- A ty? - odwróciłem się.
- Próbuję zwiać. Nie będę tu siedziała kilkadziesiąt lat przez coś, co było konieczne do zrobienia - wyjaśniła, jakby to było oczywiste.
- Taaa... Bo zabójstwo przyjaciółki było twoim życiowym obowiązkiem - przewróciłem oczami. Piper podeszła do mnie bliżej.
- Słuchaj - wysyczała. - Ona na to zasługiwała, rozumiesz? Gdyby nie zabierała mi Ross'a, nigdy by się to nie stało.
- Ty może nie żałujesz tego, co się działo, ale ja tak. Uwierz, żałuję jak niczego innego w życiu.
- Och, Evan - Piper zaśmiała się ironicznie. - Zawsze już taki będziesz?
- Jaki? Normalniejszy od ciebie? Tak, chyba tak - warknąłem.
- Dobra, odsuń się. Mam zamiar stąd dzisiaj wyjść - oświadczyła.
- Po co? Żebyś mordowała jeszcze więcej ludzi?
- Nie zapominaj, że też brałeś w tym udział. - Od razu ucichłem. - Co za idiota nie daje kamer w kiblu, w którym są okna?
- Nie pozwolę ci wyjść - zaprotestowałem, ale Piper znowu zarechotała.
- Bo co?
- Zgłoszę to strażnikom.
- Wtedy ty też nie będziesz mógł uciec do swojej Lauruni, tak tylko przypominam - uśmiechnęła się złośliwie.
- Zawsze mogę po prostu zgłosić strażnikom, że chciałbym skorzystać z toalety, a ty mi przeszkadzasz.
- Zanim zdąży tu przyjść, ja będę już w drodze do jakiegoś dobrego SPA.
- Taaak? A z czyich pieniędzy będziesz się pławić w luksusach?
- Coś się zwinie - wzruszyła ramionami, jak gdyby nigdy nic.
- I co? Takie ci się to wydaje proste? - spytałem.
- Owszem.
Spojrzałem na nią. Kompletnie nie zmieniła się przez ten rok. Ciągle uparcie dążyła do tego, co wcześniej.
- Wiesz, jesteś głupia - powiedziałem do niej po chwili. Odwróciła się i spojrzała na mnie niewzruszona. - Ja rozumiem, że byłaś zazdrosna, ale czy to naprawdę doprowadziło do chęci zabójstwa własnej przyjaciółki?
- Ona nie była moją przyjaciółką. Zabrała mi chłopaka.
- Laura nawet nie wiedziała, że się umawiasz z Ross'em! Na pewno to wyglądałoby inaczej, gdybyś raczyła jej powiedzieć!
Piper prychnęła.
- To już jej sprawa, że się nie interesowała.
Uznałem, że bezsensowne będzie ciągnięcie tego tematu, skoro do Piper nic nie dociera. Podszedłem do niej, chwyciłem jej ubranie i siłą wyciągnąłem z łazienki. Wrzeszczała, ale zakryłem jej usta mówiąc:
- Zamknij się! Wtedy dowiedzą się o oknie!
Nie zareagowała, ale kiedy w końcu już jej tam nie było i zamknąłem drzwi, to przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Mogła sobie wrzeszczeć, ile chce.
Podszedłem do okna i spróbowałem je otworzyć. Aha. Już wiem, czemu tak po prostu je tu wstawili. O to chyba im chodziło. Było niemożliwe do otwarcia.
Ekhm, to po co tu je dawali? Może chodziło im tylko o oświetlenie pomieszczenia?
Wciąż uważam to za bezsensowne, skoro są tu lampy.
No i jak ja stąd teraz wyjdę? No właśnie, nie wyjdę.
A może po prostu wyciągnę to szkło? Eureka! Niech tylko znajdę śrubokręt... Aaaa, no pewnie, szkoda tylko, że nie mamy śrubokrętów. Trzeba wziąć coś innego...
Przydałaby się wsuwka... Piper powinna coś takiego mieć. Podszedłem znowu do drzwi i szybko je otworzyłem. Obok nich ciągle stała Piper oparta o ścianę.
