i rozejrzał. W pokoju był z nim tylko Kot, który chyba za czymś gonił. Dopiero po chwili blondyn zauważył latającą po pokoju ćmę. Wstał z łóżka i już myślał o tym, żeby chwycić buta i roztrzaskać jej małe, obrzydliwe ciałko na ścianie, ale tylko zabrałby swojemu kotu zajęcie. Wolał pozwolić mu gonić za ćmą, niż za nim.
Kiedy w końcu zszedł na śniadanie, w domu nie było praktycznie nikogo prócz Rylanda i Rocky'ego. Jego bracia siedzieli w kuchni na stołkach barowych i prawdopodobnie przeglądali portale społecznościowe, co jakiś czas coś do siebie mówiąc.
      – Jakaś "fanka" pisze do R5, że chce follow od Austina Moona, to chyba do ciebie, Ross – odezwał się Rocky, nawet nie podnosząc na młodszego wzroku. Ross nie wiedział, czy po prostu powiedział to tak mimochodem i bardziej interesowało go to, co fanki miały do powiedzenia jemu, czy był na niego zły za sytuację z wczoraj. Wydawało mu się jednak, że chodzi o to drugie, zważając na ton głosu Rocky'ego. Blondyn westchnął, przysunął jeden stołek i usiadł na nim. W tym samym momencie Ryland uniósł głowę i spojrzał na brata trochę smutnym wzrokiem, a potem znów zapatrzył się w telefon.
      – Mam was przepraszać, że wyszedłem z domu zmęczony waszymi kłótniami?
      – Może w ogóle jesteś nami zmęczony?  zasugerował Rocky, wciąż na niego nie patrząc.
      – Słuchaj, Rocky, naprawdę nie chcę się z tobą kłócić, ale ja serio-...
      – Po prostu wolisz spędzać czas z Camille. – Ross już chciał pochwalić go za prawidłowe wypowiedzenie imienia jego dziewczyny, ale się powstrzymał. To nie o nią chodziło.
     – Jest moją dziewczyną, tak? Muszę się z nią spotykać.
     – Ale nie kilka razy dziennie! Kiedyś ci nie przeszkadzały nasze zachowania!  Rocky teraz spojrzał na Rossa trochę złym wzrokiem, ale oprócz tego chyba było mu też trochę przykro, że tak popsuły mu się relacje z bratem. Patrzyli na siebie przez krótszą chwilę w ciszy, aż w końcu Ross powiedział:
     – Ja po prostu trochę dorosłem. Nie chcę spędzać każdej chwili z wami.
     – I zamiast tego nie będziesz spędzać ani jednej?  wycedził Rocky.  To boli nas wszystkich, że nie zależy ci już na nas tak, jak wcześniej. Wychodzisz z domu korzystając z każdej chwili nieuwagi, jakbyśmy trzymali cię tu na siłę, a ty szukasz każdej szansy ucieczki. My naprawdę chcemy z tobą czasem coś porobić, gdzieś razem wyjść, obejrzeć film czy po prostu pogadać. Mi już naprawdę nie przeszkadza, jeśli gdzieś wychodzisz z Camille, bo ona cię chyba uszczęśliwia, a chcę dla ciebie jak najlepiej. Ale pamiętaj o nas. 
  Ross zaniemówił. Jeszcze nigdy Rocky się przed nim tak nie otworzył, zazwyczaj rozmawiali na te mniej ważne tematy, które mimo wszystko trzymały ich ze sobą blisko, jak to braci. Z jednej strony chciał zacząć się bronić i nie zgodzić się z jego zarzutami, ale wiedział, że ma rację. Dlatego nic nie powiedział. 
      – Właśnie dlatego masz być dzisiaj w domu. Zostajesz na grillu organizowanym przez Rydel. Nie ma żadnego „ale”. Nie obchodzi mnie, czy spotykasz się dzisiaj z Cam, czy z kimkolwiek innym. Masz być.



  Dochodziła szesnasta trzydzieści. W domu był niemały chaos, a to, co przebijało się przez cały hałas, to wrzaski Rydel chyba do Rikera: „PRZYNIEŚ TĘ KIEŁBASĘ!”. Ross pomagał im wnosić zakupy do domu i kładł je na blacie w kuchni. Rydel i Stormie rządziły się jak typowe kobiety, a panowie wykonywali ich rozkazy bez słowa. Nie śmieli nawet zaprzeczyć. Ogień na grillu już płonął – Mark pilnował go niczym oka w głowie. Stormie rozcinała kiełbaski, Rydel szykowała chleb, Riker i Rocky siłowali się na rękę przy kuchennym blacie, Ratliff siedział w łazience, a Ross starał się ignorować łażącego za nim Rylanda.
      – A ona przyjdzie dzisiaj?  pytał młodszy.
      – Ona” ma imię.
      – Wiem, oszczędzam na czasie.
      – NIE, nie przyjdzie – burknął blondyn.
      – Hmm. Szkoda – odparł nie do końca szczerze Ryland. 


