sobota, 29 listopada 2014

One Shot by Isabelle #1

~To Love is To Destroy~


Tłum ludzi szedł powoli za czarnym karawanem. Właśnie umarł ktoś bardzo dla nich ważny. A była to bardzo młoda osoba, nie powiem. Dokładnie, był to niejaki Ross Lynch, który sam odebrał sobie życie.
Ale zacznijmy od początku.

***
Był listopad.
Rodzina Lynchów jechała właśnie na przyjęcie urodzinowe ich przyjaciółki, a dokładnie najlepszej przyjaciółki Rossa - Laury Marano.
Dziewczyna kończyła tego dnia dziewiętnaście lat. Wszyscy byli w szampańskich humorach, kiedy przekraczali próg.
Niedawno skończył się trzeci sezon serialu, w którym zarówno Ross jak i Laura grali, razem z ich przyjaciółmi: Calumem i Raini.
Dziewczyny (Laura, Raini oraz Vanessa, starsza siostra Laury, dziewczyna Rikera - brata Rossa) gadały sobie przy barze, pijąc przez słomki sok pomarańczowy. Alkohol dla Laury był i miał pozostać tematem tabu, więc najgorsze, co można było dzisiaj wypić to szampan "Picollo".
- Laura! - zawołał Ross machając do niej.
- Hej! - odpowiedziała, podbiegła do chłopaka i mocno go uściskała.
- Pff, bo mnie tu przecież nie ma! - burknęła Raini.
- Hej, Rai. - blondyn uśmiechnął się do oburzonej dziewczyny. Tak naprawdę, to ją zauważył. Problem był w tym, że był zakochany w Laurze, odkąd tylko ją poznał. Dlatego nie reagował na inne dziewczyny, a pierwszą zawsze zauważaną przez niego dziewczyną była właśnie Laura.
Następnie do budynku wszedł Calum. Och, zapomniałam dodać, że rodzice brunetki WYBYLI z domu po długich namowach dziewczyny.
No, wtedy impreza zaczęła się na dobre. Po odśpiewaniu "Happy Birthday" i pożarciu tortu zaczęły się różne, typowe dla paczki zawody, typu "kto dalej skoczy z kanapy", albo "kto szybciej wypije puszkę coli". W tym piciu zawsze wygrywał Rocky, lub Calum, a w skokach Ross.
Po jakimś czasie Vanessie i Rikerowi znudziły się klasyczne zabawy, bo przyssali się do siebie w kuchni. Wszyscy kontynuowali zabawę, do czasu, w którym praktycznie każdy zgłodniał i zamówili pizzę.
Kiedy zadzwonił dzwonek, a Laura otworzyła, Rossowi świat się zawalił, chociaż on nie miał o tym bladego pojęcia.
- Dobry wieczór. - przywitał się wysoki brunet, mniej więcej wzrostu Rocky'ego. Tylko jego włosy (w odróżnieniu od Lyncha) były krótkie.
- Hej. - odpowiedziała Laura, oczarowana dostawcą.
- Więc tak. Średnia margarita i duża hawajska. Do tego Sprite.
- Taaak...
- To będą 34 dolary i 15 centów. - solenizantka podała chłopakowi pieniądze, które ten przeliczył i uśmiechnął się szeroko. - Wszystkiego najlepszego.
- Skąd ty...?
- Zgadywałem. A tak poważnie, to ten wielki napis w holu cię zdradził. - puścił jej oczko, pożegnał się, wskoczył na skuter i odjechał. Brunetka jeszcze długo za nim patrzyła. Dopiero głos Rossa wybudził ją z zadumy.
- Hej, bo się nam pizza przeziębi. - śmiał się.
- Bardzo śmieszne Lynch. - mimo wszystko uśmiechnęła się do chłopaka i podała mu pudełka, sama niosąc tylko butelkę.
- No no no, niezłe ciacho! - zachwycała się damska część towarzystwa.
- Och, dziewczyny, nie przesadzajcie. Jeszcze się zarumienię! - mruczał Ross, a wszyscy się śmiali. Później podzielili się jedzeniem i spożyli je w niemiłosiernym hałasie.

***

Kilka dni później, kiedy Ross siedział u Laury i oglądał z nią "Kevina Samego w Domu" (który już zaczął lecieć w TV) znów zadzwonił dzwonek. Dziewczyna pełna nadziei podbiegła do drzwi i otworzyła je.
- Dzień... O, to ty. - brunet się uśmiechnął. - Zapomniałem, że to twój adres.
- Możesz go sobie zapisać.
- Aż tak lubisz pizzę?
- Nie, ale lubię poznawać nowych ludzi. Jestem Laura. - oznajmiła, wyciągając rękę w stronę chłopaka.
- Andrew. - odpowiedział i uścisnął jej dłoń. Stali tak kilka sekund, a później chłopak oprzytomniał. - Pizza. Jeszcze wystygnie. - puścił do niej oko, a ona znów się uśmiechnęła. Podał jej pudełka, a ona zapłaciła. Pożegnali się, a Laura wróciła do mieszkania.
- No nareszcie! Ile można czekać? - Ross pochylił się przez oparcie kanapy.
- Sorry, zagadałam się.
- Z dostawcą? Aaa, pewnie znowu ten "Boski kakaowy słodziak" o którym gadałyście na urodzinach?
- Może.
- Bożeeee
- Boga w to nie mieszaj. Co ci?
- Nic. -mruknął i opadł na kanapę. - Dawaj to, głodny jestem. - dodał, oblizując wargi, na co dziewczyna się zaśmiała. Usiadła obok niego i razem zaczęli jeść.
- Słuchaj, mogę cię o coś spytać? - powiedziała, przysuwając się do niego bliżej.
- Jasne. - wzruszył ramionami i rozsiadł się na kanapie.
- No bo... Piszesz piosenki, nie?
- Czasem.
- No. I kilka z nich to są takie jakby piosenki miłosne, nie?
- Nom.
- No to... Pewnie wiesz, jak to jest być zakochanym, prawda?
- Może. - wiedział. Bardzo dobrze to wiedział.
- No więc... Jak to jest?
- Jak to jest... Hmm, na pewno ta osoba ci się podoba. Zaczynasz widzieć same dobre cechy, zero wad. Na jej widok zaczyna ci szybciej bić serce, nie widzisz świata poza nią. Pocą ci się dłonie... Znaczy nie wiem, jak jest z dziewczynami, ale wiem też z opowieści Rikera, że dłonie się pocą. No i ten... Czujesz, jakby ta osoba była dla ciebie najważniejsza i chcesz, żeby ona myślała to samo o tobie, bo przecież nie możesz wiedzieć, co ona czuje, do póki ci tego nie powie i... - zatrzymał się. - A czemu pytasz?
- Z ciekawości...
- Mogłabyś przynajmniej nie kłamać. Myślałem, że wyjaśniliśmy sobie, że kiepsko ci to idzie...
- No dobra, to przez tego dostawce!
- Jak ty go nawet nie znasz!
- Ale poznam.
- Jak? Zamawiając pizzę na potęgę, w takich ilościach, że za niedługo będziesz budować sobie domki  z kartonów po niej?!
- A skąd taki pomysł?!
- Fakty, Lau, same fakty!
- Naprawdę, mówię ci, że go poznam.
- Dobra, to sobie poznawaj. Wiedz, że mnie przy tym nie będzie. - warknął, podniósł się i wyszedł.

***

Jakiś tydzień później do domu rodziny Lynch przyszła Vanessa z walizkami.
- Ja zaraz zeświruję... - tłumaczyła wszystkim chodząc nerwowo po salonie. Reszta patrzyła na jej machające wściekle ręce, tylko Riker na jej nogi. - Ona zamawia pizzę do czterech razy na dzień! Patrzcie, pizzę mam nawet w ubraniach. - skarżyła się, wysypując zawartość walizki nr. 1 na podłogę. Wyleciał jeden karton i około trzech kawałków pizzy. - Chce ktoś? Mam wrażenie, że to z dzisiaj... No, ewentualnie z wczoraj. - na te słowa Ellington i Rocky rzucili się na darmową dostawę jedzenia.
- Mówiłem jej... - mruczał pod nosem Ross. - Mówiłem, że nie warto...
- O co chodzi? - zdziwił się Ryland.
- Ona to robi dla faceta. - wyjaśnili Ross z Van. Ness była wkurzona, a Ross załamany.
- I co w tym złego?
- To nie ma sensu! - wrzasnął blondyn.
- Mówisz tak, bo się w niej zako...
- MILCZ! - odpowiedział mu blondyn, tłukąc go poduszką. - On na nią nie zasługuje, rozumiesz?! Nawet na jeden jej włos! Na jedno spojrzenie na nią!
- Przymknij się! Jak tak ci zależy, to do niej idź i jej powiedz, że ją kooo...
- ZAMKNIJ SIĘ! - blondyn dalej okładał młodszego brata, a Riker z tęsknotą wpatrywał w sylwetkę swojej dziewczyny.
- Chwila, bo nie rozumiem... - zaczęła Van.
- I nie musisz.
- ROSS KOCHA LAURĘ!
- MIAŁEŚ SIĘ ZAMKNĄĆ ZGREDZIE! - i znów go tłukł.
- Dobra, bo rozwalicie mamie tę poduszkę... - Rydel oderwała od siebie braci i sprzedała Rossowi z liścia. - Ogar młody! I tak by się wydało!
- HAAA!
- A ty, młodszy, do końca tygodnia myjesz gary. Specjalnie odłączę zmywarkę.
- To nie...
- Czyli Ross zakochał się w mojej siostrze, która próbuje poderwać dostawcę pizzy?!
- Tylko jej nie mów, błagam! - jęczał blondyn. - Zrobię wszystko, tylko jej nie mów!
- Wszystko?
- Wszystko.
- Więc ją przekonaj, żeby się ogarnęła. Wszystkie chwyty dozwolone. - poprosiła, a już po chwili Ross pędził do domu brunetki.

Zdążył akurat na łamiące serce widowisko.
Laura przytulała się do tego całego Andrew'a z uśmiechem, kiedy Rossa ostatnio przytulała na swoich urodzinach.
Chłopak podszedł do drzwi, które były otwarte, więc wszedł do domu.
- Laura?
- W salooooonieee! - krzyknęła. Ross ruszył do wymienionego pokoju i aż krzyknął na widok tego co się tam działo. Laura leżała pod stosem kartonów po pizzy i walających się osobno kawałkach, tuląc do siebie telefon.
- Co ci?
- Dał mi swój numer o Boże Boże Boże, muszę powiedzieć Raini - stwierdziła i wystukała esemesa. - No, a po co przyszedłeś?
- Wiesz, jest u nas Vanessa i...
- Boże, nie chcę o niej słuchać. Już mi zrobiła kazanie, że nie potrzebnie wydaję pieniądze za telefon.
- I wiesz... Chyba ma rację.
- Ale teraz już nie będę zamawiać pizzy, przecież mam jego PRYWATNY numer! - zachwycała się. - Jaki on jest boski... I miły, i zabawny i...
- Laura! Proszę, zrozum, to nie ma sensu. A co, jeśli zadajesz sobie tyle trudu na faceta, który np. jest zajęty, albo jest gejem?
-Nie jest. Rozmawialiśmy już raz ze sobą, kiedy spotkałam go przed...
- Och, poczekaj, niech zgadnę, pod pizzerią w której pracuje, kiedy skończył zmianę?
- TAK!
- Mam dość. Laura, on na ciebie nie zasługuje.
- Po czym wnioskujesz?
- TY zasługujesz na kogoś lepszego. Jesteś na niego za dobra, Lau.
- Nie prawda! Ja wiem, co czuję i do kogo czuję, więc łaskawie się nie wtrącaj!
- Dobra! Ale potem nie przychodź do mnie! - warknął i wyszedł z jej domu. Ona tylko rzuciła w drzwi kawałkiem pizzy i zaczęła wymyślać, co by tu napisać do swojej "wielkiej miłości".

***

Jakiś czas temu, Ross stracił chęci życiowe.
Nie je, nie wychodzi z pokoju. Jedynie pije i chodzi do łazienki. Ciągle słucha lub gra smutne piosenki, rysuje, ogląda zdjęcia, lub stare odcinki serialu w którym gra. W planach był czwarty sezon, ale Ross nie jest pewny, czy chce w nim grać. Niech zatrudnią Boskiego Andrew'a, przecież Laura go tak kocha...
No właśnie, Ross zaczął też płakać.
Zdarza mu się to dość często, odkąd tylko Laura go nie posłuchała.
No więc życie Rossa straciło sens.
A jeszcze bardziej, kiedy w odwiedziny przyszły siostry Marano, a Laura chwaliła się, jakiego to ma boskiego chłopaka...
Ross nie wierzył. po raz pierwszy będzie mu smutno w okresie świątecznym...
Cóż, był 18 grudzień.
I było coraz zimniej.