- Ross umarł - powiedziałem prosto z mostu udając, że wcale mnie ten fakt nie obszedł. - Rok temu. Laura wyjechała. Pożycz mi wsuwkę.
- C-co? - spytała wytrzeszczając oczy. - Ross nie żyje?
- Ta - potwierdziłem znów starając się sprawić, aby myślała, że mam to gdzieś. A nie miałem. Ten facet uszczęśliwiał dziewczynę, która uszczęśliwiała mnie. - Jakiś wypadek samochodowy był. Laura mnie odwiedziła i powiedziała. Wychodzi na to, że teraz nie masz po co uciekać. Pożycz tę wsuwkę.
Piper powoli wyciągnęła z kieszeni wsuwkę do włosów i mi ją podała.
- Nie zgub jej. Nie wiedzą, że ją mam.
- Się wie - powiedziałem cicho i wróciłem do łazienki. Nie zauważyłem, że ona ciągle za mną szła. - Co ty robisz? - spytałem ją.
- Nie wiem - pokręciła głową i wyszła. Dziwne, pomyślałem. Podszedłem do okna i zgiąłem wsuwkę tak, aby w miarę zastąpiła mi śrubokręt. Zacząłem wykręcać śrubki z okna, chociaż nie było to takie łatwe. Ba, to było ogromnie trudne. Przez pół godziny próbowałem odkręcić jedną, a nie byłem nawet w połowie. Ogółem mam do wykręcenia 12 takich kurdupli. Spędzę tu wieczność. Najchętniej poprosiłbym o pomoc Piper, ale wtedy ona da mi warunek, że pomoże mi tylko, jeśli ja pomogę jej uciec. A nie mogę na to pozwolić. Nie mogę pozwolić, aby dalej mordowała niewinnych ludzi.
Spędziłem przy oknie parę godzin, aż nagle usłyszałem stukot ciężkich butów.
- Słuchaj, nie chcę cię martwić, ale chyba ktoś tu idzie. - powiedziała Piper.
- Poważnie? Nie gadaj! - spojrzałem na nią krytycznie i przyśpieszyłem tempo. - Tak właściwie to co ty tu jeszcze robisz?
- Czekam, aż to wykręcisz. - odparła. Westchnąłem. Jeszcze jedna śruba...
- Piper, wiem, że tego pożałuję, ale odwróć proszę ich uwagę. - spojrzałem na nią błagalnie.
- A co będę z tego miała? - założyła ręce, a kroki były coraz głośniejsze...
- Zostawię cię w spokoju. Zrobisz, co chcesz, a ja się nie będę wtrącał.
- Kuszące - zamyśliła się. - Dobra. Ale masz tu na mnie poczekać.
- Po co?
- Chyba jasne, że też idę! Ucieknę przed nimi. - rzuciła dumnie i wyszła z łazienki zamykając drzwi. - ZŁAAAAAAAAPCIE MNIE! AHAAHHAHAHAHA! - i zaczęła biec, a ci kolesie za nią. W każdym razie udało mi się wykręcić śrubę. Wyjąłem tę szybę, po czym podciągnąłem się na parapecie i wyszedłem na powietrze.
Było zimno, jak na grudzień przystało.
A ten kombinezon był cienki. Bardzo.
- Evan! - usłyszałem syk pod sobą. Odwróciłem głowę i zobaczyłem Piper wbiegającą do pokoju. - Dawaj wsuwkę! - podałem jej, a ona zablokowała nią drzwi. - A teraz mi pomóż.
Wahałem się. Bardzo. Nie chciałem jej zabierać, ale w końcu jej wybór...
Podałem jej rękę i wciągnąłem ją na górę.
- Tylko bądź cicho. Zwiejemy stąd - nakazałem, na co zasalutowała. Zaczęliśmy iść wzdłuż muru. Zobaczyliśmy bramę. Problem w tym, że obstawioną strażnikami. Piper podniosła jakiś kamień i rzuciła w stojący nieopodal śmietnik. Strażnicy odwrócili głowy, ale nic poza tym. Taa, tu będzie problem.