  Minęło pół godziny - Mark położył na grillu mięso, stół był już prawie nakryty, a Ross siedział w kuchni z Rydel, kończąc przygotowywać szaszłyki. W pewnym momencie zadzwonił dzwonek do drzwi. Rydel odrzuciła na blat swojego w połowie zrobionego szaszłyka i pognała, żeby otworzyć. Ross zastanawiał się, kto to mógłby być i przez jedną, naiwną chwilę myślał, że może to Camille zaproszona przez Delly po to, żeby spróbowali raz jeszcze ją polubić. Skarcił siebie samego za taką niekompetencję. Nadzieja matką głupich. 
  Zamiast tego w drzwiach pojawił się ktoś, kogo zupełnie nie podejrzewał. Jednocześnie była to ostatnia na liście osób, które chciałby spotkać ponownie.
      – Laura! Wchodź!  przepuściła ją Rydel i uściskała. Laura obdarowała ją uśmiechem, którego najwyraźniej się nauczyła w ciągu tego czasu spędzonego na Ziemi. Ross schował głowę w dłoniach, myśląc: „Tylko nie to”.
      – Hej, Ross – zawołała do niego szatynka, a on uniósł głowę i z nieco wymuszonym uśmiechem pomachał jej ręką. „Ugh”, pomyślał.
      – Zajmij się proszę naszym gościem – powiedziała mu Rydel i sama poszła zanieść gotowe szaszłyki do ogrodu. Ross poczekał, aż nie będzie jej w zasięgu słuchu i szybko podszedł do Laury.
      – Co ty tu robisz?  spytał najgrzeczniejszym tonem, jakim tylko mógł.
      – Twoja siostra mnie zaprosiła – odpowiedziała, wieszając na wieszaku kurtkę.
      – Ona wie, że ty...?
      – Że jestem z innej planety? Nie.
      – I dobrze. Jesteś z Europy, okej? Chwila... Chwila... Powiedz coś – poprosił.
      – Co?
      – Cokolwiek.
      – Cokolwiek.
      – Ej!
      No dobra. Jestem Laura i je-...
      – Okej, jesteś ze Szwecji. Masz szwedzki akcent.
      – Co to Szwecja?
      – Uh, taki kraj w Europie. Jest tam zimno, bo jest w jej północnej części. Rozumiesz?Jest tam ładnie, ale chłodno, więc dlatego jesteś teraz w Kalifornii. Zatrzymujesz się u swojej dalekiej kuzynki mieszkającej przy Venice, jasne? – Laura spojrzała na niego trochę zdezorientowana, ale pokiwała głową.W tym samym momencie przyszła Rydel.
      – Można już siadać – poinformowała ich i wyszła, zabierając ze sobą butelkę z wodą. Blondyn westchnął i zaprowadził koleżankę do ogrodu. Wszyscy już tam siedzieli. Najwidoczniej nikt nie zauważył, że do nich dołączyli, więc zajęli wolne miejsca i starali się wsłuchać w ich rozmowę.
      – Ja cię znam!  wrzasnął Rocky wskazując na Laurę. Zarumieniła się lekko, a Ross spiorunował brata wzrokiem. Ten nie przejął się tym ani trochę. - Byłaś z Rossem, widziałem was na mieście.
      – Niesamowite – burknął blondyn w odpowiedzi. Laura przytaknęła.
      – No dobra, ale kim jesteś? - spytał Ryland niezbyt zadowolony.
      – Jestem Laura – powiedziała.
      – Cześć Laura!   przywitali się wszyscy.
      – Skąd znacie się z Rossem?  spytała Stormie, wręczając jej i siedzącego obok chłopakowi szklankę soku.
      – Poznaliśmy się, gdy spytała mnie czy mógłbym oprowadzić ją po mieście – odpowiedział za nią. Zarumieniła się ciut mocniej.
      – A powiesz nam coś o sobie?  spytał Mark, przewracając na drugą stronę smażące się na grillu udko z kurczaka.
      – Więc... e...  spojrzała nerwowo na Rossa, który uśmiechnął się zachęcająco – mam dziewiętnaście lat, lubię muzykę i książki, nie znam zbyt dobrze angielskiego i...
      – Czemu? Twój angielski jest bardzo dobry – pochwalił ją Riker, a Ross i jemu posłał wkurzone spojrzenie.  No co?
      – Bo... ja nie jestem... stąd.
      – A skąd? - spytał Ryland. - Ze Słońca?
      – Na słońcu się nie da mieszkać, baranie, jest za ciepło – oświecił go Rocky.  Sfajczyłbyś się, zanim zdążyłbyś do niego podlecieć.
      – Tak właściwie... to z... Europy...  wyjaśniła, zerkając niepewnie na blondyna, który ledwie zauważalnie przytaknął.
      – OOO – zawołała Rydel.  A skąd dokładnie?
      – Ze Szwecji – odpowiedzieli oboje, Laura i Ross.
      – No nieźle!  krzyknął Rocky, a Ratliff przybił mu piątkę, chichrając się bez powodu.
      – Fajnie tam?  spytała Stormie.
      – Z... Zimno – mruknęła.
      – Wiesz, tego się domyśliłam. Ale w takim razie co robisz tutaj?
      – Miałam dość... codzienności – stwierdziła. Ross ścisnął jej dłoń na zachętę, a ona znów się zarumieniła. - No i... w odwiedziny. Do kuzynki. Dalekiej – dodała, przypominając sobie wcześniejszą rozmowę z Rossem.
      – Ooo – mruknęli wszyscy.
  Rozmowa ustała, ponieważ jedzenie było gotowe. Każdy dostał kiełbaskę lub udko i przez chwilę było w miarę cicho, nie licząc rozmów Lynchów. Ross i Laura siedzieli wciąż obok siebie, bez potrzeby odzywania się do siebie. Blondyn kończył obgryzać udko, a ona już od jakiegoś czasu męczyła się z kiełbaską. Ryland opowiadał o tym, gdzie teraz jest Savannah, Riker wspominał coś o psującej się pompie paliwa w swoim samochodzie, Rydel spytała o ketchup i w sumie nic więcej. Laura patrzyła na nich z zainteresowaniem, słuchała ich opowieści i czasem uśmiechała się, gdy w rozmowie wtrącili coś na jej temat. Lub rumieniła się, gdy wspominali o tym, jak blisko siedzą z Rossem.
      – Zdążyłaś już poznać jego dziewczynę?  spytała Rydel.
      – Taak – mruknęła szatynka.
      – I jak wrażenia?
      – Nie wydaje się zła. Właściwie jest całkiem miła...  Ross spojrzał na nich triumfalnie, a oni wszyscy prychnęli.  Coś nie tak?  spytała.
      – Skądże – zaprzeczyła Stormie z uśmiechem.
      – Ross, idź po więcej kiełbasek – rzucił Mark, a blondyn westchnął, wstał i poszedł. Laura jeszcze raz zerknęła na każdego z Lynchów, po czym rzuciła ciche „muszę iść do toalety”.
      – Poproś Rossa, to cię zaprowadzi – odpowiedziała Rydel. Dziewczyna przytaknęła i poszła do środka, gdzie zobaczyła blondyna mocującego się z paczką kiełbasy.
      – Pomóc ci? - spytała, gdy miał zamiar rozerwać ją zębami. Zaczerwienił się i odłożył paczkę na blat.
      – Może – mruknął, a ona podeszła do niego, chwyciła jeden z leżących obok noży i rozcięła opakowanie.
      – Operacja zakończona pomyślnie. Nóż to nie jest narzędzie z kosmosu, krzywdy ci nie zrobi.
      – Ha ha ha. Poza tym, to pojęcie względne. Sam może nie, ale ktoś mógłby mi nim coś zrobić.
      – Musimy porozmawiać.
      – Tak? O czym? - spytał. - Bo jeśli wracamy do tego tematu, to jednak nie musimy.
      – Ross.
      – No co? Odpowiedziałem już na to pytanie wieeele razy.
      – Nie chodzi o ciebie.
      – Tak? A o kogo?
      – O twojego brata.
      – Co? Którego?
      – Eee... Tego w krótkich brązowych włosach.
      – Nie nie nie nie nie nie nie. NIE.
      – Co?
      – Nie waż się nawet tykać Rylanda.
      – Czemu? On również pasuje. Zostaje on, przecież ty się nie zgodziłeś.
      – NIE.
      – To chyba jego wybór, prawda? - Blondyn stęknął. Nie mogła wziąć Rylanda. A wiedział, że on by się zgodził. Obca planeta? Kosmici? Stwierdziłby, że to super, wdziałby kostium kosmonauty i powiesił w oknie napis „żegnaj Ziemio”, po czym wpakowałby się do środka transportu, którym ona się tu dostała z paczką popcornu i swoją konsolą. Mniej więcej dlatego NIE. Westchnął.
      – Daj mi trochę czasu, muszę pomyśleć. Proszę tylko, byś mu o tym nie wspominała, dobra?
      – Hmm, okay.
      – Eee... Jeszcze jedno.
      – Tak?
      – Gdybym... Gdybym się ewentualnie zgodził... Mógłbym wziąć Camille?
      – To ta dziewczyna z którą się wczoraj spotkaliśmy?
      – No tak.
      – Eee... Nie bardzo. Potrzebujemy w stu procentach zdrowych ludzi, najlepiej dorosłych, no i chętnych.
      – No... A jakbym z nią porozmawiał to spełniałaby wszystkie te warunki. W czym więc problem?
      – No... Wiesz... nie do końca wszystkie.
      – O... o czym ty mówisz? - zdziwił się.
      – Ona nie jest... do końca zdrowa.
      – Mam dość tych irytujących uwag na temat jej stanu psychicznego! Jest z nią wszystko okay! Wszyscy sobie z tego żartują, bo po prostu jej nie lubią, a teraz jeszcze ty? To nie jest śmieszne, Laura!
      – Ale ja nie żartuję. Czemu miałabym to robić? - spytała, złapała wciąż leżące na blacie kiełbaski i poszła do ogrodu, zostawiając zrozpaczonego blondyna samego.