*20 GRUDNIA*

Śnieg prószył w Los Angeles, co jest dość niebywałe. 
Ross leżał na łóżku ze słuchawkami w uszach, kiedy do jego pokoju przyszła Rydel. Pomachała do niego, a on wyłączył muzykę.
- Mam dla ciebie obiad...
- Nie jestem głodny. - mruknął blondyn, przekręcając się na bok.
- Martwimy się o ciebie, braciszku. - usiadła obok niego - Słuchaj... Może poszedłbyś do Laury? Ona też się o ciebie martwi i...
- Och, więc nagle zrobiłem się bardziej interesujący od Boskiego Andrew'a? Nie, podziękuję. 
- Ross, proszę. Bo ją poproszę, żeby tu przyszła.
- Niech przychodzi! Kto powiedział, że ją wpuszczę?!
- Twoje serce, Ross. - położyła rękę na jego ramieniu. - Ty ją dalej kochasz. Kochasz. Nadszedł czas, żeby jej to powiedzieć.
- To nic nie zmieni. - rzucił niepewnie, a łzy zebrały się w jego oczach. - Nic... To właśnie ona do mnie czuje.
- Skąd wiesz? Może jeśli by wiedziała, co ty do niej czujesz, to zmieniła by zdanie? 
- Co robicie w święta? - spytał cicho.
- Idziemy do nich,
- Ja zostanę.
- Ross...
- Nie, Rydel, to nawet lepiej. Nawet, jeśli zaprosicie je tutaj, Laura przyjdzie z chłoptasiem, co jest równe z*kwak*niu mi świąt. Więc idźcie do nich i pozdrówcie dziewczyny, dobrze? 
- Niech ci będzie. Ale, jeśli będziesz czegoś potrzebował, to będziesz dzwonił. I przyjdziesz, jeśli będziesz chciał, dobrze? 
- Yhm.
- Pa, Rossy. - nachyliła się i pocałowała brata w czoło. Prychnął, a ona poklepała go po ramieniu i wyszła z jego pokoju.

*24 GRUDZIEŃ - WIGILIA*

Śniegu napadało jeszcze więcej i szurał pod butami Lynchów i Ratliffa śpieszących do domu sióstr Marano.
Przekraczając ich próg poczuli mnóstwo smakowitych zapachów i usłyszeli śmiech młodszej siostry, która z twarzą w mące wybiegła do przed pokoju. Za nią jej chłopak.
- Hej! - podeszła i uściskała wszystkich. Vanessa do niej dołączyła, tyle że starsza pozostała w ramionach Rikera. - Rossa nie ma? - zdziwiła się Laura.
- Macie od niego pozdrowienia. - westchnęła Delly.
- Dzięki! - odpowiedziały dziewczyny i Andrew.
- Ty nie Andrew. - warknęła, a Ratliff zachichotał, obejmując blondynkę w pasie.
- Hmm... No dobra! To ja pójdę się przebrać i zaczynamy świętowanie!

***

Około godziny dwudziestej Laura poszła odłożyć prezenty. Zobaczyła, że ekran jej telefonu się świeci. Ross nagrał jej się na pocztę. Chwyciła telefon w celu odsłuchania wiadomości, jednocześnie sprawdzając Twittera,

Hej Lau... Chciałbym życzyć ci wesołych świąt...

Uśmiechnęła się. Więc jednak się nie obraził. Znaczy,brzmiał jakoś tak smutno... No i życzenia na Twitterze całkiem aww.

Życzyłbym ci góry słodyczy, ale wiem, że jesteś na diecie, więc po prostu góry marchewek...

Zaśmiała się.

Dużo pieniędzy, żeby dobrze się wam wiodło na planie A&A...

Tu już ją zaskoczył. O co mu chodzi?

Pewnie cię zaskoczyłem. No więc... To wszystko składa się w jedną wielką całość. Gratulacje, znalazłaś chłopaka. Jako twój przyjaciel powinienem cieszyć się razem z tobą. Ale kłamałbym, mówiąc, że mnie to cieszy. Pewnie nie wiedziałaś, ale zawsze byłaś dla mnie kimś więcej niż przyjaciółką...

Laura dotarła do wiadomości na tt od Rossa, która brzmiała:

"Twitter zbyt mnie ogranicza. W jednej wiadomości nie dam rady opisać, co się we mnie tłucze, Lau, więc w skrócie... Kocham cię"

I kocham cię, Lau. Jak myślisz, jak się czuję, od naszej rozmowy, podczas której spytałaś się mnie, jak to jest być zakochanym? Moje serce krwawi, bo wszystko co mówiłem, było o tobie. To na twój widok moje serce szybciej bije, to ty jesteś dla mnie ideałem, to przy tobie cały świat znika, bo kocham cię. Bardziej niż cokolwiek na Ziemi. Jednak kiedy odsłuchasz tę wiadomość będzie już za późno. Przykro mi, ale nie mogę żyć na świecie, na którym moja kochana ma już kogoś innego... 

Łzy spływały po jej policzkach. Nie umiała złapać tchu.

Boże, jakie to jest obrzydliwe...

Dziewczyna potykając się o swoje nogi wybiega z pokoju i zbiega schodami na dół.

Lau, to boli... Tak piekielnie boli... 

Nie ma nic więcej. Sam szum. Dziewczyna się rozłącza.
- Laura?! Co się stało? - Andrew od razu do niej podbiegł.
- Zostaw mnie! Rydel! Riker! 
- Co się stało?!
- Ross... On... Boże, chodźcie! - z płaczem wyciągnęła ich z domu. Założyli tylko buty na resztę nie było czasu. Po drodze zadzwoniła po karetkę relacjonując w biegu, co usłyszała. Rydel słysząc to zaczęła przeraźliwie krzyczeć i płakać. Reszta starała się ich dogonić. 
Kiedy dotarli do domu, karetka już tam była. Drzwi były wyważone, a lekarze wynosili na noszach blondyna.
- Nie! - krzyknęła Laura i rzuciła się do przodu. Riker ją przytrzymał. 
- W którym szpitalu go znajdziemy? - spytał. 
- W głównym.
Zaraz po tych słowach karetka odjechała, a cała rodzina bez Andrew'a pojechała do szpitala. 

*31 GRUDNIA*

Tyle dni przesiedzieli w szpitalu.
Rossa wysłali na płukanie żołądka, a w między czasie odkryto, że potajemnie się ciął. 
Laura, załamana faktem, że wcześniej nie dostrzegła co blondyn do niej czuje obwiniała się o wszystko, mimo uspokajającej ją rodziny. 
Wieczorem, około 23:50 lekarz opuścił salę w której leżał chłopak, machając smutno głową. Rydel z Vanessą natychmiast zalały się łzami. Jednak do Laury to nie docierało. Spytała, czy może wejść. Po dłuższych namowach została wpuszczona na dziesięć minut. 
Weszła do środka i usiadła przy łóżku, na którym leżał blady Ross.
"Wygląda, jakby spał..." pomyślała Laura, przeczesując delikatnie jego włosy. 
- Ross... - szepnęła i dopiero wtedy dała się ponieść emocją. Rozpłakała się nad niebijącym sercem blondyna. 
Nad sercem, które za życia biło dla niej.
- Tak strasznie przepraszam.... - jęknęła, chwytając jego zimną dłoń. - Byłam taka głupia... Powinnam zauważyć... To moja wina... - położyła głowę na jego piersi. Zawsze takiej przyjemnie ciepłej, z tym uspokajająco bijącym sercem, teraz... zimną. Cichą. Jego serce miało już nigdy nie zabić, miał zostać tak pochowany z tym przeczuciem, że ona nigdy go nie kochała...
"Ale tak nie było" pomyślała, kiedy zegar wybił 23:59. "Ja zawsze go kochałam, tylko nie umiałam tego zobaczyć..." spojrzała na niego, a kiedy zegar wybił północ pochyliła się i pocałowała jego zimne, sztywne już wargi. Odsunęła się, kiedy zdała sobie sprawę, że płacze na jego twarz. 
- Kocham cię, Ross. Zawsze kochałam. I zawsze będę. - powiedziała jeszcze kładąc się obok niego. 
Przypomniała sobie wszystkie ich wspólne chwile. Kiedy się tulili - pierwszy raz,byli bardzo nie pewni. Następne szły im tak naturalnie, że to aż dziwne. A także ich pocałunki wymagane w serialu. 
Te próby, kiedy wychodziło im to nie tak, jak trzeba i musieli powtarzać, kiedy razem mówili: "a co tam, po prostu to zróbmy" lub kiedy w scenariuszu był "zwykły przytulas" a oni mimo to się pocałowali. Już wtedy powinna wiedzieć, że on coś do niej czuje, a ona powinna zrozumieć, że ona czuje coś do niego. 
Jednak nie zrozumiała.
I to właśnie go zabiło.
Jej głupota. 

*5 STYCZEŃ*


Jaki widzicie, historia ta nie jest aż tak długa. 
Mimo to:
Rodzeństwo blondyna, Ratliff, Vanessa i oczywiście Laura stoją teraz na wzgórzu, na cmentarzu, przed dołem wykopanym tylko po to, żeby móc włożyć tam trumnę z ciałem nieżyjącego Rossa. 
Trumna spoczęła w dole, a wszyscy zaczynają się modlić. Tylko Laura podchodzi i patrzy na drewniane wieko, pod którym leży jej ukochany. Tyle że, no właśnie, on umarł, bo nie wiedział, że ona również to coś do niego czuje...


Kilka dni później Laura samotnie idzie wśród tych wszystkich nagrobków i odnajduje ten nowy. 
Patrzy i zauważa, że między dniami jego narodzin i śmierci nie ma aż tak wielkiej różnicy.
29 Grudzień 1995 i 31 Grudzień 2014.
Ledwie dziewiętnaście lat. 
Za mało, by umierać. Ale to był jego wybór. On postanowił. 
Brunetka podeszła do nagrobka, wyciągając rękę z kieszeni. Zawartość ułożyła wśród stojących tam kwiatów i odeszła.

A kostka z logiem jego zespołu błyszczała czarno wśród sztucznych, kolorowych kwiatów.


(II) Rozdział 12: "If your heart was full of love, could you give it up?"

- Łaaaadnie tu masz! - stwierdziła Rydel, kiedy przekroczyliśmy próg.
- Dzięki. To jaka herbata?
- ZIELONA! - odpowiedzieli wszyscy, po czym ruszyli do salonu. Przygotowałam dzbanek herbaty i siedem kubków. Postawiłam wszystko na stole i usiadłam wśród nich.
- Nie wierzę, że wniosłaś tego choinka sama. - wyznał Rocky na widok nasz... mojego drzewka. Zachciało mi się płakać. Znowu.
- Bo nie zrobiłam tego sama... - szepnęłam.
- Rocky, tumanie! - Rydel grzmotnęła go poduszką w łeb. - Masz ty mózg, czy wielką dziurę?!
- Wiatrrr w niej hula jak w jaskini niedźwiedzia... - dodał Ell.
- W Tatrach - dokończył Riker. - Ogarnijcie się, chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś nowego. Bo o tym, że IQ Rocky'ego wynosi -0 już wiemy.
- A twoje minus pół. NIE MA CZEGOŚ TAKIEGO JAK MINUS ZERO! - wkurzyła się Vanessa.
- Taaa jasne - odpysknął jej.
- Dobra, przymknijcie japy! - wrzasnęła Delly. - Lau, możesz coś opowiedzieć?
- Noo... Zaczęło się kiedy spotkałam go w parku... - zaczęłam a oni zaczęli się mi przypatrywać. - Płakałam na ławce, a on po prostu usiadł obok mnie i zaczął pocieszać. Kiedy zauważyłam, że to on nie mogłam uwierzyć, ale później było jeszcze dziwniej...
- Czemu? Nie poznał cię? - zdziwił się Ell.
- Ma amnezję. - wyjaśniłam.
- Kiepsko...
- No i potem...

***

- Czyli wyjaśnijmy sobie. Ross wierzy, że nazywa się Kyle Spencer, jak ten w AHS, w to, że ma dziewczynę imieniem Rachelle i właśnie u niej przebywa, bo ty powiedziałaś mu prawdę. - podsumowała Ness.
- Tak.
- I chciał mój autograf. - dodał Riker.
- Tak.
- I byliście razem na łyżwach i prawie się pocałowaliście pod jemiołą, a kilka dni później pocałowaliście się tu w tym o to salonie. - dopytywał Ellington.
- Tak.
- Pod tą jemiołą?
- Tak, pod tą o to. - westchnęłam.
- Pani Marano. - Riker wstał wyciągając rękę do mojej siostry. - Zapraszam pod tego półpasożyta.
- Ale po co? - zdziwiła się.
- Kurde bele, nie chcę być gorszy od mojego nic nie pamiętającego brata! On nawet z amnezją jest romantyczniejszy ode mnie!
- Prawda. - przytaknął Rocky. - I robi lepsze naleśniki.
- I omlety. - dołożył Ell.
- I włosy mu się wszędzie układają. - wymieniali dalej.
- I jest nie pokonany w Just Dance.
- I stawia kawy w Starbucksie...
- I powiedział, że kupi mi lampę z lawą...
- I czyta mi Grey'a na dobranoc...
- I nas nie pamięta...
- CZEMUUU?! - zaczęli ryczeć jak dzieci. - Ja chcę do mojego braciszka!
- I ja też!
- I jaaa! - dodał RyRy. Rydel też się popłakała, ja za nią, później dołączyła Ness, a Riker nas wszystkich przytulił. Siedzieliśmy tak, zbici w jednego wielkiego pączka z ludzi [nie wiem, skąd mi się to wzięło... - Iz] płacząc i wołając Rossa. Nie przyszedł, oczywiście.
Kiedy się już uspokoiliśmy i wypiliśmy herbatę postanowiliśmy się przejść.
Byliśmy w centrum, kiedy go zobaczyłam. Z nią.
Szli sobie jakby nigdy nic. Ja, z ciut większą watahą wyszliśmy im na przeciw. Wszyscy posłali smutne spojrzenia w kierunku Rossa/Kyle'a/Bóg wie kogo, który starał się unikać patrzenia na mnie. Ja znowu patrzyłam wrednie na Rachelle. Reszta podchwyciła cel moich spojrzeń i zaczęła gapić się na nią podobnie. Spanikowała i zaczęła ciągnąć blondyna gdzieś przed siebie. Podniósł wzrok i zatrzymał się na widok naszej bandy. Ominęliśmy ich, a Rydel zaczęła płakać w ramię Ellingtona. Ja chciałam pokazać blondynowi, że mi to różnicy nie robi i powstrzymywałam się przed zrobieniem podobnie jak blondynka. Poszliśmy sobie na kawę. Ryd piła ją pociągając nosem, a reszta Lynchów wyglądała na meeega smutnych. Ja z Vanessą siedziałyśmy przytulone do siebie.
Mimo wszystko kłamałabym, mówiąc, że było miło.