- Zadźgajmy ich wsuwką.
- A może ich potniesz? Aha, no tak, nie masz żyletki. No i zanim podejdziesz oni zdążą cię unicestwić.
- Nie mądrz się. Może ich spalisz?
- Przymknij się.
- I ty też. Może przez płot?
- Powodzenia. Jest pod napięciem.
- Jezuuu... To nie wiem. - odparła z rezygnacją. Nagle w środku zadzwonił jakiś dzwonek i strażnicy się ulotnili... Zostawiając pustą bramę. Złudzenie, czy to po prostu idioci? - Teraz! - zawołała i ruszyła biegiem. Ja za nią.
Kiedy minęliśmy bramę, było już lepiej. Znaleźliśmy jakiś kubeł Caritasu i wyciągnęliśmy z niego jakieś ciuchy. Operacja skomplikowana, ale udana.
- Co robimy? - spytała siadając pod drzewem w parku.
- Zwiewamy z miasta.
- Jak? - dopytywała się.
- Proponuję... Autostopem.
- Dobra! Jedźmy do Vegas!
- Niee... Za blisko. Proponowałbym... Nowy Jork?
- Eee tam, może być. Nie stać cię na coś lepszego?
- Aktualnie nie stać mnie na nic.
- Baddum, tss.
Dyskusja trwałaby dalej, ale jakiś pies zachciał na nas poszczekać i musieliśmy się ulotnić. Wędrowaliśmy jeszcze trochę, aż padaliśmy ze zmęczenia.
Tylko gdzie tu się wyspać?
~*~
- Co ja? - spytał zdezorientowany.
- Możesz uznać mnie za wariatkę, ale to ty nim jesteś.
- Ja jestem... Twoim narzeczonym? - rozszerzył usta. - Oszalałaś? - dodał szeptem.
- Nie! Nie oszalałam - powiedziałam stanowczo. - Mówię prawdę. Nie wiem, jak to się stało, że żyjesz, bo tak się składa, że byłam na twoim pogrzebie... To znaczy, myślałam, że twoim. Ale to nie byłeś ty. Nie mam pojęcia, kto to był - mówiłam szybko. - Ross. Ross Shor Lynch. To twoje prawdziwe nazwisko. Nie Kyle Spencer.
Patrzył na mnie przez dość długą chwilę, aż w końcu spoglądając prosto w moje oczy powiedział:
- Ty naprawdę oszalałaś.
- Nie! - krzyknęłam płacząc. - Nie zwariowałam! Ross! Nie pamiętasz?
- Ja jestem Kyle - skomentował. - To znaczy, tak mi powiedzieli. W dokumentach też mam Kyle. Kyle Spencer. Ja rozumiem, mam amnezję, ale jeśli próbujesz mi coś wmówić i myślisz, że ci się uda, to... To się mylisz - powiedział beznamiętnie.
- Ale ja nie żartuję! Nic nie próbuję ci wmówić! - broniłam się, a pojedyncza łza spłynęła po moim lewym policzku. Ross wstał z miejsca i zaczął się przechadzać.
- Wiesz... Przepraszam, że to mówię, ale... Ja ci nie wierzę. Choćbym nie wiem, jak bardzo chciał... Nie wierzę, Laura.
- Ale dlaczego? Co utwierdza cię w przekonaniu, że kłamię? - spytałam cicho.
- Gdyby to była prawda, powiedziałabyś mi wcześniej.
- Nie zrobiłam tego, bo nie byłam pewna, czy to na pewno ty! Miałam podejść, powiedzieć "Hej, jesteś Ross Lynch i jesteś moim narzeczonym"? Nie wydaje ci się to BARDZIEJ nienormalne?! - płakałam, a parę osób spojrzało w naszym kierunku.