  Ross ignorował wszystkich. Siedział ściskając w ręce kubek z myszką Miki, bo swoją szklankę zdążył już zbić. Mniej więcej dla tego miał zabandażowane dłonie. Po nagłych, przekazanych mu przez Laurę rewelacjach, nie za bardzo nad sobą panował. Zerkał kątem oka na Rylanda, który aktualnie śmiał się z żartów Rocky'ego i Ratliffa. Jego brat? Nie! To chyba jakiś żart. No i o co chodziło z Camille? Ona jest zdrowa, gdyby było inaczej wiedziałby o tym, przecież są ze sobą szczerzy to bólu. Ale Laura chyba mogła jednak wiedzieć takie rzeczy. Skoro potrafi znikać w ciągu sekundy oraz dowiadywać się o stanie zdrowotnym spotykanych ludzi... Nie zdziwił się, gdyby skądś znała jego numer buta.
  Laura wyglądała na trochę zasmuconą. Siedziała i rozmawiała z Rydel o książkach i fajnych miejscach w mieście. Bawiła się przy tym swoimi włosami, wytrącając Rossa z równowagi. Przed chwilą powiedziała mu, że chce zabrać z planety jego brata, a jego dziewczyna najprawdopodobniej zataiła przed nim, że jest chora. Na co? Jak długo? I czemu mu o tym nie powiedziała? 
  Myślałby pewnie dłużej, ale ktoś go zagadał. Nie zaskoczyło go to, że był to Ryland.
      – Wszystko gra? – spytał.
      – Jasne, wszystko okay – mruknął, ale przypomniał sobie o rozmowie z szatynką. Poczuł nieprzyjemne ukłucie w sercu. – A u ciebie? – dodał. 
     – Eee... jest dobrze? Znaczy, oczywiście mogłoby być ciekawiej, chłopaki zaczęli dyskutować o tym, jak mogli by ulepszyć auto Rikera, co nie jest raczej zbyt interesujące... – wyjaśnił. – Ale ty wyglądasz na szczerze zmartwionego. Jesteś pewny, że jest okay?
     – Eh, po prostu się nie wyspałem. Nie przejmuj się, rano będzie pewnie lepiej.
     – Skoro tak mówisz... Myślałem, że może Laura ci coś powiedziała, bo wiesz, dopiero po tym, jak wyszliście z domu się taki zrobiłeś. Zakładałem, że może cię w jakiś sposób odrzuciła, ale potem przypomniało mi się, że ty przecież nie startowałbyś do żadnej innej laski niż Camille, więc...
      – Chwila, nazwałeś ją poprawnie. Nie pomyliłeś imienia. 
      – Wiesz, tak właściwie to my pamiętamy jej imię. Raczej specjalnie je mylimy.
      – Dzięki, czuję się lepiej – rzucił, a młodszy zaśmiał się cicho. 
      – Właśnie dlatego teraz zrezygnowałem. Nie chciałem, żebyś czuł się gorzej.
      – A wiesz może, czemu Rocky nazwał ją dziś rano dobrze? Dopiero teraz zauważyłem, że to zrobił.
      – Wiesz, chyba dlatego, że się kłóciliście, w pewnym sensie. To było zbyt poważne na robienie sobie z niej jaj.
      – Ha ha ha.
  Śmiali się dalej, obserwowani przez Laurę. Zarejestrowała, że byli bardzo blisko. Może dlatego Ross tak się oburzył, gdy powiedziała mu o Rylandzie? Cóż, chyba nie miała się o tym dowiedzieć zbyt prędko. 
      – No co? Nie będę kłamał, właśnie to zwykle robimy – przyznał, chichocząc. Ross znów wpadł w melancholijny nastrój. Ten chłopak był wesoły, szczęśliwy, niedawno się zakochał, miał całe życie przed sobą, a teraz nagle miałby lecieć na jakąś obcą planetę i ratować populację? Jak bardzo by go to zmieniło? No i jak bardzo zraniło? Poza tym musiałby opuścić Savannah, rodziców, ich wszystkich. A był jeszcze dzieciakiem. Nie, nie mógł na to pozwolić. 
  Zerknął na Laurę. Patrzyła na nich, jednak skierowała swoje spojrzenie na niego. Patrzyli na siebie przez chwilę, co nie umknęło uwadze Rylanda.
      – Ooo coś się tu kroi. Jak chcesz z nią pogadać to idź, ja cię nie zatrzymuję – powiedział półżartem RyRy. Ross przytaknął, po czym wstał i podszedł do szatynki. Młody szatyn uśmiechał się szeroko na widok jego brata kierującego się z Laurą do domu. 
  Tym czasem blondyn niepewnie złapał dziewczynę za rękę i zaprowadził do swojego pokoju. Zamknął drzwi, żeby nikt nagle nie wszedł do środka, oraz okna, by nikt ich nie usłyszał. Spojrzał na nią. Rozglądała się po pomieszczeniu z zachwytem. 
      – Ładnie tu – stwierdziła.
      – Widziałaś już kiedyś ten pokój, prawda?
      – Coooo?
      – A nic, wydawało mi się kiedyś, że widziałem cię na moim balkonie, ale to chyba była po prostu paranoja. Bzikowałem po twoim nagłym oświadczeniu, że kosmici i życie pozaziemskie istnieją, a ty chcesz zabrać mnie na swoją planetę – zaśmiał się nerwowo i przeczesał włosy. 
      – O czym chciałeś porozmawiać?
      – Nie ma mowy, żebyś brała Rylanda.
      – Ross, tłumaczyłam ci, albo on, albo ty, a nie wyraziłeś zgody na swój wyjazd, teraz i na jego... Naprawdę was potrzebujemy, ciebie albo jego.
      – Nie zgadzam się na zniszczenie mu życia.
      – Ross, proszę, daj mu zdecydować, potrzebujemy jednego z was, naprawdę...
      – Ja to wiem, Laura. Nie zgadzam się na jego wyjazd, ale myślałem o tym i... 
      – Ross? I co?
      – I zgadzam się. Polecę, w zamian za niego.