***

Święta. Kolejne bez niego.
Myślałam, że będzie już dobrze, że chociaż te spędzimy razem... Ale wszystko zepsułam. Nie chciałam tego.
- Co cię trapi, Lau? - czasami słyszałam jego głos. Tak po prostu. Ja już chyba oszalałam... - Będzie dobrze... - i zawsze zalewam się wtedy łzami i siadam na podłodze, czyli tak jak teraz.
- Lauraa? - do salonu zajrzała Van. Pokiwałam głową na "nie", a ona od razu przyszła i mnie przytuliła. - Będzie dobrze, zobaczysz. - później dołączyła Delly. Siedziałyśmy wszystkie przed drzewkiem wpatrując się w czerwono-złote bombki.

- Nie. Bierzemy czerwone. - zarządził.
- Ale ja wolę białe! - odpowiedziałam podobnym tonem..
- To bierzemy kurde zielone!
- Błeee!
- No właśnie. To jak?
- No mówię, że oba zestawy. - uśmiechnęłam się.
- Niech ci już będzie. - westchnął.
- Yay!- pisnęłam i go przytuliłam. - To teraz musimy brać dwa zestawy pozostałych ozdób.
- A ja dalej wolę czerwone. - mruczał pod nosem. 
- Nie bądź taki! - zaczęłam potrząsać jego ramieniem. - Prooooszę!
- Też cię proszę, weźmy czerwone. Czy to nie jest twój ulubiony kolor?

Wspomnienie uderzyło mnie jak grom z jasnego nieba. I to bolało.
- Laura... - kontynuowały dziewczyny. - Jest dobrze... Wszystko jest dobrze...
- Nie jest, dziewczyny, nie jest. Powinnyście być na mnie wściekłe. To przeze mnie go tu nie ma, przeze mnie siedzi u tej całej...
- Kolacja! - krzyknął Riker wpadając do pokoju. Reszta chłopaków zaczęła się ślinić na widok wnoszonego jedzenia. Rydel trzasnęła kilka razy Rocky'ego po łapach, za dobieranie się do makowca. Podzieliliśmy się opłatkami, po czym zasiedliśmy do posiłku. Ich rozmowy odbiegały tak daleko od Rossa jak tylko się dało. Ale ja ciągle o nim myślałam. O tym, jak minęły nam te dni, zanim mu powiedziałam. Było pięknie. A ja to zepsułam.
Później miały być prezenty, ale ich nie było. Nie mieliśmy czasu ich kupić, ale nie mieliśmy za to żalu do siebie. Usiedliśmy po prostu i oglądaliśmy "Kevina" śmiejąc się dawniej. Nawet mi na chwilę wrócił humor. Później dostałam esemesa.
"Wesołych świąt. Pozdrów ode mnie swoją rodzinę."
- M-... Macie pozdrowienia. - zająknęłam się.
- Taaak? - uśmiechnął się Riker. - Od kogo?
- Od... Kyle'a. - i od razu uśmiechy zniknęły z ich twarzy.
- Też... Go pozdrów... - szepnęła Delly.
 "Też cię pozdrawiają"
"Jesteś zła?"
"Skądże. Przecież zostawiłeś mnie samą w kawiarni..."
"I za to się gniewasz?"
"Wybacz, ale nie chcę sobie przez ciebie zepsuć świąt. Przekaż "swojej dziewczynie", że jej nienawidzę i może sobie wsadzić kij od mopa gdzie światło nie sięga".
"Nie ucieszyła się"
"Co mnie to?"

Nie dostałam odpowiedzi. Albo się obraził, albo go zgasiłam, albo ona spuściła mu telefon w kiblu. Ewentualnie wyrzuciła przez okno. ALBO zjadła całego blondyna! 
- Ahahahahaha! - Vanessa padła na widok naszej wymiany smsów. 
- Czego rżysz? - Rydel również zagłębiła się w lekturze, po czym również zaczęła się śmiać. Chłopaki do nich dołączyli, kiedy już przeczytałam im wiadomości. Przewróciłam oczami i schowałam telefon. 
Reszta wieczoru zleciała dość szybko.

***

Następny dzień od rana był dziwny.
No więc obudził mnie dzwonek do drzwi.
- NIKOGO NIE MA W DOMU! - wrzasnęłam, ale ten ktoś nie odpuścił. - Ygghhhh! Zgnijesz w Tartarze! - podpełzłam do drzwi, za którymi...
- Mam pierniczki! - krzyknął... nie wiem, nie widziałam. Wieczorem zdjęłam soczewki po raz pierwszy od jakichś dwóch miesięcy. 
- Kim żeś je? - spytałam mrużąc oczy. - Listonoszem? 
- Niee?
- Kyle, idziemy! - usłyszałam pisk. 
- Kto morduje mysz? - do przed pokoju wleciała Rydel. - O nieee pani dziękujemy do widzenia. - na dokładkę pokazała osobnikowi środkowego palca.
- I co  tym mopem? Mogłaś mi zrobić taki prezent... - jęknęłam, kiedy ogarnęłam kto stoi za drzwiami.
- Kyle! Idziemy! Teraz!
- Po co piekłem te pierniki?!
- Oddaj i spadaj. - wzięłam wypieki i wgryzłam się w pierwszy lepszy. - Mmm! 
- Kto przy... TYYYY. - warknęła Vanessa, kiedy razem z Rikerem stanęła obok nas. Później chwyciła miotłę i zaczęła nią machać jak psychol. - Cho na solo! ZMIAAAŻDŻĘ CIĘ! - odpowiedzią był pisk, który obudził resztę. 
- Ja p*kwak*le zabijcie to zanim złoży jaja! - mruknął Ellington. 
- AHAHAHAHAHA! - wszyscy (z "listonoszem" włącznie) zaczęli się śmiać. 
- A teraz won. - i zamknęłam drzwi.
- CZEKAJ! To jeszcze nie umarło! - krzyknęła Ness i zaczęła okładać miotłą drzwi wrzeszcząc przeraźliwie. Przestała dopiero wtedy, kiedy Rik zabrał jej miotłę i zaniósł do pokoju. 
Na śniadanie zjedliśmy pierniki Rossa i resztki z kolacji.
Nikt nie wspominał o tym, co się działo rano.

***

Wybraliśmy się na rynek. Chcieliśmy pójść na lodowisko. Wszyscy oprócz mnie jeździli. Ja nie chciałam, chociaż już umiałam. To po prostu za bardzo mi się z nim kojarzyło...
- Jestem z tobą Lau... - znów usłyszałam gdzieś w głowie. - Zawsze byłem... I zawsze będę...
- Nie, nie ma cię... - szepnęłam, a kilka łez spłynęło z moich oczu na szal. 
- Wszystko dobrze? -usłyszałam obok.
- Nie ma cię tu, nie ma... - płakałam coraz bardziej.
- Hej, ja tylko...
- Co ty robisz?! - usłyszałam wrzask Van i wzdychającego Rikera. - Pytam się ciebie, co ty robisz?
- Chciałem przeprosić za tę napaść, ale... 
- No? Ale co, mądralo?
- Zobaczyłem, że Laura płacze, więc zrezygnowałem i...
- Zostawcie mnie. - warknęłam, chowając twarz między kolanami. 
- Słyszysz? Zostaw ją. - warknęła Ness.
- Vanessa! - krzyknął Rik z wyrzutem. - Weź się od niego odczep, nic nie zrobił. 
- Nic? NIC?! - wrzasnęła, ale Riker ją przytrzymał, - JASNE! TAK ŚWIĘTY, CO?!
- Zabiorę ją. - poinformował nas niosąc ją na tor. 
- To... My też pójdziemy... Przecież liczą nam za to kasę... - mruknęła Rydel i z płaczem pociągnęła resztę. 
- Więc... To jest twoja rodzina? - spytał siadając obok mnie. Odwróciłam głowę od niego. - Słuchaj, nie pojmuję, czemu jesteś zła. 
- To pojmij - syknęłam.
- Laura, proszę... - jęknął. Nie zareagowałam. Mimo to dalej siedział i patrzył na ludzi jeżdżących na łyżwach.
- Czemu sobie nie pójdziesz? - spytałam smutno,
- Nie wiem. - Wzruszył ramionami. 
- Więc lepiej idź, przecież jestem bardzo zła, nie można mi ufać i Rachelle miała pewnie co do mnie rację. - syknęłam.
- Skąd taki pomysł?
- Och, więc to nie były słowa które wypowiedziałeś wracając do niej? 
- Boże, Lau, skończ już. Nie możesz być wiecznie zła.
- To nie jest złość. Tylko przeraźliwy smutek. Nie spodziewałam się, że mogą być święta gorsze od tych zeszło rocznych, ale chyba się myliłam... - wstałam i ruszyłam przed siebie. On za mną.
- Co masz na myśli? - dopytywał.
- Och, lepiej nie powiem szczerej prawdy, przecież ja oszalałam, co nie? - kontynuowałam. 
- Boże, o to się gniewasz?
- Boga w to nie mieszaj. To twoje słowa. I to mnie to zabolało, nie pana u góry. 
- Lau, skończ!
- Och, czemu? Ja dopiero się rozkręcam! Mogłabym ci wypominać rzeczy z teraźniejszości, a także z przeszłości. Chcesz usłyszeć?! No więc dziękuję za te piękne słowa w kawiarni teraz, za ukrywanie przede mną faktu, że masz dziewczynę kiedyś, za przyprowadzenie tej jędzy pod moje mieszkanie teraz, za to, że przyleciałeś do Cambridge, przez co masz tę durną amnezję kiedyś! Chcesz więcej?! Czy może jestem po*kwak*ną wariatką, która nie zasługuje na rozmawianie z tobą?! - opuścił wzrok. -Wybacz pasikoniku, ale nie mogę. - szepnęłam i odbiegłam od niego.
W domu zamknęłam się w łazience i płakałam. Nie reagowałam na słowa Lynchów i Ness kiedy wrócili do domu, po prostu płakałam.
Po jakimś czasie zabrakło mi w końcu łez. Przekroczyłam próg salonu, kiedy oni oglądali swoje stare filmiki z czasów R5TV. Rydel płakała jak nigdy, Vanessa pocieszała Rikera, który z resztą też płakał. Ell i Rocky nawzajem podawali sobie chusteczki, a Ryland z czerwonymi oczami kiwał się w przód i w tył gdzieś przy kaloryferze. Ze słuchawkami na uszach. Ciekawe, co usłyszał, nawet ich nie podpinając? Ja za to zgarnęłam koc i położyłam się na podłodze twarzą do choinki. I znów płakałam. 
To bolało, po prostu bolało. Fakt, że on gdzieś tam jest, ale nie ze mną, nie przy mnie, nawet nie pamiętając, co było kiedyś... 
To właśnie bolało najbardziej.
I teraz zrobiłabym wszystko, byle tylko Evan z Piper mogli się tu pojawić i zrobić to, co im się kiedyś nie udało...


*W TYM SAMYM CZASIE, NA JAKIMŚ ZADUPIU*

- Niech cię szlag, Peters! 
- Zapomniałaś, że zmienialiśmy imiona?!
- Na ch*kwak*a nam to? Tu nie ma żywej duszy! Wysadził nas tutaj jak ostatni baran! 
- Możesz się zamknąć? To boli moje komórki.
- Taaa... Moją też. - I nagle wyciągnęła telefon.
- CZEKAJ, skąd to masz?!
- Ten kolo powinien być ostrożniejszy i nie zostawiać telefonu w torbie na laptopa...
- Czyś ty zwariowała?! Wiesz, że telefony można namierzyć?!
- A wiesz, że można nimi sprowadzić pomoc? - warknęła Piper, na co Evan (teraz pod pseudonimem Peter Evans) zamilkł. Piper (Monic Hemmings) wystukała jakiś numer. - Haloo? No czeeeść. Tak, mam telefon. Tak, ukradłam. Słuchaj, to bezmózgie stworzenie załatwiło nam wysiadkę na jakimś totalnym zadupiu... Nie wiem, gdzie to, ale zero ludzi. Możesz nas znaleźć? Uff dzięki! Przyjedziesz, prawda? Co cię on? Zostaw w domu, zamknij drzwi, zawrzyj okna... PO PROSTU TU PRZYJEDŹ, DOBRA?! Dziękuję! Czekamy. Buziaczki! - rozłączyła się i schowała komórkę to kieszeni.- NO! Pomoc będzie za... nie wiem ile. 
- Nazwałaś mnie bezmózgim stworzeniem - mruknął urażony.
- Idealnie pasuje, co nie? Dobra, nieśmieszne. Poczekamy trochę i się zobaczy - oznajmiła i usiadła na jezdni. On z nią. Siedzieli tak jakiś czas w ciszy. 
- Do kogo tak właściwie dzwoniłaś? - spytał.
- Och, ten ktoś był dla mnie baaardzo ważny... Zanim rodzice się rozwiedli.
- Masz brata? - spytał.
- Lepiej. Siostrę. 