- Może i tak, ale... Nie mówiłabyś mi tego tak późno. - Z powrotem usiadł na swoim miejscu. - Przez ten cały czas... Przez ten cały czas trzymałaś się tego, że wcześniej się nigdy nie znaliśmy... Unikałaś tych tematów. Zawsze mogło być tak, że nagle uznałaś, że mogę być ci do czegoś potrzebny... Skąd mogę wiedzieć, że ty po prostu nie próbujesz mnie w jakiś sposób wykorzystać? - dodał cicho.
- Nie ufasz mi? - spytałam z oczami pełnymi łez i spojrzałam prosto w jego.
- Teraz?... nie... Przepraszam. Kocham cię, ale ja po prostu nie wierzę. Nic nie pamiętam. To dla mnie trudne... Nawet, jeśli mówisz prawdę, to nie zmienia faktu, że przez ten cały czas mnie okłamywałaś co do tego, kim naprawdę jestem...
- Ross! Proszę... - mówiłam błagalnym tonem. Miałam wrażenie, że w jego głowie toczy się zacięta walka. - Naprawdę nie dasz rady sobie niczego przypomnieć? Nie pamiętasz tego dzien-...
- Laura, daj spokój. Muszę pomyśleć... Ja jestem Kyle. - Wstał z krzesła i wybiegł z kawiarni zabierając swoją kurtkę. Siedziałam tam z otwartymi ustami nie wiedząc, co mam zrobić. Po chwili znów zaczęłam płakać, tym razem ciszej. Nagle do stolika podszedł kelner i spytał krótko:
- Co podać?
Spojrzałam na niego zapuchniętymi oczami i pociągnęłam nosem. Pokręciłam lekko głową, powiedziałam cicho "Nic, dziękuję" i po prostu wyszłam.
Patrzyłam znów na te kolorowe światełka, które jeszcze przed chwilą wydawały mi się być takie piękne i zwiastujące coś niesamowitego, a teraz po prostu mnie niszczyły od środka. To znaczy, wszystko mnie niszczyło gdzieś głęboko i sama nie potrafiłam rozróżnić dobra od zła. Bo wszystko teraz było dla mnie złe. Ja sama, nawet Ross, który nie dał mi wytłumaczyć paru rzeczy, tylko po prostu odszedł, nawet śnieg spadający z nieba, bo przypominał mi tą zeszłoroczną Wigilię, którą spędziłam myśląc, że mój narzeczony jest martwy, i te durne światełka, o których myślałam parę godzin temu idąc z Ross'em nad rzekę. Myślałam, że już będziemy razem, ale moja nieskończona głupota zniweczyła te plany. Nie powinnam była mu mówić tak późno, chociaż z drugiej strony nie wiem, jak by to przyjął, gdybym mu powiedziała tuż po naszym "pierwszym" spotkaniu.
Ogarnij się, Laura, pomyślałam. On nie odszedł. Powiedział, że musi to przemyśleć. Przypomni sobie i wróci.
No właśnie, a co, jeśli nie wróci? Będę sama.
Przecież ta cała Rachelle nie pozwoli mu na...
Cholera! Rachelle!
Nagle zaczęłam biec z prędkością światła do swojego mieszkania. W głowie miałam aż natłok myśli, tych dobrych i złych. Przecież on... On jeszcze jej nie powiedział. O Boże, nie.
Wbiegłam do środka. Było ciemno i... dziwnie pusto. Chwilę potem zrozumiałam, czemu.
Nie było jego rzeczy. Wziął je. Przybiegłam za późno. Pewnie już siedzi u Rachelle i mówi jej, że miała rację co do mnie...
Nie powinnam była do tego dopuścić. Błagam, niech to będzie tylko sen. Uszczypnęłam się w rękę, ale to nie działało. Tępo patrzyłam się w podłogę i zaczęłam płakać. Nie umiałam się uspokoić. Próbowałam, ale marnie mi szło... Ze łzami ruszyłam do kuchni i zrobiłam sobie herbatę. Później ruszyłam do salonu w celu przeczytania jego dziennika, ale... no właśnie, zeszytu nie było!