________________________________________

Clarisse się rzuca, że to ja mam napisać
notkę, bo "to ja pisałam rozdział", ale 
to ona zaplanowała znaczną większość,
napisała początek i ogólnie dużą część,
a teraz ten leń stwierdza, że ja pisałam,
żeby ona nie musiała tutaj jeszcze stukać.
GŁUPIA, nie wie, że stukając w klawisze
też spala się kalorie chyba. W każdym razie.
OMG ZGODZIŁ SIĘ WOWOWOWOW.
Co teraz? Wszyscy zadowoleni? Mam nadzieję,
bo jak nie to chyba będzie mi smutno :c

Hej
tak naprawde isabelle wszystko pisała
jest po prostu głupia i to jej należy się 
ten zaszczyt, a ja napisałam góra kilka akapitów.

No chyba nie.
Pozdro dla wytrwałych ziemniaków.
Isabelle und Clarisse


P.S SORRY ZA BRAK "MEGA-TYTUŁU", PRZEZ PÓŁTOREJ GODZINY SZUKAŁYŚMY JAKIEJŚ ODPOWIEDNIEJ PIOSENKI I TO JEDYNE, CO ZNALAZŁYŚMY, FML


wtorek, 11 sierpnia 2015

(III) Rozdział 5: "So you can keep me inside the pocket of your ripped jeans, holding me closer 'til our eyes meet, you won't ever be alone, wait for me to come home."