______________________________
Amen!

piątek, 28 listopada 2014

(II) Rozdział 11: "And time goes by so slowly, time can do so much, are you still mine?"

- Co ty tu do cholery jasnej robisz? - usłyszałem za sobą czyjś głos. Od razu go rozpoznałem.
- A ty? - odwróciłem się.
- Próbuję zwiać. Nie będę tu siedziała kilkadziesiąt lat przez coś, co było konieczne do zrobienia - wyjaśniła, jakby to było oczywiste.
- Taaa... Bo zabójstwo przyjaciółki było twoim życiowym obowiązkiem - przewróciłem oczami. Piper podeszła do mnie bliżej.
- Słuchaj - wysyczała. - Ona na to zasługiwała, rozumiesz? Gdyby nie zabierała mi Ross'a, nigdy by się to nie stało.
- Ty może nie żałujesz tego, co się działo, ale ja tak. Uwierz, żałuję jak niczego innego w życiu.
- Och, Evan - Piper zaśmiała się ironicznie. - Zawsze już taki będziesz?
- Jaki? Normalniejszy od ciebie? Tak, chyba tak - warknąłem.
- Dobra, odsuń się. Mam zamiar stąd dzisiaj wyjść - oświadczyła.
- Po co? Żebyś mordowała jeszcze więcej ludzi?
- Nie zapominaj, że też brałeś w tym udział. - Od razu ucichłem. - Co za idiota nie daje kamer w kiblu, w którym są okna?
- Nie pozwolę ci wyjść - zaprotestowałem, ale Piper znowu zarechotała.
- Bo co?
- Zgłoszę to strażnikom.
- Wtedy ty też nie będziesz mógł uciec do swojej Lauruni, tak tylko przypominam - uśmiechnęła się złośliwie.
- Zawsze mogę po prostu zgłosić strażnikom, że chciałbym skorzystać z toalety, a ty mi przeszkadzasz.
- Zanim zdąży tu przyjść, ja będę już w drodze do jakiegoś dobrego SPA.
- Taaak? A z czyich pieniędzy będziesz się pławić w luksusach?
- Coś się zwinie - wzruszyła ramionami, jak gdyby nigdy nic.
- I co? Takie ci się to wydaje proste? - spytałem.
- Owszem.
Spojrzałem na nią. Kompletnie nie zmieniła się przez ten rok. Ciągle uparcie dążyła do tego, co wcześniej.
- Wiesz, jesteś głupia - powiedziałem do niej po chwili. Odwróciła się i spojrzała na mnie niewzruszona. - Ja rozumiem, że byłaś zazdrosna, ale czy to naprawdę doprowadziło do chęci zabójstwa własnej przyjaciółki?
- Ona nie była moją przyjaciółką. Zabrała mi chłopaka.
- Laura nawet nie wiedziała, że się umawiasz z Ross'em! Na pewno to wyglądałoby inaczej, gdybyś raczyła jej powiedzieć!
Piper prychnęła.
- To już jej sprawa, że się nie interesowała.
Uznałem, że bezsensowne będzie ciągnięcie tego tematu, skoro do Piper nic nie dociera. Podszedłem do niej, chwyciłem jej ubranie i siłą wyciągnąłem z łazienki. Wrzeszczała, ale zakryłem jej usta mówiąc:
- Zamknij się! Wtedy dowiedzą się o oknie!
Nie zareagowała, ale kiedy w końcu już jej tam nie było i zamknąłem drzwi, to przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Mogła sobie wrzeszczeć, ile chce.
Podszedłem do okna i spróbowałem je otworzyć. Aha. Już wiem, czemu tak po prostu je tu wstawili. O to chyba im chodziło. Było niemożliwe do otwarcia.
Ekhm, to po co tu je dawali? Może chodziło im tylko o oświetlenie pomieszczenia?
Wciąż uważam to za bezsensowne, skoro są tu lampy.
No i jak ja stąd teraz wyjdę? No właśnie, nie wyjdę.
A może po prostu wyciągnę to szkło? Eureka! Niech tylko znajdę śrubokręt... Aaaa, no pewnie, szkoda tylko, że nie mamy śrubokrętów. Trzeba wziąć coś innego...
Przydałaby się wsuwka... Piper powinna coś takiego mieć. Podszedłem znowu do drzwi i szybko je otworzyłem. Obok nich ciągle stała Piper oparta o ścianę.
- Ross umarł - powiedziałem prosto z mostu udając, że wcale mnie ten fakt nie obszedł. - Rok temu. Laura wyjechała. Pożycz mi wsuwkę.
- C-co? - spytała wytrzeszczając oczy. - Ross nie żyje?
- Ta - potwierdziłem znów starając się sprawić, aby myślała, że mam to gdzieś. A nie miałem. Ten facet uszczęśliwiał dziewczynę, która uszczęśliwiała mnie. - Jakiś wypadek samochodowy był. Laura mnie odwiedziła i powiedziała. Wychodzi na to, że teraz nie masz po co uciekać. Pożycz tę wsuwkę.
Piper powoli wyciągnęła z kieszeni wsuwkę do włosów i mi ją podała.
- Nie zgub jej. Nie wiedzą, że ją mam.
- Się wie - powiedziałem cicho i wróciłem do łazienki. Nie zauważyłem, że ona ciągle za mną szła. - Co ty robisz? - spytałem ją.
- Nie wiem - pokręciła głową i wyszła. Dziwne, pomyślałem. Podszedłem do okna i zgiąłem wsuwkę tak, aby w miarę zastąpiła mi śrubokręt. Zacząłem wykręcać śrubki z okna, chociaż nie było to takie łatwe. Ba, to było ogromnie trudne. Przez pół godziny próbowałem odkręcić jedną, a nie byłem nawet w połowie. Ogółem mam do wykręcenia 12 takich kurdupli. Spędzę tu wieczność. Najchętniej poprosiłbym o pomoc Piper, ale wtedy ona da mi warunek, że pomoże mi tylko, jeśli ja pomogę jej uciec. A nie mogę na to pozwolić. Nie mogę pozwolić, aby dalej mordowała niewinnych ludzi.
Spędziłem przy oknie parę godzin, aż nagle usłyszałem stukot ciężkich butów.
- Słuchaj, nie chcę cię martwić, ale chyba ktoś tu idzie. - powiedziała Piper.
- Poważnie? Nie gadaj! - spojrzałem na nią krytycznie i przyśpieszyłem tempo. - Tak właściwie to co ty tu jeszcze robisz?
- Czekam, aż to wykręcisz. - odparła. Westchnąłem. Jeszcze jedna śruba...
- Piper, wiem, że tego pożałuję, ale odwróć proszę ich uwagę. - spojrzałem na nią błagalnie.
- A co będę z tego miała? - założyła ręce, a kroki były coraz głośniejsze...
- Zostawię cię w spokoju. Zrobisz, co chcesz, a ja się nie będę wtrącał.
- Kuszące - zamyśliła się. - Dobra. Ale masz tu na mnie poczekać.
- Po co?
- Chyba jasne, że też idę! Ucieknę przed nimi. - rzuciła dumnie i wyszła z łazienki zamykając drzwi. - ZŁAAAAAAAAPCIE MNIE! AHAAHHAHAHAHA! - i zaczęła biec, a ci kolesie za nią. W każdym razie udało mi się wykręcić śrubę. Wyjąłem tę szybę, po czym podciągnąłem się na parapecie i wyszedłem na powietrze.
Było zimno, jak na grudzień przystało.
A ten kombinezon był cienki. Bardzo.
- Evan! - usłyszałem syk pod sobą. Odwróciłem głowę i zobaczyłem Piper wbiegającą do pokoju. - Dawaj wsuwkę! - podałem jej, a ona zablokowała nią drzwi. - A teraz mi pomóż.
Wahałem się. Bardzo. Nie chciałem jej zabierać, ale w końcu jej wybór...
Podałem jej rękę i wciągnąłem ją na górę.
- Tylko bądź cicho. Zwiejemy stąd - nakazałem, na co zasalutowała. Zaczęliśmy iść wzdłuż muru. Zobaczyliśmy bramę. Problem w tym, że obstawioną strażnikami. Piper podniosła jakiś kamień i rzuciła w stojący nieopodal śmietnik. Strażnicy odwrócili głowy, ale nic poza tym. Taa, tu będzie problem.
- Zadźgajmy ich wsuwką.
- A może ich potniesz? Aha, no tak, nie masz żyletki. No i zanim podejdziesz oni zdążą cię unicestwić.
- Nie mądrz się. Może ich spalisz?
- Przymknij się.
- I ty też. Może przez płot?
- Powodzenia. Jest pod napięciem.
- Jezuuu... To nie wiem. - odparła z rezygnacją. Nagle w środku zadzwonił jakiś dzwonek i strażnicy się ulotnili... Zostawiając pustą bramę. Złudzenie, czy to po prostu idioci? - Teraz! - zawołała i ruszyła biegiem. Ja za nią.
Kiedy minęliśmy bramę, było już lepiej. Znaleźliśmy jakiś kubeł Caritasu i wyciągnęliśmy z niego jakieś ciuchy. Operacja skomplikowana, ale udana.
- Co robimy? - spytała siadając pod drzewem w parku.
- Zwiewamy z miasta.
- Jak? - dopytywała się.
- Proponuję... Autostopem.
- Dobra! Jedźmy do Vegas!
- Niee... Za blisko. Proponowałbym... Nowy Jork?
- Eee tam, może być. Nie stać cię na coś lepszego?
- Aktualnie nie stać mnie na nic.
- Baddum, tss.
Dyskusja trwałaby dalej, ale jakiś pies zachciał na nas poszczekać i musieliśmy się ulotnić. Wędrowaliśmy jeszcze trochę, aż padaliśmy ze zmęczenia.
Tylko gdzie tu się wyspać?