Przekopałam wszystkie szafy, szukałam pod poduszkami, pod łóżkiem... wszędzie! Nie ma, zniknął!
Boże, straciłam jedyne co mi po nim pozostało...
Rozpłakałam się jeszcze bardziej. Usiadłam pod choinką i płakałam. Nagle przypomniało mi się, jak ją tu wnosiliśmy, jak ją ozdabialiśmy, jak się przed nią pocałowaliśmy.
Wszystko to wydawało mi się tak odległe... Mimo iż zdarzyło się całkiem niedawno.
Nie umiałam zrozumieć faktu, że straciłam go ponownie... Drugi raz.
Nagle zadzwonił mój telefon.
- Halo?
- Laura?! Brzmisz jak siedem nieszczęść, co się stało?
- Wiesz Delly, to dość długa historia...
- Chcesz nam ją opowiedzieć?
- Nie opłaca się dawać na głośnik... Może... Po prostu bym wróciła...
- NIE! Nawet o tym nie myśl! Za dziesięć minut, Central Park. Niespodzianka będzie czekać przed wejściem do Z.O.O.
- CZY TO JEST KOZA?! - usłyszałam gdzieś w słuchawce.
- Czy to był Rock...
- TAK! JAKBYŚ KOZY NA OCZY NIE WIDZIAŁ, KRETYNIE! Owszem, to on.
- Oglądacie kozy?
- Oni tak. Według mnie surykatki są przeboskie!
- Lemury lepsze! Oddaj to, nie potrafisz z nią rozmawiać... HEJ SIOSTRA!
- Hej, Van...
- Dells przesadziła. Masz dwadzieścia minut. Ruchy, ruchy! - i się rozłączyła. Taak, dam jej Oscara za rozmawianie ze mną. Wstałam z podłogi i wytarłam oczy. Super, bluzka do prania. Musiałam nakładać ten tusz, prawda?
***
Szłam powoli Central Parkiem. Dzieci biegały między drzewami, a ich rodzice szli za nimi powoli.
Poczułam ukłucie w sercu.
Z Rossem też byśmy tak mogli...
Nie, przecież on mnie nienawidzi. Zapomniałam. Nie rozumiałam, po co mnie tu ściągali. Rozumiem, oglądali gdzieś zwierzaki. I co,nie mogli zadzwonić później?
- LAAAAAURAAA! - zaatakowało mnie jakieś różowe tornado brzmiące jak Delly.
- Rydel?
- OMG ZNALAZŁAŚ JĄ! - Później nadleciał huragan Vanessa piszcząc jak molestowany zając. Następnie nadeszli Rocky z Ellingtonem ściskając w rękach pluszowe pandy, a za nimi uśmiechnięci Riker i Ryland. Wszyscy mnie uściskali. Znów zachciało mi się płakać. Dobrze, że darowałam sobie malowanie oczu...
- Skąd wyście się tu wzięli? Jak mnie znaleźliście?
- Świat jest mał... - zaczął Rik.
- Jest coś takiego jak internet. No wiesz, surfujesz, przeglądasz różne strony...
- Rocky, wiem, co to internet. - odpowiedziałam.
- Serio? - zdziwił się, na co wszyscy się zaśmialiśmy. Nawet mi się trochę poprawił humor.
- Lau, co się stało? - spytały dziewczyny.
- Pewnie nie uwierzycie, ale...
- Ross żyje i się spotkaliście i byliście na łyżwach, co wydaje się być dziwne, bo przecież ty nie umiesz jeździć i go znalazłaś i pewnie "poznałaś" na nowo i znów na nowo się zakochałaś. - wyrecytował ciągiem Riker.
- Eee.... - mruknęłam.
- Nie przejmuj się, on po prostu zwariował. Jedzie z takimi tekstami, od jakiegoś tygodnia... - poinformował mnie RyRy.
- Ale on ma rację.
- COOO?!
- TAAAAAAAAK! - wrzasnął na cały głos blondyn. - A NIE MÓWIŁEM?! A NIE MÓWIŁEM?! KTO JEST MISTRZEM?! RIKER! RIKER! WOOOO! YEAH! - darł się, a ludzie (z nami włącznie) patrzyli na niego jak na idiotę.