   W domu trwała właśnie jakaś kłótnia, czyli nic nowego od jakichś sześciu lat. Rocky wrzeszczał na Rikera, Riker na Rydel, Rydel na Rylanda, a Ryland ich nie słuchał. Olewał ich tak, jak Ross miał zamiar to robić. Zaczęło się od decyzji, jakie ciastka do filmu otworzyć, skończyło na awanturze o to, która partia lepsza.
   Najmłodsi siedzieli spokojnie na sofie, a pozostali wyglądali tak, jakby mieli zaraz zorganizować na siebie nawzajem zamach w metrze. Ewentualnie podpalić pokoje lub podciąć żyły.
   Ross próbował wymyślić jakąś wymówkę, aby jak najszybciej stamtąd wyjść. I nie planował sam - akurat smsował z Camille, a Ryland chyba chciał się do nich przyłączyć. Ross kochał swojego brata i wiedział, że on widzi w nim wzór, ale w końcu... To była Camille. Tłumacząc na język swojej rodziny - "Caroline", "Catherine" lub "Ta suka, która złamała Rossowi serce".
   Kłótnia w końcu przeszła do kuchni, kiedy po około trzydziestu minutach uznali, że to tylko głupie ciastka i stwierdzili, że to na nich się teraz skupią. Ross wykorzystał tę sytuację, więc szybko wstał z sofy ku zdziwieniu Rylanda, jak najciszej starał się przebiec do przedpokoju, wziął z komody swój portfel i klucze, i tylko nałożył na stopy buty, szybko chwytając kurtkę. Prędko wychodząc z domu usłyszał tylko swojego brata, krzyczącego za nim cicho: "Ross! Gdzie idziesz?!".
   Ale już się nie wrócił. Razem z Camille zdecydowali się trochę pochodzić, może pójść na jakiś film, gdyby grali coś fajnego. Mieli spotkać się przy pierwszej ławce od fontanny od strony kina. Zawsze tam siedzieli, gdy dopiero myśleli nad tym, co mogliby robić.
   Chyba już tam na niego czekała, bo z oddali widział jakąś postać siedzącą na ławce. Chciał znaleźć się tam jak najszybciej - przywitać się z nią, a potem gdzieś razem pójść. Ku jego zaskoczeniu, lecz (o dziwo) już nie złości czy irytacji, na ławce siedział nie kto inny, jak Laura.
       Czekasz na kogoś?  spytał, a ona uniosła wzrok.
       Eeee...  zawahała się.  Nie...? Tak siedzę sobie dla samej siebie, o. Właśnie, tak dobrze jest.
       Dziwnie się zachowujesz. Wszystko okay?  Usiadł obok niej i nachylił się, by mieć lepszy widok na jej twarz.
       Taak, pewnie. Jest bardzo okay.
       Skoro tak mówisz...  burknął i odwrócił głowę. Następnie panika ogarnęła jego całego - o to Camille, na dziewiątej, rozglądająca się, najprawdopodobniej za nim. Spojrzał na Laurę, która była zbyt zajęta wpatrywaniem się w swoje pomalowane teraz paznokcie (czy to były naklejki w kształcie króliczków?), po czym wstał i pomachał do swojej dziewczyny, która od razu go zobaczyła. Podbiegła i mocno go uściskała.
      – Heej!  Nie widziałaś mnie niecałą dobę, nie musisz mnie dusić – zaśmiał się, ona mu zawtórowała, co zwróciło uwagę Laury.
      – To twoja dziewczyna jest? - odezwała się, choć miałem nadzieję, że tego nie zrobi.
      – Eee... – mruknął.
      – Ross? Kto to? – spytała Camille. Blondyn przeczesał włosy śmiejąc się nerwowo.
      – Ca... Camille... To jest Laura. Wiesz, opowiadałem ci, ta która chciała mojej pomocy, co nie zna tak dobrze angie...
      – Aaa, ten stalker.
      – Kto? – spytała szatynka.
      – Nie ważne – stwierdziła. 
  Na chwilę zapadła nieprzyjemna cisza. Ross nie wiedział, co powiedzieć - w sumie marzył tylko o końcu konwersacji. Camille i Laura lustrowały się spojrzeniami.
      – Ross mówił, że nie jesteś stąd. W takim razie... skąd przyjechałaś? – zapytała Cam.
      – Z E...
      – Z EUROPY! – krzyknął blondyn, a obie odwróciły głowy w jego stronę. – No wiesz, to jest baaardzo daleko. A ona stamtąd przyjechała hehe – wyjaśnił nerwowo, patrząc na szatynkę z prośbą w oczach. 
      – Eee... Tak, z Europy. Dokładnie tak – dodała, trochę niepewnie.
      – Aha. Fajnie tam?
      – Bardzo – odpowiedział za nią Ross. – Ale Cam, co powiesz na to, żebyśmy już poszli na ten film, co? Ja taaak bardzo za tobą tęskniłem...
      – Pozwól, że zacytuję: "nie widzieliśmy się niecałą dobę". Nie miałeś czasu się stęsknić – warknęła, a on rzucił ciche "sorki". – Ale skoro tak ci zależy na filmie... Laura, chcesz iść z nami?
      – Co? – spytali oboje.
      – Nienienienienie – histeryzował Ross. – M... Mieliśmy iść w dwójkę, no wiesz, ty i ja. Taka randka. Na randkę idą zazwyczaj dwie osoby. Ja i ty to dwa. Plus Laura to trzy. A to nie dwa.
      – Zawsze byłeś taki bystry? – spytała ironicznie, a on się zarumienił, co nie uszło uwadze Laury.
      – On ma rację chyba... Może lepiej będzie, jak pójdę, mam jeszcze trochę rzeczy do załatwienia i ja...
      – No weeeź, będzie fajnie! Jestem pewna, że możesz to, o czymkolwiek mówimy, zrobić kiedy indziej. A tym czasem pójdziemy do kina, na lody, pogadamy i... no wiesz.
      – A... Ale ja chciałem być z tobą... No wiesz, sam na sam – wykłócał się Ross.
      – Przecież mamy mnóstwo czasu w przyszłości, a biorąc pod uwagę, że chcemy razem zamieszkać, będziemy spędzać we dwoje baardzo dużo czasu. Nie marudź, ona wydaje się być fajna.
      – Ja wiem, ale...
      – Bez "ale", odrobimy to. Laura, co ty na t... – odwróciła się w celu spojrzenia na dziewczynę, ale jej już nie było. Jakby rozpłynęła się w powietrzu. Ross już kiedyś zaobserwował takie zjawisko - Laura znikająca w ciągu sekundy lub mrugnięcia okiem. Czy gdyby zmienili go w jednego z nich on też by tak potrafił?
  Ejejejejej. EJ. Koleś, nie zapędziłeś się w twoich fantazjach?
Osz kurde, faktycznie to zrobił. Czemu? 
  Chyba spędzam z nią za dużo czasu po prostu.
  Albo jesteś nadzwyczajnym idiotą. 
      – Mówiła ci, że ma jakieś sprawy do załatwienia – oświecił ją Ross, a ona prychnęła. Następnie objęła go w pasie i schowała rękę do kieszeni jego dżinsów. Uśmiechnął się i również ją objął.
      – W takim razie chyba zostaliśmy sami – szepnęła, a on zamruczał, na co zachichotała. – Uroczy jesteś. Chodź, mam ochotę poprzytulać się do ciebie na jakimś horrorze.
      – O nie, tylko nie horrory.
      – Sorki. No to musimy znaleźć jakieś tanie romansidło. Pasuje?
      – Jak najbardziej,