~*~

- Co ja? - spytał zdezorientowany.
- Możesz uznać mnie za wariatkę, ale to ty nim jesteś.
- Ja jestem... Twoim narzeczonym? - rozszerzył usta. - Oszalałaś? - dodał szeptem.
- Nie! Nie oszalałam - powiedziałam stanowczo. - Mówię prawdę. Nie wiem, jak to się stało, że żyjesz, bo tak się składa, że byłam na twoim pogrzebie... To znaczy, myślałam, że twoim. Ale to nie byłeś ty. Nie mam pojęcia, kto to był - mówiłam szybko. - Ross. Ross Shor Lynch. To twoje prawdziwe nazwisko. Nie Kyle Spencer.
Patrzył na mnie przez dość długą chwilę, aż w końcu spoglądając prosto w moje oczy powiedział:
- Ty naprawdę oszalałaś.
- Nie! - krzyknęłam płacząc. - Nie zwariowałam! Ross! Nie pamiętasz?
- Ja jestem Kyle - skomentował. - To znaczy, tak mi powiedzieli. W dokumentach też mam Kyle. Kyle Spencer. Ja rozumiem, mam amnezję, ale jeśli próbujesz mi coś wmówić i myślisz, że ci się uda, to... To się mylisz - powiedział beznamiętnie.
- Ale ja nie żartuję! Nic nie próbuję ci wmówić! - broniłam się, a pojedyncza łza spłynęła po moim lewym policzku. Ross wstał z miejsca i zaczął się przechadzać.
- Wiesz... Przepraszam, że to mówię, ale... Ja ci nie wierzę. Choćbym nie wiem, jak bardzo chciał... Nie wierzę, Laura.
- Ale dlaczego? Co utwierdza cię w przekonaniu, że kłamię? - spytałam cicho.
- Gdyby to była prawda, powiedziałabyś mi wcześniej.
- Nie zrobiłam tego, bo nie byłam pewna, czy to na pewno ty! Miałam podejść, powiedzieć "Hej, jesteś Ross Lynch i jesteś moim narzeczonym"? Nie wydaje ci się to BARDZIEJ nienormalne?! - płakałam, a parę osób spojrzało w naszym kierunku.
- Może i tak, ale... Nie mówiłabyś mi tego tak późno. - Z powrotem usiadł na swoim miejscu. - Przez ten cały czas... Przez ten cały czas trzymałaś się tego, że wcześniej się nigdy nie znaliśmy... Unikałaś tych tematów. Zawsze mogło być tak, że nagle uznałaś, że mogę być ci do czegoś potrzebny... Skąd mogę wiedzieć, że ty po prostu nie próbujesz mnie w jakiś sposób wykorzystać? - dodał cicho.
- Nie ufasz mi? - spytałam z oczami pełnymi łez i spojrzałam prosto w jego.
- Teraz?... nie... Przepraszam. Kocham cię, ale ja po prostu nie wierzę. Nic nie pamiętam. To dla mnie trudne... Nawet, jeśli mówisz prawdę, to nie zmienia faktu, że przez ten cały czas mnie okłamywałaś co do tego, kim naprawdę jestem...
- Ross! Proszę... - mówiłam błagalnym tonem. Miałam wrażenie, że w jego głowie toczy się zacięta walka. - Naprawdę nie dasz rady sobie niczego przypomnieć? Nie pamiętasz tego dzien-...
- Laura, daj spokój. Muszę pomyśleć... Ja jestem Kyle. - Wstał z krzesła i wybiegł z kawiarni zabierając swoją kurtkę. Siedziałam tam z otwartymi ustami nie wiedząc, co mam zrobić. Po chwili znów zaczęłam płakać, tym razem ciszej. Nagle do stolika podszedł kelner i spytał krótko:
- Co podać?
Spojrzałam na niego zapuchniętymi oczami i pociągnęłam nosem. Pokręciłam lekko głową, powiedziałam cicho "Nic, dziękuję" i po prostu wyszłam.
Patrzyłam znów na te kolorowe światełka, które jeszcze przed chwilą wydawały mi się być takie piękne i zwiastujące coś niesamowitego, a teraz po prostu mnie niszczyły od środka. To znaczy, wszystko mnie niszczyło gdzieś głęboko i sama nie potrafiłam rozróżnić dobra od zła. Bo wszystko teraz było dla mnie złe. Ja sama, nawet Ross, który nie dał mi wytłumaczyć paru rzeczy, tylko po prostu odszedł, nawet śnieg spadający z nieba, bo przypominał mi tą zeszłoroczną Wigilię, którą spędziłam myśląc, że mój narzeczony jest martwy, i te durne światełka, o których myślałam parę godzin temu idąc z Ross'em nad rzekę. Myślałam, że już będziemy razem, ale moja nieskończona głupota zniweczyła te plany. Nie powinnam była mu mówić tak późno, chociaż z drugiej strony nie wiem, jak by to przyjął, gdybym mu powiedziała tuż po naszym "pierwszym" spotkaniu.
Ogarnij się, Laura, pomyślałam. On nie odszedł. Powiedział, że musi to przemyśleć. Przypomni sobie i wróci.
No właśnie, a co, jeśli nie wróci? Będę sama.
Przecież ta cała Rachelle nie pozwoli mu na...
Cholera! Rachelle!
Nagle zaczęłam biec z prędkością światła do swojego mieszkania. W głowie miałam aż natłok myśli, tych dobrych i złych. Przecież on... On jeszcze jej nie powiedział. O Boże, nie.
Wbiegłam do środka. Było ciemno i... dziwnie pusto. Chwilę potem zrozumiałam, czemu.
Nie było jego rzeczy. Wziął je. Przybiegłam za późno. Pewnie już siedzi u Rachelle i mówi jej, że miała rację co do mnie...
Nie powinnam była do tego dopuścić. Błagam, niech to będzie tylko sen. Uszczypnęłam się w rękę, ale to nie działało. Tępo patrzyłam się w podłogę i zaczęłam płakać. Nie umiałam się uspokoić. Próbowałam, ale marnie mi szło... Ze łzami ruszyłam do kuchni i zrobiłam sobie herbatę. Później ruszyłam do salonu w celu przeczytania jego dziennika, ale... no właśnie, zeszytu nie było!
Przekopałam wszystkie szafy, szukałam pod poduszkami, pod łóżkiem... wszędzie! Nie ma, zniknął!
Boże, straciłam jedyne co mi po nim pozostało...
Rozpłakałam się jeszcze bardziej. Usiadłam pod choinką i płakałam. Nagle przypomniało mi się, jak ją tu wnosiliśmy, jak ją ozdabialiśmy, jak się przed nią pocałowaliśmy.
Wszystko to wydawało mi się tak odległe... Mimo iż zdarzyło się całkiem niedawno.
Nie umiałam zrozumieć faktu, że straciłam go ponownie... Drugi raz.
Nagle zadzwonił mój telefon.
- Halo?
- Laura?! Brzmisz jak siedem nieszczęść, co się stało?
- Wiesz Delly, to dość długa historia...
- Chcesz nam ją opowiedzieć?
- Nie opłaca się dawać na głośnik... Może... Po prostu bym wróciła...
- NIE! Nawet o tym nie myśl! Za dziesięć minut, Central Park. Niespodzianka będzie czekać przed wejściem do Z.O.O.
- CZY TO JEST KOZA?! - usłyszałam gdzieś w słuchawce.
- Czy to był Rock...
- TAK! JAKBYŚ KOZY NA OCZY NIE WIDZIAŁ, KRETYNIE! Owszem, to on.
- Oglądacie kozy?
- Oni tak. Według mnie surykatki są przeboskie!
- Lemury lepsze! Oddaj to, nie potrafisz z nią rozmawiać... HEJ SIOSTRA!
- Hej, Van...
- Dells przesadziła. Masz dwadzieścia minut. Ruchy, ruchy! - i się rozłączyła. Taak, dam jej Oscara za rozmawianie ze mną. Wstałam z podłogi i wytarłam oczy. Super, bluzka do prania. Musiałam nakładać ten tusz, prawda?

***

Szłam powoli Central Parkiem. Dzieci biegały między drzewami, a ich rodzice szli za nimi powoli.
Poczułam ukłucie w sercu.
Z Rossem też byśmy tak mogli...
Nie, przecież on mnie nienawidzi. Zapomniałam. Nie rozumiałam, po co mnie tu ściągali. Rozumiem, oglądali gdzieś zwierzaki. I co,nie mogli zadzwonić później?
- LAAAAAURAAA! - zaatakowało mnie jakieś różowe tornado brzmiące jak Delly.
- Rydel?
- OMG ZNALAZŁAŚ JĄ! - Później nadleciał huragan Vanessa piszcząc jak molestowany zając. Następnie nadeszli Rocky z Ellingtonem ściskając w rękach pluszowe pandy, a za nimi uśmiechnięci Riker i Ryland. Wszyscy mnie uściskali. Znów zachciało mi się płakać. Dobrze, że darowałam sobie malowanie oczu...
- Skąd wyście się tu wzięli? Jak mnie znaleźliście?
- Świat jest mał... - zaczął Rik.
- Jest coś takiego jak internet. No wiesz, surfujesz, przeglądasz różne strony...
- Rocky, wiem, co to internet. - odpowiedziałam.
- Serio? - zdziwił się, na co wszyscy się zaśmialiśmy. Nawet mi się trochę poprawił humor.
- Lau, co się stało? - spytały dziewczyny.
- Pewnie nie uwierzycie, ale...
- Ross żyje i się spotkaliście i byliście na łyżwach, co wydaje się być dziwne, bo przecież ty nie umiesz jeździć i go znalazłaś i pewnie "poznałaś" na nowo i znów na nowo się zakochałaś. - wyrecytował ciągiem Riker.
- Eee.... - mruknęłam.
- Nie przejmuj się, on po prostu zwariował. Jedzie z takimi tekstami, od jakiegoś tygodnia... - poinformował mnie RyRy.
- Ale on ma rację.
- COOO?!
- TAAAAAAAAK! - wrzasnął na cały głos blondyn. - A NIE MÓWIŁEM?! A NIE MÓWIŁEM?! KTO JEST MISTRZEM?! RIKER! RIKER! WOOOO! YEAH! - darł się, a ludzie (z nami włącznie) patrzyli na niego jak na idiotę.
- Ale skoro to prawda, to... - zaczął Rocky.
- Gdzie on jest? - spytała Delly ze łzami radości. Za to w moich oczach pojawiły się łzy smutku. I złości. Na samą siebie. - Lau?
- To jest... Ta długa historia. - spojrzeli na mnie wyczekująco. - Chodźcie, pójdziemy do mnie, zrobię nam herbaty i wszystko opowiem.

_________________
Amen!
Pragniemy podziękować pani Isabelle za dokończenie rozdziału... A teraz zapraszam do spowiedzi w komentarzach.

piątek, 14 listopada 2014

(II) Rozdział 10: "Maybe I'm too busy being yours to fall for somebody new"

Notka:
Może niektórzy z was zauważyli, ale do tych, co jeszcze nie zdali sobie sprawy: dodałam kilka nowych zakładek xd Zapraszam na nie :D


*Los Angeles, dom Lynchów parę dni wcześniej*


*RIKER*

Przeglądałem sobie Instagrama, jak każdego ranka... Niby wszystko super, a tu co?
Przeglądając tag "#R5" zauważyłem coś, co baaardzo przykuło moją uwagę. No, zgadnijcie! Zgadnijcie, co to było!
Otóż, było to zdjęcie Ross'a i Laury jeżdżących na łyżwach w Nowym Jorku! Przecież to... To niemożliwe! Przecież Laura nie umie jeździć!
Aaaa... A tak przy okazji to okazuje się, że Ross chyba jednak żyje.
CHWILA! CO?!
NIEMOŻLIWE. PRZECIEŻ ON UMARŁ! SAM BYŁEM NA JEGO POGRZEBIE!
A może po prostu ja oszalałem i wszędzie widzę Ross'a?
Dobra, muszę jednak przyznać, że wizja Rydel jako Ross'a nie jest zbyt przyjemną wizją.
Tak czy siak, uznałem, że warto by było przedyskutować to z samą Laurą. Ona powinna wiedzieć najlepiej. Wybrałem do niej numer - o dziwo odebrała po chwili.
- Halo? - odezwała się niepewnym głosem.
- LAURA! - wrzasnąłem do słuchawki. - CZEMU NIE DZWONISZ?!
Okazało się, że nie była sama. Usłyszałem bardzo znajomy głos. Spytałem ją, kto to, ale nie odpowiedziała. Wynikła naprawdę dziwna rozmowa, podczas której niczego się nie dowiedziałem... Oprócz tego, że Ross chyba naprawdę żyje. To jego głos słyszałem.
Od razu chciałem podzielić się moim odkryciem z pozostałymi, ale spali. Moją pierwszą ofiarą została Vanessa, która tak uroczo spała... Włosy opadały na jej zamknięte oczy... Miarowo oddycha-... OGARNIJ SIĘ, RIKER!
- Vanessa! - zacząłem nią trząść tak mocno, że w ciągu ułamka sekundy otworzyła szeroko oczy.
- CO - spytała zdezoientowana.
- ROSS! ON CHYBA JEDNAK ŻYJE! - ekscytowałem się.
- Co? - spytała. - Jaki Ross?
- Och, Boże, ogarnij się! Ross! Narzeczony twojej siostry!
- Aaaa, Rossy! Sorki, przecież dopiero co ktoś mnie obudził - powiedziała poirytowana. - Chwila, mówisz, że on żyje?
- Tak mi się wydaje. Przed chwilą zobaczyłem na Instagramie zdjęcia Ross'a i Laury jeżdżących na łyżwach. A oni przecież nigdy nie spędzili świąt razem! Nie wydaje ci się to dziwne?
- Osz kurde... Masz rację! - przyznała. - Laura przecież nie umie jeździć!
- Vanessa!
- No co?!
- Potem zadzwoniłem do Laury i... usłyszałem go w słuchawce. Wydawało mi się, że mówił o mnie tak, jakby mnie nie znał, co odrobinę mnie zbija z tropu - dokończyłem przygnębiony.
- Może to nie on... - zaczęła Vanessa. - Pokaż mi te zdjęcia.
Wyciągnąłem z kieszeni telefon i go odblokowałem. Wszedłem na Instagrama i od razu zacząłem szukać tego zdjęcia, ale nigdzie go nie było! Wydawało mi się, że rozniesie się po całym Instagramie, ale najwidoczniej tak się nie stało...
- Ono gdzieś tu było! Przysięgam! Widziałem je! - broniłem się ciągle szukając fotki.
- Riker, Riker... - pogładziła moje włosy. - Ty chyba wszędzie widzisz Ross'a. Może ja też jestem dla ciebie Ross'em? O, patrz, zaraz nam ktoś zrobi zdjęcie! Zmarły Ross Lynch i jego brat Riker Lynch!
- Mało śmieszne - mruknąłem.
- Wiem, ale tak to wygląda, Rik - odpowiedziała i mnie przytuliła. - Jesteś kochany, ale Ross zmarł już ponad rok temu. Nie mówię, że powinieneś zapomnieć, ale myślę, że to czas, żebyś się ogarnął. To nie może trwać wieczność - chyba się uśmiechnęła.
Hmmm... Myślę, że Rydel też mogła zobaczyć to zdjęcie. Przecież ona nie rozstaje się z telefonem! Muszę szybko do niej biec! Jak najszybciej!
Wyrwałem się z uścisku Wanny i bez słowa pobiegłem do pokoju siostry, który znajdował się na końcu korytarza. Wbiegłem do środka wrzeszcząc:
- RYYYYYYDEEEEEEEEEEEEL!
- CZEGO?! - odpowiedziała wyrwana ze snu blondynka. Wyglądała jak potwór, haha, zresztą jak zawsze rano. Zacząłem się śmiać, a ona spojrzała na mnie morderczym wzrokiem. - A CHCESZ W MORDĘ?! - I ucichłem.
- Nie chcę - odpowiedziałem jej cicho.
- To gadaj, co chcesz i spadaj!
- Co tu się dzieje? - odezwał się nagle Ellington i spadł z łóżka. Rydel tylko machnęła ręką i wskazała mi palcem, żebym podszedł.
- No więc - zacząłem mówić - wydaje mi się, że Ross żyje.
- ROSS ŻYJE?! GDZIE?! - krzyknął Ellington z podłogi.
- Skąd ci coś takiego przyszło do głowy? - spytała mnie siostra ze zdziwioną miną.
- Dzisiaj rano widziałem na Instagramie zdjęcie Laury i Ross'a, jak jeździli na łyżwach, pod tą wielką choinką w Nowym Jorku.
- Co? Przecież Laura nie umie jeździć - zaśmiał się Ellington, a następnie zwijał się na podłodze ze śmiechu.
- Zamknij się, Ellington - uciszała go Rydel, ale bezskutecznie.
- Potem zadzwoniłem do Laury, żeby to wytłumaczyć, ale nie udało mi się dojść do tego tematu, szybko się rozłączyła. W tle słyszałem... No, Ross'a.
- A masz to zdjęcie? - spytała mnie. Pokręciłem przecząco głową.
- Nie mam. Usunęli je.
- Wiesz, wydaje mi się być mało wiarygodne to, że najpierw niby było, a po kilku minutach je usunęli - zaśmiała się.
- A właściwie to czemu nie? Czemu ta osoba miałaby tego nie usuwać?
- Nie wiem, ale przepraszam, Riker, niezbyt ci wierzę. Gdybyś pomyślał trochę i zrobił chociażby screena, może bym ci uwierzyła.
- Ale ja nie kłamię! - oburzyłem się.
- Riker, daj spokój. Już prawie się pogodziłam z jego śmiercią. Błagam cię, nie dawaj mi żadnych nadziei, że on może żyje. A teraz, bardzo cię przepraszam, ale muszę zrobić tu porządek - wskazała palcem na Ratliff'a rozłożonego na podłodze. Zrezygnowany wyszedłem z pokoju. Zdecydowałem się jednak nie rezygnować.
Czy wam też to wydaje się być dziwne? Mi tak! Laura w życiu nie założyłaby na nogi łyżew!