- Ale skoro to prawda, to... - zaczął Rocky.
- Gdzie on jest? - spytała Delly ze łzami radości. Za to w moich oczach pojawiły się łzy smutku. I złości. Na samą siebie. - Lau?
- To jest... Ta długa historia. - spojrzeli na mnie wyczekująco. - Chodźcie, pójdziemy do mnie, zrobię nam herbaty i wszystko opowiem.
_________________
Amen!
Pragniemy podziękować pani Isabelle za dokończenie rozdziału... A teraz zapraszam do spowiedzi w komentarzach.
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńSuper rozdział :*
OdpowiedzUsuńJa pierdziele.. w takim momencie? No cholera...
Czekam na next <3
Zabiję was.
OdpowiedzUsuńMyślałam, że nareszcie będą razem, a wy mi tu z takim czymś wyskakujecie!
A tak na serio - popłakałam się, jak to czytałam.
Rozdział jak zawsze cudowny i z wielką niecierpliwością czekam na ciąg dalszy <3
❤
OdpowiedzUsuńŚwietny rozdział! :3 Rozwaliła mnie wymiana zdań Evana i Piper (badum tss!). Poproszę więcej różowego tornada Rydel i wrzeszczącego Rikera!!!
OdpowiedzUsuńAgnes ;-)
JESTEŚCIE.... Z-A-M-O-R-D-O-W-A-N-E!
OdpowiedzUsuńON MIAŁ JEJ UWERZYĆ A TA GŁUPIA PIPER MIAŁA NIE ZWIAĆ! EVAN TY KRETYNIE!!! NO PLEASE... NEW YORK?!! ZWIALI Z WIĘZIENIA I DO GŁOWY PRZYSZEDŁ MU TYLKO NEW YORK, ŻEBY SIĘ UKRYWAĆ!!?
Trzymajcie mnie... Ja tu kurffa nie wytrzymię -,-
Utopię was w kiblu i przeczyszczę go ptem szczotką, żeby się zatkał, b jeszcze wyleziecie ;D
SPRÓBUJCIE TYLKO, ŻEBY PIPER DOWIEDZIAŁA SIĘ, ŻE MLODY LYNCH ŻYJE TO DO ŚWIĄT OBIE BĘDZIECIE UŻYŹNIAĆ GLEBĘ NA MIEJSKIM CMENTARZU!!!!
Dawaj szybko next!
OdpowiedzUsuńDawno mnie tu nie było... Pewnie mnie nie kojarzycie (przynajmniej z tej nazwy -,-) ale mój "drugi profil" zostawiał już wam parę komentarzy pod wcześniejszymi boskimi rozdziałami. ;)
OdpowiedzUsuńTak więc po prostu rozdział wyjabany w kosmos... Czytałam to wszystko z zapartym tchem i czekałam na co? Na Raurę co z nimi dalej, a tutaj koniec... No wiecie co tak się nie robi... ;> ;) Umrę z ciekawości mam nadzieję, że następny rozdział będzie znacznie szybciej. No i oczywiście chcę wiedzieć co z Raurą... Ucieczka tamtej szalonej dwójki też mi się nie podoba... Co oni knują, a niech tylko zrobią krzywdę Laurze to pożałują... ;\
Czekam na nexta i zapraszam do siebie http://long-is-the-road-to-happiness.blogspot.com/
Pozdrawiam Mea ;*
Czekam z niecierpliwością na nexta :) :**
OdpowiedzUsuńJak mogłyście pokłócić Raurę?!?!?!?!?!?!
OdpowiedzUsuńale jak już ich tak pokłóciłyście to czy Laura będzie próbowała samobójstwa czy coś?
dodawajcie szybko nexta, bo chcę wiedzieć co z Rossem
mam nadzieję, że nie wróci do Rachel i wszystko sobie przypomni albo, że chociaż przypomni sobie Lau