  Skończyło się na tym, że niewiele pamiętali z filmu. Zamiast na oglądaniu skupili się na karmieniu się popcornem, tuleniu i ogólnie takich słodkich rzeczach które lubi robić każda zwykła para. Oczywiście nikomu to nie przeszkadzało - otaczali ich ludzie w podobnej sytuacji, starsze kobiety ze złamanymi sercami lub młode dziewczyny szukające odrobiny miłości.
  Po wyjściu z kina skierowali się na lody. Spędzili jakąś godzinę na osłoniętej parasolem kanapie, karmiąc się swoimi deserami lodowymi. 
      – Więc... ta Laura... i ty... – zaczęła.
      – Słuchaj, jest tylko moją... koleżanką. Serio, spotkaliśmy się ledwie trzy razy, z tego dwa oprowadzałem ją po mieście. Jest spoko, ale do pięt ci nie sięga – dodał, a ona zaśmiała się cicho.
      – Dobra, przyznaj się, czego chcesz?
      – Chyba nie rozumiem – stwierdził.
      – Coś za bardzo się podlizujesz. Co chcesz?
      – Nic. Próbuję przekazać ci, że bardzo cię kocham. Mam gdzieś, czy moja rodzina to akceptuje. Jestem szczęśliwy i nie mam zamiaru nic zmieniać. Za kilka lat wyjedziemy razem do N.Y lub w jakieś inne miejsce i spędzimy razem życie, aż do końca. No wiesz, dom, rodzina, mops...
      – Ross... to bardzo słodkie...
      – Bo... Ty też tego chcesz, prawda? Znaczy, tobie też odpowiada taka wizja przyszłości? W sensie... Yhh...
      – Słuchaj – zaczęła, łapiąc go za ręce. – To, co właśnie powiedziałeś, było najsłodszym, co miałam dane w życiu słyszeć. No, nie licząc chyba twojego pierwszego wyznania miłości, tego nic nie pobije – zażartowała, a on zaśmiał się pod nosem. – Wiesz, doczepiłabym się tego mopsa, ale poza tym wszystko brzmi... idealnie. Nie musisz się przejmować, wszystko, co robisz dla mnie, dla nas, jest świetne. Zaszczytem jest mieć ciebie jako chłopaka, wiesz?
      – P... Poważnie? – spytał cicho.
      – No tak. Chłopak, który tak się troszczy o związek, jest uczciwy, kochany, słodki, zawsze dostępny i woli romanse od horrorów to prawdziwy cud – podsumowała, znów go rozbawiając. – Dlatego skończ proszę martwić się tym, czy to, co robisz jest dobre, bo jest. 
      – Po prostu od tamtej sytuacji ja... bardzo chcę, żeby to wypaliło. Naprawdę. 
      – Ja też, Rossy. Spokojnie, jakby coś było nie tak, to ci powiem, ale nie oczekuj, że będę w takim razie rozmowna.
      – Ty zawsze jesteś rozmowna.
      – Cóż, cała ja, nie mogę zaprzeczyć.
      – Bardzo dobrze, że taka jesteś. Zawsze gotowa poruszyć choćby najtrudniejszy temat. 
      – Taak... cała ja.
      – Kocham cię.
      – Ja ciebie też.



  Szatynka patrzyła właśnie w stronę samochodu, który zaparkował niedaleko niej. Jakby coś poszło nie tak jest w stanie zniknąć i pojawić się gdzieś indziej w przeciągu kilku sekund. Taki bajer. 
  Z auta wyszło dwóch chłopaków - jeden był chudy, na nosie miał o-ku-la-ry, nosił koszulę i eleganckie buty. Drugi był szeroki w barach, nosił koszulkę polo, szorty i trampki. Miał długie potargane włosy i uśmiech jak milion dolarów. Podobno byli braćmi, co wydawało się być... no, niemożliwe. 
      – To ty masz jakąś propozycję rodem z science-fiction? – spytał ten mięśniak strzepując grzywkę z oczu. "Ross robi to lepiej" pomyślała, jednak od razu odpędziła od siebie te nieproszone myśli. 
      – Tak, to ja – odpowiedziała.
      – No, to przedstaw nam ją.