~*~

*Nowy Jork godziny poranne*


Otworzyłam oczy, mimo tego, że dalej chciało mi się spać.
Pierwszą rzeczą, jaką ujrzałam były piękne, czekoladowe oczytuż naprzeciwko moich. Uśmiechnęłam się, a ich właściciel odpowiedział tym samym.
- Dzień dobry. - oznajmił. - Wyspałaś się?
- Hej. Owszem, spało się świetnie. - przyznałam. - Ma pan baaardzo wygodną klatę... - zaśmiał się na moje słowa.
- Jesteś urocza. - stwierdził całując mnie w czoło.
- A ty kochany. I troskliwy. I również uroczy. I przystojny. Wymieniać dalej?
- Poczekaj, znajdę tylko coś do pisania. Pokażę ci to kiedyś, a ty sama nie uwierzysz... - nie dokończył, bo go pocałowałam. 
Nie był to taki pocałunek, jak wczoraj, ale mimo wszystko przekazywał wszystkie uczucia jakie kłębiły się wewnątrz nas. Odsunęłam się lekko od niego, po czym jeszcze raz przelotnie musnęłam jego wargi. Uśmiechnął się ponownie, po czym lekko podniósł. Włączył telewizor, a ja usiadłam obok niego i położylam głowę na jego ramieniu.
- Laura...
- Tak?
- Posłuchaj... Kocham cię. Kocham jak wariat, i właśnie z tego powodu powinienem być szczery...
- Co masz na myśli? - przeraziłam się.
- Och, nie! Lau, nie o to chodzi. Myślę, że powinienem być szczery z Rachelle. - oznajmił, a we mnie coś się zagotowało. Aha, miło. Dobrze wiedzieć, że mimo wszystko gdzieś w jego podświadomości wszystko co pomiędzy nami zaistniało wziął w pewnym stopniu za zdradę. 
- Aha. - mruknęłam nie okazując żadnych konkretnych uczuć i odsunęłam się od niego lekko.
- Posłuchaj, chodzi o to, że przecież ona mimo wszystko się mną zajęła przez ten rok, prawda? I jestem jej za to jako tako wdzięczny. - złapał mnie za rękę i spojrzał mi w oczy. - Kocham cię. 
- Aww... Ja ciebie też. - przysunęłam się do niego z powrotem i mocno przytuliłam. - Zawsze. 
- I wzajemnie. - odszepnął. Siedzieliśmy tak chwilę, aż w końcu w telewizji jakaś foka zaczęła wydawać swoje klasyczne dźwięki. Wtedy po prostu się zaśmialiśmy i odsunęliśmy od siebie. 
- Poza tym - zaczął - Już nawet przyzwyczaiłem się do imienia Kyle...
- Eee... 
- Dobra, boję się spytać o to, co powiedziałem - zaśmiał się pod nosem. 
- Okay. 
Siedzieliśmy oglądając te foki.
- Wiesz, jest coś jeszcze - powiedział, a ja znów się do niego odwróciłam. - Niby znamy się te kilka tygodni, ale ja mimo wszystko mam wrażenie, jakbym znał cię wcześniej. To mi nie daje spokoju - westchnął. - Tak, wiem, głupie.
- Nie no, czemu? - przyczepiłam się jego ramienia jak małpka. - Też tak się przy tobie czuję. I wiesz, co to oznacza?
- Nie. Co?
- To, że bardzo się lubimy i znamy się lepiej niż ktokolwiek inny. Nie sądzisz, pasikoniku? - szturchnęłam go lekko. 
- Też, ale to jest... inne - sapnął. - Nieważne. Tego nie można opisać słowami. 
- Taak... Wiem jak to jest, kiedy nie umiesz komuś czegoś powiedzieć...
- Masz... na myśli ten... konflikt, jeśli mogę tak powiedzieć, między tobą, a... twoją rodziną? - spytał niepewnie.
- Noo... - westchnęłam po chwili. - Ciężki temat R... O Jezu, ja się chyba nie oduczę - zaśmiałam się. - Wiesz jak chciałam cię nazwać? - wzruszył ramionami. - Rossiu. Chciałam do ciebie powiedzieć Rossiu
- Delly by powiedziała... - szepnął, ale wolałam nie pytać. Może to coś da...


~*~

- Słuchajcie... Ja naprawdę widziałem to zdjęcie. Jestem prawie pewny, że to był Ross... - mówiłem, ale Ellington mi przerwał.
- Posłuchaj mnie uważnie. Ross'a już z nami nie ma. To nie mógł być on. Przecież nie mógł po prostu wyjść z trumny i teleportować się do Nowego Jorku - powiedział. - Naprawdę nie chcę tego mówić, ale według nas powinieneś się pogodzić z tym, że on nie żyje - dodał cicho - bo ty ciągle próbujesz wybić to sobie z głowy. Ten fakt, że Ross... umarł.
- Już zacząłem sobie to uświadamiać, ale to zdjęcie... Zrozumcie mnie, błagam!
Wszyscy lekko pokręcili głowami, jakby dając mi znać, że nie ma nadziei. Nagle usłyszeliśmy piski jakichś nastolatek siedzących na drugim końcu kawiarni. Spojrzeliśmy w ich stronę - jedna z nich zaczynała płakać, chyba ze szczęścia, a pozostałe zakrywały usta dłońmi.
- Matulu... On wygląda totalnie jak Ross! - powiedziała na jednym wydechu dziewczyna o blond włosach i od razu wszystkim zrobiło się smutno na wspomnienie o moim młodszym bracie.
- Skąd masz to zdjęcie? - spytała druga.
- Z Instagrama. Już je usunęli.
Spojrzałem zdziwiony na rodzeństwo, Vanessę i Ratliff'a, którzy przyglądali się dziewczynom zaskoczeni. Wstałem z miejsca i podszedłem do grupy nastolatek, które wytrzeszczyły oczy i rozszerzyły usta, kiedy mnie zauważyły.
- O mój Boże... Riker Lynch... Ożesz w mordę - mówiła cicho trzecia.
- Cz-cześć... Ja... Chciałem tylko zobaczyć to zdjęcie, o którym mówicie. Muszę je pokazać rodzeństwu - wytłumaczyłem.
- C-całe R5... W tej samej kawiarni, co ja... To chyba sen... O kurde, oddychamy tym samym powietrzem - ciągle szeptała, a koleżanka z jej prawej drżącymi dłońmi podała mi telefon i od razu zaczęła płakać i piszczeć. Zresztą tak samo, jak pozostałe. 
Spojrzałem na ekran telefonu i omal nie wypuściłem go z dłoni. To jest to samo zdjęcie, o którym mówiłem, ale było ich jeszcze więcej, na którym było wszystko widać dokładniej. Podbiegłem do reszty i pokazałem im zdjęcia patrząc na nich tryumfalnym wzrokiem.
- Ha! A nie mówiłem? - uśmiechnąłem się.
- Cholera... - zaklął pod nosem Rocky. 
- To jest w Nowym Jorku, tak? - spytała cicho Vanessa, a ja kiwnąłem głową. - No to trzeba znaleźć Laurę. 
- Mimo wszystko wciąż wydaje mi się być mało prawdopodobne, że Ross'a jednak nie ma tam na górze - stwierdził Ryland. - Może to po prostu jego klon?
- Nie wiem, nie wydaje mi się - odpowiedziałem. - Spójrz, ma identyczne włosy, trochę dłuższe niż zwykle, ale kolor ten sam... Poza tym ma nawet pieprzyk w tym samym miejscu!
- Ale jak to możliwe? - spytała Rydel. - Wciąż tego nie pojmuję. Dlaczego Laura miałaby nas oszukiwać i nawet nam nie powiedzieć, że Ross może być żywy? Nie rozumiem. Po co miałaby to ukrywać?
- Nie mam pojęcia - westchnąłem. - Trzeba się dowiedzieć. Lecimy do Nowego Jorku.
- Ale... Przecież nawet nie wiemy, gdzie Laura może być - skrzywił się nieco Ryland. - A Nowy Jork to naprawdę ogromna metropolia. Parę dni nam zajmie odnalezienie jej, o ile w ogóle ją znajdziemy.
- Nie bójta się! - uspokajałem go. - Damy radę. W razie czego zlokalizujemy Laurę przez jakieś urządzenie określające miejsce, w którym jest jej telefon. Będzie dobrze.

~*~

- Gdzie ty mnie zabierasz? - zaśmiałam się, a na twarzy Ross'a/Kyle'a pojawił się szeroki uśmiech.
- Taka mała niespodzianka - odpowiedział. Uniosłam lekko brwi. - No, chodź - chwycił mnie za rękę i pociągnął za sobą. Z nieba padał śnieg, kolorowe światełka było dosłownie wszędzie, ale największe wrażenie robiły zawieszone na wielkich choinkach ozdobionych bombkami. Było dość zimno, więc Ross włożył rękę do kieszeni swojej kurtki wciąż trzymając moją dłoń. Już za parę dni miały być święta. Pierwsze święta spędzone z nim. Co może pójść nie tak?
No właśnie, pomyślałam. Nic.
Uśmiechnęłam się do siebie.
- Gdzie my jesteśmy? - spytałam po trzydziestu minutach drogi. Było już naprawdę ciemno, ale piękniej niż zwykle.
- Za chwilę będziemy na miejscu - odpowiedział krótko.
I faktycznie, po około pięciu minutach przede mną widać było rzekę i całą panoramę Manhattanu. Był to prawdopodobnie jeden z najpiękniejszych widoków w moim życiu.
- Tadam - odezwał się Ross z wielkim uśmiechem na twarzy, a ja dalej nie wierzyłam własnym oczom.
- Jak tu pięknie... - westchnęłam.
- Miałem taką nadzieję, że ci się spodoba - powiedział, a ja spojrzałam na niego zaskoczona.
- Żartujesz? Ten widok jest naprawdę niesamowity. Cudowny.
- Cóż... Rachelle mnie tu zabrała parę dni po tym, jak się obudziłem. Powiedziała, że tu się poznaliśmy. Miała nadzieję, że sobie coś przypomnę, ale nic. Kompletnie nic - wyznał. - Tak strasznie chciałbym coś pamiętać. Boję się, że już nigdy niczego sobie nie przypomnę.
- Ja też - powiedziałam na tyle cicho, aby nie usłyszał.
- Chciałbym pamiętać chociażby moją rodzinę. Chciałbym wiedzieć, czy miałem rodzeństwo, czy lubili naleśniki tak samo jak ja, czy mieli zainteresowania podobne do moich - zaśmiał się cicho. - Rachelle powiedziała mi, że nic jej o tym nie wiadomo, bo ponoć nigdy jej nie mówiłem o swojej rodzinie. Wydaje mi się to trochę podejrzane, ale no cóż...
Uśmiechnęłam się do niego delikatnie i lekko pocałowałam w usta. Chciałam mu w ten sposób podziękować za to, że pojawił się w moim życiu, że jest teraz ze mną i że zawsze był. Wiem, że nigdy nie odwdzięczę mu się na tyle, na ile zasługuje, ale zawsze warto próbować. Chciałabym mu powiedzieć całą prawdę, ale nie mogę. To znaczy, tak mi się wydaje. Nie chcę go znowu stracić tylko dlatego, że pomyśli, że jestem wariatką. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby tak się stało. Z drugiej strony wiem, że muszę mu powiedzieć. Nie mogę przecież tego ciągnąć przez całą wieczność.
Ross odwzajemnił pocałunek i położył swoje zimne od chłodu dłonie na moich policzkach. Po kilku chwilach oderwaliśmy się od siebie i tylko stykaliśmy się czołami. Wciąż miałam zamknięte oczy. Słyszałam jego oddech, czułam go na sobie. Ciągle delikatnie trzymał moją twarz, jakby nie chciał jej uszkodzić, naruszyć. Uśmiechnęłam się do siebie i trwaliśmy tak przez jakiś czas, aż w końcu spytał:
- Byłaś kiedykolwiek na szczycie Empire State Building?
- Hmmm... Chyba nie - odpowiedziałam szczerze.
- Nie gadaj - zaśmiał się cicho. - I ty siebie nazywasz mieszkanką Nowego Jorku nigdy nie widząc miasta z Empire State Building?
- No widzisz, bywa - również się zaśmiałam, a on znów ujął moją dłoń.
- Zabiorę cię tam kiedyś, przysięgam - powiedział. - Dzisiaj mają zamknięte. A na Sylwestra idziemy na Times Square. Zawsze grają tam koncerty. Tak właściwie to byłem tam tylko raz, ale było super.
Uśmiechnęłam się do niego, co natychmiast odwzajemnił.
- A teraz idziemy coś zjeść - zarządził. - Chciałem zrobić piknik, ale uznałem, że chyba jest zimno...
- No wiesz, tak odrobinę. Temperatura 5 stopni Celsjusza na minusie, ale co tam, zrobimy piknik na dworze! - zaśmiałam się.
- Oj tam - powiedział. - Pójdziemy gdzieś, gdzie będzie cieplutko i przytulnie. Opowiedz mi coś - poprosił nagle.
- Ale co? - spytałam.
- No... na przykład jak poznałaś swojego narzeczonego.
- Cóż, zaczęło się od tego, że moja siostra zaczęła umawiać się z jego starszym bratem, czyli tym Riker'em, który ostatnio do mnie dzwonił.
- On jest facetem twojej siostry? - spytał zaskoczony.
- No, tak - uśmiechnęłam się lekko.
- Ale fajnie. Dobra, mów dalej.
- Pamiętam, że od samego początku, jak się poznaliśmy, byłam nim zauroczona. Okazało się, że mamy mnóstwo wspólnego. Krótko po tym, jak się poznaliśmy, wziął mnie do siebie do pokoju, chwycił gitarę i zaczął grać-...
- "I'm Yours" - przerwał mi. Wytrzeszczyłam oczy.
- Skąd wiedziałeś?
- Nie mam pojęcia. Chyba zgadywałem - wzruszył ramionami.
Dotarliśmy do jakiejś kawiarni rozmawiając. Faktycznie, było w niej ciepło. Zajęliśmy jakiś stolik i czekaliśmy, aż przyjdzie nas ktoś obsłużyć. Wpatrywałam się w Ross'a intensywnie myśląc. Teraz wydaje mi się być absurdalne to, że nic mu o nim nie powiedziałam. Co ze mnie za człowiek? Ross zasługuje na prawdę. Ale jak mu ją przekazać?
- Wiesz, co? - powiedział nagle. - Wydaje mi się to być trochę niesamowite, że byłaś zdolna pokochać kolejny raz.
Patrzyłam na niego wciąż się zastanawiając. Pokochać kolejny raz?
- Wiesz, chodzi mi o to, że wydaje mi się to być w pewnym sensie wspaniałe, że zdołałaś jakoś się pozbierać.
Spojrzałam mu prosto w oczy i zaczęłam wolno kręcić głową.
- Nie. Nieprawda.
Popatrzył na mnie podejrzliwym wzrokiem i spytał: "Co? Co masz na myśli?". Odpowiedziałam mu po prostu:
- Nie odkochałam się.
- To... Jak to? Okłamałaś mnie? - spytał cicho.
- Nie, nic z tych rzeczy. Kocham cię. A to oznacza, że się nie odkochałam.
- Nie rozumiem.
Prędzej czy później i tak to wyszłoby na jaw. Im szybciej mu to powiem, tym lepiej. Wzięłam głęboki oddech.
- Wiesz, ja... Muszę ci coś powiedzieć.
- Tak? - spytał Ross. - Mam się bać?
- W sumie... W sumie to nie wiem. - Moja twarz spoważniała.
- O co chodzi?
- Bo wiesz... Ten mój narzeczony...
- Laura - przerwał mi. - Teraz masz mnie.
- Posłuchaj. - Do moich oczu napłynęły łzy. Starałam się je zatrzymać, ale bez skutku.
- No, mów.
- Ten mój narzeczony... Chodzi o to, że... Że...
- Że?
Znów odetchnęłam.
- To ty.