  Ross odprowadzał właśnie Camille do domu. Cały czas rozmawiali o różnych, totalnie przypadkowych rzeczach typu jej przemyślenia podczas sekcji zwłok żaby na biologii. Jeśli musicie wiedzieć - nie podobało jej się. Mówili też o jego zespole, o tym, czy napisali ostatnio jakieś nowe piosenki, rozprawiali o ich przyszłości i planowali jakiego psa mogą wziąć zamiast mopsa.
      – No ale czemu nie? One są bardzo słodkie! Mają takie duże oooczy i takie słodkie zmarszczki – rozczulał się. Wtedy ona "przypadkiem" kopnęła go w nogę. Zaczął piszczeć, podskakiwać, wytrzeszczył oczy, a podczas tego wszystkiego marszczył czoło. – Czemu to zrobiłaś?! – Ona oderwała wzrok od telefonu, którym właśnie zrobiła mu zdjęcie. Postukała coś chwilę, po czym pokazała mu jego zdjęcie - rozszerzone oczy i zmarszczone czoło. Objęła go za szyję i cmoknęła w policzek.
      – Ty też możesz mieć duże oczy i zmarszczki, ale sam widziałeś, za jaką cenę. Dlatego NIE.
      – No dobra, dobra. Może husky? Mają bardzo ładne oczy...
      – Co tyś się tych oczu doczepił?
      – Nie wiem, tak jakoś. Nie martw się, twoje i tak są najpiękniejsze. 
      Znów się podlizujesz. To zaczyna mnie martwić.
      – Nie musisz. Przez jakiś czas będę spokojniejszy – mruknął, trącając nosem jej czoło. Zachichotała. 
      – Jesteś naprawdę uroczym facetem, wiesz?
      – Słyszałem to od ciebie kilka razy. Mimo, iż nie podzielam twej opinii, wiem to. 
      – Chyba naprawdę ci lepiej.
      – Śmiesz wątpić w moje słowa? – spytał, obejmując ją i przyciągając bliżej do siebie. Położyła ręce na jego ramionach i uniosła lekko głowę, by lepiej go widzieć. Stali teraz przed jej domem, szczerząc się do siebie jak idioci i najprawdopodobniej zamierzając się pocałować. Cóż, było bardzo blisko, ale wtedy na podjeździe zatrzymał się samochód jej rodziców. Zatrzymali się. Nie odsunęli, a tkwili w tej samej pozycji, w której im przerwano.
      – Ross! – krzyknęła mama Camille. – Nie wiedziałam, że będziesz...
      – Spokojnie, proszę pani, ja się zaraz zbieram...
      – Coś ty, zostajesz na kolacji. I Camille na pewno odpowiada taki plan – stwierdziła. Dziewczyna wzruszyła ramionami i cmoknęła go przelotnie. 
      – Jeśli nie mają państwo nic przeciwko... – dodał, gdy z wozu wysiadł jej ojciec. Czasem miał wrażenie, że ten koleś zakradnie się z karabinem do jego pokoju i zastrzeli go we śnie, tyko i wyłącznie za to, że jest chłopakiem jego córki. Ale chyba to normalne, prawda?
      – Tylko i wyłącznie, jeśli lubisz hokeja. Dzisiaj mecz, a ja nie chcę oglądać sam.
      – Uwielbiam hokeja.
      – Poważnie?
      – Tak bardzo, jak kocham pańską córkę.
      – Mam nadzieję, że to znaczy "jak cholera". 
      – Ross, przepraszam, ale czy mógłbyś pomóc wnieść zakupy? – spytała matka tłumiącej śmiech Camille.
      – Ależ nic nie sprawi mi większej przyjemności – odpowiedział, zabierając siatki z bagażnika.



  Czterdzieści minut później siedzieli przy stole jedząc spaghetti. Było względnie cicho. Rodzice Camille zadawali jej pytania o to, czy się wyspała, czy miło spędziła dzień, o jakieś plany na jutro i inne takie. Wyglądali też jakby od kilku pytań się powstrzymywali ze względu na niego, ale on uznał, że chodzi pewnie o jakieś związane z nim typu - "czy ten gnojek dobrze cię traktuje" albo "czy mam przetrzepać mu skórę". Wiedział, że jej rodzina jest bardzo gościnna i nawet jeśli szczerze go nienawidzą (nie był tego całkiem pewny, ale było to możliwe) nie dadzą tego po sobie poznać aż będzie w ich towarzystwie. Po wywiadzie jej ojca dotyczącego hokeja - tego, jakiej drużynie kibicuje, czy gra, czy był kiedyś na meczu - usiedli przed telewizorem, on i ojciec jego dziewczyny, i całkowicie oddali się tej fascynującej rozgrywce. Panie tym czasem rozmawiały w kuchni. Po jakimś czasie blada i trochę zszokowana Camille wyszła i dołączyła do panów - usiadła obok Rossa i wtuliła się w niego jak w wielkiego pluszowego misia. Objął ją ramieniem, ale tylko na chwilę - zupełnym przypadkiem drużyna, której obaj kibicowali zdobyła punkt i rozległ się ich uradowany wrzask, trzaskanie szklanek i dźwięk przybijanych piątek. Camille była jednocześnie zafascynowana tym, jak jej chłopak i ojciec nagle odnaleźli coś, co ich łączy, jednak jednocześnie zawiedziona ich typowo samczym zachowaniem. Dlatego wstała i poszła do siebie, zostawiając ich dwóch z ich telewizorem i puszkami dietetycznej coli.