_______________________________________________
Woohoo!
Melduje się Clarisse.
Rozdział niedłuuugo!

niedziela, 9 listopada 2014

(II) Rozdział 9: "You're used to being told that you're trouble and I spent all night stuck on the puzzle"

Rano wszystko mnie bolało.
Dosłownie, myślałam, że zemdleję, co minęło by się z celem, biorąc pod uwagę, że miałam zamiar wstać i zacząć dzień. Ross/Kyle spał sobie obok, a ja znowu miałam wielką ochotę go pocałować. 
Już mam tego dość. Ciągle się hamować...
W każdym razie postanowiłam nie zostawiać go samego. 
Jeszcze się z okna rzuci czy coś...
Leżałam więc dalej bawiąc się telefonem. Kiedy już mi się to znudziło obróciłam się w jego stronę i przeżyłam szok.
Leżał sobie po prostu i wpatrywał się we mnie. Zaśmiał się na widok mojej miny.
- Dzień dobry. - podniósł się i pocałował mnie w policzek. Zarumieniłam się.
- Hej. - odpowiedziałam.
- Jakieś plany na dzisiaj? - spytał i się przeciągnął.
- Nie wiem. Moglibyśmy…
- Byśmy. Nie mogłabyś tylko my moglibyśmy… Podoba mi się to. - wyznał z uśmiechem, a ja znów się zarumieniłam.
- Noo… moglibyśmy pójść do sklepu i kupić jakieś ozdoby… W końcu zbliżają się święta i…
- Genialny pomysł! - uśmiechnął się. - Kiedy idziemy?
- Spokojnie pasikoniku. - zgasiłam jego entuzjazm. - Może najpierw jakieś śniadanie?
- Okay. - wstał i poszedł do kuchni.
- Hej! - ruszyłam za nim. - Poczekaj! - ale on już się rozkręcał. Wyciągał miskę i składniki. - Ymm… Naleśniki? - spytałam.
- Dokładnie. - potwierdził i kontynuował.
- Może pomóc? - zaproponowałam.
- Poradzę sobie.
- Nie wątpię. Jednak nie zmienia to faktu, że chcę ci pomóc. - stanęłam obok niego i zasalutowałam. - Jestem gotowa!
- Hah. - odparł i obsypał mnie mąką.
- Ej! - oburzyłam się.
- Przykro mi, ale w kuchni trzeba się poświęcać. - westchnął, po czym się uśmiechnął.
- Ja ci dam poświęcenie! - rzuciłam się na niego i zaczęliśmy obrzucać się białym proszkiem. Śmialiśmy się przy tym jak wariaci, no i oczywiście zapomnieliśmy całkiem o naszym śniadaniu.
Ocknęliśmy się dopiero wtedy, kiedy poślizgnęłam się, a on mnie złapał.
- Zdradziecka mąka. Nie sądziłam, że można się na niej… - przerwałam na widok jego miny. Wpatrywał się we mnie zachwycony. - Kyle? - nie przerwał. Zamiast tego znów zaczął się zbliżać. Nie zareagowałam. No bo, czemu? To nie ma sensu. Skoro tego chcę to czemu po prostu tego nie zrobię? Zamiast tego zaczęłam powoli mrużyć oczy. On też. Po chwili jednak się zatrzymał. Pokiwał głowa i znów się odsunął. Teraz byłam oburzona, ale nie dawałam tego po sobie poznać. Kurde, facet! Zdecyduj się! Wczoraj chciałeś, przedwczoraj chciałeś… A dzisiaj już nie?!
- Przepraszam… Zapomniałem. - szepnął i wrócił do robienia śniadania. Ja stałam tak ze zdziwioną miną i wpatrywałam się w jego plecy. C’mon dude!
- Nie… Ja… Ty… Nieważne. - opadłam na krzesło z westchnieniem.
- Placków sześć, ty je zjesz. - podał mi talerz. - Ja mam pięć, zjem je też. - uśmiechnął się siadając naprzeciwko mnie. - Gniewasz się?
- Skądże. - odparłam dźgając naleśnik. - Jest okay.
- Nie wygląda na to. - wyciągnął do mnie rękę. Złapałam ją i westchnęłam. - Wszystko gra? Masz mnie dość, prawda?
- Co? Nie! Czemu tak myślisz?! - piszczałam.
- Pewnie cię wkurzam. - stwierdził i spojrzał w talerz. Następnie zaczął jeść. Zrobiłam więc to samo. Po raz pierwszy zjedliśmy w milczeniu. Kiedy skończyliśmy wziął talerze i zaczął je myć. Wstałam, podeszłam do niego i mocno go przytuliłam. Następnie pocałowałam go w policzek.
- Nie wkurzasz mnie. - szepnęłam i odbiegłam. Chwyciłam wybrane ubrania i pobiegłam do łazienki. Po drodze minęłam blondyna, który stał tak, jakby miał coś powiedzieć. Oczywiście nie dałam mu takiej możliwości, bo zniknęłam w kibelku.
Kiedy jednak wróciłam, on siedział już ubrany na pościelonym łóżku i wpatrywał się w przestrzeń.
- Ekhm. - odkaszlnęłam, a on odwrócił się w moją stronę. Wstał i stanął naprzeciw mnie. Musiałam podnieść głowę, przecież był wyższy ode mnie.
- Lau, ja…
- Nic nie mów. Mieliśmy iść do sklepu, pamiętasz? - uśmiechnęłam się lekko, a on pokiwał głową. - Nie smuć się, bo mi też będzie smutno. - przysunęłam się do niego i przytuliłam.
- Nienawidzę tego. - szepnął w moje włosy i również mnie przytulił. Staliśmy tak przez chwilę, a kiedy odsunęłam się od niego i znów podniosłam wzrok patrzył na mnie z uśmiechem.
- Od razu lepiej, pasikoniku. - rzuciłam, a on zaśmiał się cicho.
- Nawzajem, owieczko.
- Baranku.
- Dobra, chodź. - złapał mnie za rękę i wyciągnął do przedpokoju.

 ***

- Co myślisz o tych? - pokazałam blondynowi zestaw biało-złotych bombek.
- Dalej uważam, że te czerwone w złote są lepsze. - fuknął.
- To weźmiemy i te, i te, i w praniu wyjdzie, które założymy, okay? - zaproponowałam.
- Nie. Bierzemy czerwone. - zarządził.
- Ale ja wolę białe! - odpowiedziałam podobnym tonem.
- To bierzemy kurde zielone!
- Błeee!
- No właśnie. To jak?
- No mówię, że oba zestawy. - uśmiechnęłam się.
- Niech ci już będzie. - westchnął.
- Yay! - pisnęłam i go przytuliłam. - To teraz musimy brać dwa zestawy pozostałych ozdób.
- A ja dalej wolę czerwone. - mruczał pod nosem.
- Nie bądź taki! - zaczęłam potrząsać jego ramieniem. - Prooooszę…!
- Też cię proszę, weźmy czerwone. Czy nie jest to twój ulubiony kolor?
- Ale ja… och. - zarumieniłam się. - Rozumiem. - przecież złoty to tak jakby żółty… - No dobrze. Czerwone. - uśmiechnęłam się do niego, a on zrobił zwycięską minę. - Już się tak nie pusz. - pokazałam mu język, a on się cicho zaśmiał. Odłożyłam więc białe bombki i kontynuowaliśmy zakupy.