      – Więc mówisz, że istnieje życie poza Ziemią? – spytał chłopak w okularkach. Charlie czy jakoś tak.
      – Od jakiejś godziny.
      – Ale bajer – stwierdził ten drugi, którego IQ było równe IQ pantofelka lub ameby. Nie była pewna, czy on się nada, mógłby trochę ogłupić pochodzących od niego Ellańczyków. 
      – Taak...
      – I ty chcesz, żebyśmy z tobą lecieli? – spytał mądrala. – No nie, najpierw trzeba poinformować rząd, agencję badań kosmicznych czy innych takich. To nie może po prostu istnieć, gdy tutaj prawie nikt o tym nie w...
      – Zamknij swoją proporcjonalnie głupią paszczę i skończ gadać bzdury. Pewnie, że już wie ktoś o tym.
      – Poważnie? Od kiedy? Jak im to powiedzieliście? W jakich okolicznościach? Czemu inni nie mają o tym pojęcia? Czy to jest całkowicie bezpieczne? Blablablablablablablablablabla...
      – No i głupi przegadał mądrego – mruknęła do siebie pod nosem, gdy okularnik wciąż biadolił o tym, jakie to niezwykłe, a jego brat właśnie rozgniatał muchę na własnym nosie.



      – Naprawdę musisz iść? – spytała Camille z rękami w tylnych kieszeniach jego dżinsów. On obejmował ją w pasie, opierając się o jej głowę.
      – No. Ale nie martw się, jutro też jest dzień. I pojutrze też. No i doszliśmy do wniosku, że w naszym białym domu z dużym ogrodem i basenem będziemy mieć labradora, więc nie jest źle.
      – Nie zapominaj o tym, że ma być altanka.
      – Choćbym miał własnymi rękami stawiać ją dzień i noc - będziesz mieć swoją wymarzoną altankę. 
      – Dziękuję, panie romantyku. 
      – Ależ nie ma za co, pani gadatliwa.
      – No dzięki! Ja tutaj staram się przysłodzić, a ty...
      – Spokojnie, żartowałem – mruknął. – Poważnie, muszę się zbierać. Chciałbym przeżyć jeszcze kilka lat.
      – Ja też chcę, żebyś przeżył, ale o wiele więcej niż kilka – dodała. 
      – W takim razie do zobaczenia wkrótce. Aha, przypomnisz mi, jakie kwiaty lubisz?
      – Ross!
      – Żartuję! Pamiętam, że najlepiej herbaciane róże.
  Następnie pożegnali się w swoim stylu, wypuścili z tego zakręconego uścisku, pomachali i w końcu po całym dniu skierował się do swojego domu. Był pełny energii po tym jakże pozytywnym dniu. No bo w końcu dogadał się z jej tatą, tak? I powiedziała, że będą mieć labradora! 
  W domu to, co zwykle. Hałas, gwar i wrzawa - poduszki latają, telewizor włączony bez potrzeby, Rocky i Riker szarpiący się o paczkę żelków (domyślił się, że to ta, którą teraz trzymała Rydel), Ryland stukający w ekran swojego telefonu i brak Ratliffa, jak zwykle zresztą po godzinie 21:00. 
  Uchylił się przed lecącą poduszką i wstąpił do kuchni. Otworzył lodówkę i znalazł colę. Odkręcił ją i, korzystając z tego, że nikt nie patrzy, pił prosto z butelki, rozglądając się po otoczeniu. Później schował ją z powrotem i zajrzał do szafki, w której zawsze były jakieś ciastka lub czekolada. 
      – Ross Shor Lynch raczył pojawić się w domu – warknął Mark, a blondyn odwrócił się w jego stronę z nadgryzioną babeczką w ręku.
      – Eee... Heśt fafo – mruknął z ustami pełnymi muffinki.
      – Gdzieś się podziewał cały dzień?
      – Jaaa eee nooo eee... Ja byłem nooo... No z Camille no. 
      – I nie mogłeś choćby nas poinformować o tym, że wychodzisz? Dowiedzieliśmy się od Rylanda, że nagle wyleciałeś z domu jak na skrzydłach. 
      – Przepraszam, korzystałem z okazji. Znowu się kłócili, a mi nie uśmiechało się znów zbierać ich do kupy...
     – Czego nie robiłeś od... Dwóch lat? Prawie nigdy cię tu nie ma, wiesz?
     – Cóż, jestem dorosły, chyba mogę wychodzić z domu.
     – Owszem, możesz, ale dawaj nam przynajmniej o tym znać, zanim doprowadzisz mnie lub twoją matkę do zawału, dobra?
     – Dobra – zgodził się. 
     – No. Cieszy mnie, że doszliśmy do porozumienia – stwierdził Mark i opuścił kuchnię, zostawiając blondyna samego z jego niedokończoną babeczką.



_______________________________
Clarisse nie chce nic od siebie napisać bo
to "ja go pisałam", ale to ona jest głównym dawcą pomysłów.
Weźcie, pisząc go cisnęłyśmy bekę z naszych przypadkowych pomysłów,
które oczywiście są już zapisane, no i ogólnie było śmiesznie.
GŁOS W GŁOWIE ROSSA POWRACA WOO.
Też za nim tęskniłam...
No ale to nie jego koniec, to nie jest
NICZEGO koniec, bo to jest POCZĄTEK.
Teraz będzie tylko lepiej i lepiej!
Czy ktoś tak jak my podczas tego rozdziału zaczął shippować Rossille? 
(wymyślone na poczekaniu lol)

To trochę przykre - zwłaszcza, że blog jest o Raurze. Hm.
Naprawdę nie macie pojęcia, jak bardzo ekscytuję się rozdziałem SIÓDMYM. 
Żyję dla rozdziału 7.
I ogółem dla fabuły tego bloga, którą wymyśliłyśmy jakieś dwie godziny temu. 
Teraz pozwólcie mi zrobić sobie drzemkę. Dla drzemek też żyję.