***

Kiedy wyszliśmy ze sklepu obładowani siatkami z ozdobami na choinkę postanowiliśmy iść kupić jakieś świeczki i serwetki. Zakupiliśmy złote świeczki i czerwone serwety, po czym zrobiliśmy sobie przerwę na kawę.
- Pozwól, że zamówię. - oznajmił.
- Ależ proszę, panie Spencer.
- Mówiłem, że masz tak do mnie nie mówić! - warknął.
- Spokojnie pasikoniku, przecież tylko sobie żartuję. - szturchnęłam go lekko. - Zajmę jakieś miejsca, okay?
- Okay. Weźmiesz? - spytał, a ja przejęłam niesione przez niego siatki. On podszedł do lady, a ja w tym czasie szukałam miejsca. Zajęłam jedno na takiej fajnej kanapie… Usiadłam i odłożyłam siaty. Odprężałam się, a kiedy poczułam, że kanapa po mojej prawej się obciąża uśmiechnęłam się. Otworzyłam lekko oko i zobaczyłam baranka.
W przenośni, oczywiście.
- Kawa dla pani. - podał mi mój kubek.
- Dzięki. - uśmiechnęłam się i odebrałam napój. Wciągnęłam zapach pysznego, waniliowego latte.
- Mmm karmelowe… - wymruczał, a ja cicho zachichotałam. - Może chcesz trochę?
- Poproszę. - uśmiechnęłam się i upiłam łyk. - Pysz… - przerwałam na widok napisu na kubku.
- Co? - zdziwił się.
- Nic… Nie rozumiem, czemu…
- Taki napis na kubku? - nerwowo zaczesał włosy do tyłu. - Nie wiem czemu, ale kiedy się spytała to podałem to imię, a później było za późno by je zmienić, więc… - przerwał. - Nie przeszkadza ci to, prawda?
- Czemu by miało? - zaśmiałam się nerwowo. - To przecież twoja kawa, nie?
- Nie o to chodzi.
- A o co?
- Przecież to imię twojego… Ekhm. - spuścił wzrok i spojrzał na swoje buty.
- Nie ważne. Jak chcesz, to mogę cię nawet tak nazywać. - szturchnęłam go znowu, a on uśmiechnął się lekko. - Powiedz mi, jakiej pasty używasz, albo własnoręcznie powyrywam ci zęby i przerobię na sztuczną szczękę dla mnie. - skuliłam się na siedzisku.
- Uwierz mi, nie pamiętam jaką myłem wcześniej, ale teraz korzystam z twojej. - przysunął się bliżej. - Chyba ci to nie przeszkadza?
- O ile korzystasz ze swojej szczoteczki. - wyjaśniłam, na co zaśmiał się pod nosem.
- O to się nie martw. - objął mnie ramieniem, a ja uśmiechnęłam się lekko i położyłam głowę na jego ramieniu. Było w miarę jak dawniej. Siedzieliśmy przytuleni i popijaliśmy kawę. Było dobrze. Po raz pierwszy od bardzo dawna było mi dobrze. I to się liczyło.
Nie przeszkadzało mi również to, że czułam się obserwowana.
Jednak kiedy poczułam, że blondyn zaczyna się spinać otworzyłam oczy.
- Coś nie tak? - spytałam.
- Hannah Montana na drugiej… - warknął. Odwróciłam się i zobaczyłam Rachelle. Podniosłam się lekko, ale tylko trochę, bo ruchy blokowało mi ramię blondyna.
- Spójrzcie, ktoś zatęsknił. - warknął Ross/Kyle.
- Uwierz, nie. - odpowiedziała mu “jego dziewczyna”.
- Więc co tu robisz? Bo w gadkę, że rozmawiasz z każdą osobą w każdej kawiarni raczej nie uwierzę…
- Zobaczyłam cię, więc postanowiłam podejść.  - wyjaśniła.
- Czyli jednak się stęskniłaś, hmm? Szkoda, bo ja za tobą nie. - westchnął. - Wybacz, ale niszczysz nam dzień. Więc ziut, obrocik i do domu. - zarządził, a ja chichotałam w jego kurtkę. Blondynka była cała czerwona i wpatrywała się we mnie z czystą nienawiścią. Udałam, że puszczam jej całuska, a ona się odwróciła i wyszła trzaskając drzwiami.
- Uff… - westchnął i zsunął się niżej po kanapie. - Ta się zawsze przyczepi…
- Hmm… - zamyśliłam się.
- Co?
- Nic. Nie że coś, ale dobrze, że ją pogoniłeś. Inaczej sama bym to zrobiła, tylko bardziej brutalnie. - znów się o niego oparłam, a on zaśmiał się szczerze.
- Kochana jesteś.
- Miło to słyszeć. Bo w sumie trochę minęło od ostatniego razu… - znów pogrążyłam się w zadumie, a on jęknął i mocno mnie przytulił. - Ty też.
- Ale co? - spojrzał na mnie podejrzliwie.
- Jesteś kochany. - wyjaśniłam. - Tak się martwisz… Chociaż nie masz o co. Poradziłabym sobie.
- Powiedziałbym, że nie warto żyć przeszłością, ale nie mogę, bo sam nic o niej nie wiem. - wyznał.
- Widzisz. Pasujemy do siebie. Dwa takie biedaki… Jeden co to nic nie pamięta, a druga nie umie zapomnieć…
- Hah. Może masz racje. - uśmiechnął się. - No. Pamiętaj, że mamy jeszcze trochę do kupienia. Co na liście?
- Choinka na pewno…
- I jemioła.
- Po co?
- A po co na święta jemioła? Pomyśl troszkę.
- Ale…
- Oj no weź, będzie śmiesznie! - zaczął podskakiwać na kanapie podekscytowany. - Proszę!
- Ale…
- Plooosie… - zrobił wielkie oczy kota w butach. No i jak tu odmówić…?
- A niech ci będzie…
- Hurra! - rzucił się by mnie wyściskać, ale się odsunęłam. Zdziwił się.
- Lepiej - zaczęłam ze śmiechem. - jeśli już pójdziemy do tego sklepu.
- No dobra… - fuknął i wstał. Ja za nim. Wyrzuciłam kubek i ukradkiem oka zarejestrowałam, że blondyn swój chowa do kieszeni kurtki. - Więc… Wolisz drzewko sztuczne, czy prawdziwe?
- Prawdziwe są fajne, bo ładnie pachną, ale krócej wytrzymują i strasznie sypią igły. Sztuczne wytrzymują dłużej i nie bałaganią, ale nie oddają tego świątecznego charakteru… - wymieniałam.
- Więc bierzemy żywą choinę. - stwierdził. Już po chwili szukaliśmy ładnego, jednak nie za dużego drzewka.
***
- No wchodź! - wrzeszczał blondyn przeciskając choinkę przez próg. - A mówiłem ci, żebyśmy wzięli tę mniejszą!
- Ona byłą za mała! - oburzyłam się. - Ta jest idealna!
- Będzie, jeśli uda mi się ją wnieść! - zbulwersował się Ross/Kyle.
- Pomóc ci?
- Nie trzeba. - sapnął. - Właź do…!
- Nie wyżywaj się na niej! To tylko drzewo!
- Ona wyżywa się na mnie, więc mam prawo!
- Zostaw ją w spokoju!
- Czemu mówimy o choince jak o żywej osobie?!
- Dobra, jeszcze trochę… Wspaniale! - pisnęłam, kiedy roślina stanęła w mieszkaniu. - Zaniesiesz ją do salonu, prawda?
- Jasne, ale chcę w nagrodę kubek herbaty. Z miodem. Bez cytryny. - sapnął i zaczął przenosić nasze drzewko. - Chociaż najpierw możesz przygotować jakiś stojak, czy coś…
- Chwilka! - pobiegłam po wiaderko i poduszki. - Dobra, wstawiaj ją! - kiedy udało nam się umiejscowić drzewo w wiadrze umocniliśmy je poduszkami i wstawili w dodatku do kartonu, w którym też umocniliśmy wszystko poduszkami… No po prostu taka sytuacja.
Później blondyn zdyszany opadł na kanapę.
- A teraz herbata… - sapnął i zamknął oczy dalej dysząc. Ruszyłam więc robić mu herbatkę. Zrobiłam więc i wróciłam do niego. - Dzięki. - mruknął.
- Nie ma za co. Czegoś jeszcze potrzebujesz? - spytałam z troską kładąc się obok niego.
- Może jakiegoś kanału muzycznego… I będzie git.
- Okay. - chwyciłam pilota i włączyłam mu upragniony kanał. Wpatrywał się w niego popijając herbatę. - A ty - zrobił przerwę na łyk. - Sobie nie zrobiłaś? - zdziwił się.
- Nie chciałam.
- To napij się mojej. - podał mi naczynie, a ja uśmiechnęłam się do niego. Napiłam się trochę i oddałam mu kubek. Dalej powoli sączył habatę a ja słuchałam tego programu…
Polegał na tym, że ludzie głosowali na swoje ulubione piosenki o tematyce świątecznej, a później były one puszczane dla innych.
Lecz kiedy usłyszałam, co usłyszałam po prostu oniemiałam.
Nie sądziłam, że mogą to puścić. Już miałam przełączyć, ale blondyn wyrwał mi pilota.
- Zostaw. - poprosił. Skuliłam się więc i postanowiłam nie patrzeć. Nie zmieniło to faktu, że kiedy usłyszałam jego głos to po prostu się rozpłakałam. Jak dziecko. On jednak nic nie zrobił. Wpatrywał się urzeczony w ekran. - Jak to było dawno… - szepnął, ale ja go usłyszałam.
- Co?! - podniosłam głowę patrząc na niego.
- Mówiłem coś? - zdziwił się. - Sorry, wiesz, że ostatnio zdarza mi się coś mówić nie panując nad tym…
- Nie ważne. - mruknęłam.
- Hej, nie płacz. - objął mnie ramieniem. - A jeśli musisz, to możesz w moje ramię. Nie obrażę się. - uśmiechnął się, ale ja nie zareagowałam. - Ej. Jesteś zła?
- Nie. - warknęłam.
- Proszę, nie gniewaj się. Powiedziałem coś nie tak? - zdziwił się.
Nie. Powiedziałeś coś, bardzo TAK. Ale to, że o tym nie pamiętasz, że o tym nie mówisz jest nie tak - niee, tego nie mogłam mu raczej powiedzieć. Więc siedziałam cicho dalej skulona. A on lekko mną kołysał.
- Dobra, dość. - wstałam. - Mamy choinkę. I mnóstwo ozdób do powieszenia na niej.
 - Okay… - mruknął i również się podniósł. Odstawił kubek i pomógł mi wyciągnąć pudełka z siatek. Później wieszaliśmy ozdoby. Podśpiewywaliśmy przy tym piosenki z telewizji. Kiedy słyszałam jego głos miałam ochotę zemdleć. Ale tego nie zrobiłam. Kiedy skończyliśmy zapaliliśmy lampki. Za oknem było już ciemno, więc po zgaszeniu światła wyglądało to ślicznie.
- Pięknie, prawda? - spytał obejmując mnie ramieniem.
- Owszem. - wtuliłam się w niego, a on objął mnie też druga ręką. - Przepraszam, że nic nie mówiłam.
- Rozumiem. Przecież możesz. - poczochrał mi włosy.
- UGH! JESTEŚ MARTWY! - krzyknęłam, a on zaczął uciekać. Skakaliśmy przez stolik, biegaliśmy po kanapie i staraliśmy się nie przewrócić choinki. Nagle potknął się o jakieś pudełko, a ja o niego, więc leżeliśmy tak na podłodze. Ja na nim, on pode mną cały spłakany.
- Co jest? - spytałam.
- Skąd to się hahaha tam wzięło? - zdziwił się patrząc na sufit. Obróciłam głowę i zobaczyłam... gałązkę jemioły.
- Nie wiem. Ja tam tego nie dawałam. Może samo wyrosło…
- Hahahahaha
- Ty to tam dałeś?!
- Skąd miałem wiedzieć, że akurat TU się potknę? - spojrzał na mnie. Ja na niego. Leżeliśmy tak taksując się spojrzeniami, aż nagle przemówił - Wiesz, teraz wszystko zależy od ciebie.
- Co?
- No wiesz… To, czy zachowamy tradycję, czy to olejemy. W końcu nikt nie patrzy i nie będzie mógł nam robić o to wyrz… - nie powiedział nic więcej, bo nachyliłam się do niego tak, że stykaliśmy się nosami.
- Nie tylko ode mnie. - uśmiechnęłam się lekko.
- Ale przecież…
- Nie wiem czy zauważyłeś, ale jakoś rano nie miałam nic przeciwko…
- Czyli…? - jego zdziwiony głos był tak uroczy, że nie sposób było się opanować. Powoli opuściłam głowę łącząc nasze wargi.
“O Jezu…” było pierwszym, o czym tylko pomyślałam. Nic się nie zmieniło. Nadal było tak, jak zawsze, tylko uderzyło mnie to tak, jak za pierwszym razem…
Odwzajemnił pocałunek. Serce waliło mi jak oszalałe, a ja nawet nie miałam już sumienia się hamować. Wplotłam palce w jego włosy i pogłębiłam pocałunek. Jakoś tak się stało, że znalazłam się pod nim, a on podpierając się na łokciach mruczał cicho, kiedy ciągnęłam lekko za jego kudły. Tak za tym tęskniłam…
Jego mruczenie przechodziło powoli w ciche posapywanie. Rozumiałam, mi też zaczynało brakować powietrza. Nie miałam jednak zamiaru przestawać. Musiałam jednak, więc lekko się od niego odsunęłam i od razu starałam się uspokoić oddech i zapanować nad moim oddechem. On wydawał podobne dźwięki, więc po chwili zrezygnowałam. Uśmiechnął się, a ja zrobiłam to samo.
- Więc… - mruknął dalej dysząc. - Mam to uznać za prezent na święta?
- Och, broń cię Boże. - trąciłam go lekko nosem. - Na święta dostałbyś ich o wiele więcej, ale mam inny pomysł na prezent dla ciebie. - pocałowałam go lekko, a on uśmiechnął się przez pocałunek.
- Wiesz co? - spytał odsuwając się ode mnie.
- Powiedz, zanim ciekawość mnie zeżre… - mruknęłam.
- Chyba cię kocham. - szepnął mi do ucha.
- Och R… Kyle. - łzy zaczęły powoli spływać z moich oczu. - Skoro tak, to ja ciebie chyba też. - przytuliłam go, a on usiadł i przyciągnął mnie do siebie mocniej. Teraz płakałam tak jak wtedy, kiedy zobaczyłam ich w telewizji.
- Spokojnie… - kołysał mną lekko. - Spokojnie, Lau. Jestem.
- Wiem. - oparłam się na jego klacie, a on zaczął bawić się moimi włosami.
- Pozwól, że się powtórzę, ale kocham cię. I nienawidzę, kiedy płaczesz.
- Ale to są łzy szczęścia. - wyjaśniłam z uśmiechem. - Te łzy mówią: “Ależ Kyle, ja też cię kocham, mimo iż czasem nie mogę się z tobą dogadać. Jesteś wspaniały jaki jesteś, a ja kocham cię, wariacie.”
- I teraz zebrało ci się na rymy, hm? - mruknął, ale widać było, że jest zadowolony. Ja też byłam.
- Ja przynajmniej nie rymuję o naleśnikach, pasikoniku. - pocałowałam go w policzek.
- Och, nie ważne, miałem wenę. - machnął ręką lekceważąco.
- Cóż, więc ja miałam wenę teraz. - kontynuowałam.
- To może po prostu pójdziesz do łazienki i przebierzesz się w piżamę, ja rozścielę łóżko i znajdę nam jakiś film, hm?
- Może być. - wstałam, a on za mną. Ja poszłam do łazienki, a on został.
Stanęłam przed lustrem i zaczęłam się uśmiechać do odbicia. Później wzięłam szybki prysznic i przebrałam się w piżamę. W salonie zastałam widok na jaki czekałam te miesiące.
Ross (to Kyle sobie dodajcie) leżał spokojnie pod kołdrą i czekał. Na mnie.
Jak kiedyś.
- Więc… Znalazłem magiczny kanał, który jak na życzenie postanowił puścić TFIOS’a… Więc?
- Oczywiście, że tak. - położyłam się obok niego, a on natychmiast mnie przykrył. Przytuliłam się do niego, po czym zaczęliśmy oglądać.
Po filmie od razu położyliśmy się spać, nie gasząc nawet choinki.
Mi to nie przeszkadzało. Przynajmniej mogłam widzieć jego oczy, kiedy patrzył na mnie zanim zasnęłam…