środa, 23 grudnia 2015

Dzień dobry?

Hej, um, tu Clarisse, przejdę od razu do rzeczy.
Chciałyśmy przeprosić za tak nagły, wydawałoby się, że bezpowrotny koniec bloga, do którego byłyśmy naprawdę przywiązane. Mimo, że nikt chyba nawet tego nie zauważył, przepraszam.
(Jestem też trochę zawiedziona samą sobą, bo usunęłam swojego bloga, którego sama pisałam [*])
Ogólnie chciałam się zapytać, czy chcielibyście jeszcze go czytać, czy jest jakikolwiek sens kontynuacji tej jakże niesamowicie słabej historii.
Pls, piszcie, albo nie piszcie, bo nikt na tego bloga już i tak nie wchodzi, lol.

(III) Rozdział 7: "I'm the astronaut - I can easily be led by the stars in the dark, clouds of any night"

  Następnego dnia pierwszą rzeczą, którą zrobił Ross zaraz po przebudzeniu i otworzeniu oczu, było napisanie wiadomości do swojej dziewczyny z prośbą o spotkanie. Jak najszybsze.
  Dlatego też już przed dziewiątą rano pukał do drzwi jej domu. Otworzyła mu pani Cattrell, która chyba właśnie wychodziła do pracy. Uśmiechnęła się do Rossa, przywitała i wyszła. Zazwyczaj nie była do niego przekonana, ale chyba po tamtym wieczorze zmieniła swoje nastawienie. Pewnie nie na długo.
      – Camille? – zawołał, kiedy wszedł do środka. Było strasznie czysto, co zresztą charakterystyczne dla tego domu. Na komodzie stały ramki ze zdjęciami - widział tam małą Camille z warkoczykami w baseniku dla dzieci, potem zdjęcie z balu na koniec szkoły przedstawiające ich dwójkę. Wcześniej go tu nie było.
      – Ross? – Brunetka zeszła po schodach z pierwszego piętra. Włosy miała splecione w kłosa, tak przynajmniej mu się wydawało. Chciał się do niej uśmiechnąć, ale dręczyło go jedno pytanie, więc od razu je zadał.
      – Ukrywasz coś przede mną? – zapytał. Nie wyglądał na złego, co trochę zbiło Camille z tropu. Myślała, że może podejrzewa ją o zdradę, co oczywiście nigdy nie miało miejsca.
      – Co? – zdziwiła się i zeszła z ostatniego schodka.
      – Nie mówisz mi o czymś? – spytał raz jeszcze, a ona uniosła brwi.
      – O czym miałabym ci nie mówić? - odpowiedziała, ale na jej twarzy błąkał się dziwny niepokój.
      – Jesteś chora? 
  Camille przez chwilę na niego patrzyła i otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale chyba zrezygnowała. Po prostu poszła do kuchni wyraźnie prosząc go o pójście za nią. Sięgnęła do teczki leżącej na lodówce i bez słowa wyciągnęła z niej jakąś kartkę. Przeczytała napis na samej górze i podała ją Rossowi, który wiedział, że coś faktycznie jest na rzeczy. Miał rację - kartka to po prostu diagnoza lekarska, datowana na rok 1996. 
      – Choroba Hashimoto? – spytał cicho.
      – Choroba tarczycy, mam ją od urodzenia. Jest nieuleczalna, ale nie zagraża mojemu życiu, dopóki biorę leki – wyciągnęła z kieszeni spodni małe pudełeczko podpisane "ŚRODA". Miało trzy przegródki - na rano, popołudnie i wieczór. Ross przez chwilę na nie patrzył i opuścił kartkę w dół.
      – Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? –spytał i poczuł jakiś ból. – Nie ufasz mi?
      – Bałam się, że mnie zostawisz – wyznała Camille i oparła się ręką o blat. 
      – Jestem według ciebie takim dupkiem?
      – Nie, po prostu–....
      – Posłuchaj. Nigdy bym tego nie zrobił. Do dzisiaj – przygryzł wargę, a Camille spojrzała mu prosto w oczy. – Nie dlatego, że jesteś chora. To znaczy, mi to nie przeszkadza. Ale...
      – Ale?
  Ross zastanawiał się, czy to powiedzieć. Ale myślał o tym już długo i był pewny - chce im pomóc. To przecież też ludzie. Trochę inni, ale wciąż. Poza tym, to może być przygoda życia. Na pewno będzie mu szkoda opuścić rodzinę, przyjaciół, fanów, ale Laura mówiła, że to może potrwać maksymalnie cztery, pięć lat ziemskich. Myślał też o tym, co im powie. Na pewno nie prawdę. Powie, że wyjeżdża w świat, zwiedzać miasta, kraje, kontynenty. Powie, żeby go nie szukali i nie pisali, bo za niedługo wróci.
      – Ale muszę wyjechać. Na parę lat. Nie możesz jechać ze mną. Po prostu... Zaufaj mi – mówił szybko, a Camille patrzyła na niego ze łzami w oczach. Nie wytrzymał i wziął ją w swoje ramiona. – Naprawdę chciałbym cię wziąć, ale nie mogę.
      – Gdzie jedziesz? – spytała cicho.
      – J-ja... Nie mogę ci powiedzieć. 
      – Dlaczego?
      – Błagam, nie pytaj o to. Sam nie wiem, czemu nie możesz nic wiedzieć.
      – Chodzi o tę Laurę? – zapytała, a Ross nie wiedział co jej odpowiedzieć. Gdyby powiedział, że nie, skłamałby, a jeśli by powiedział, że tak, musiałby wyjaśnić, o co chodzi. 
      – W moim życiu nie ma innych kobiet oprócz mojej mamy, Rydel i ciebie – odpowiedział i uznał tę odpowiedź za najtrafniejszą, bo Camille już o to nie pytała.
      – Będziesz pisać listy? Dzwonić? Będziemy jeszcze razem?
  Tak, będę pisać listy, niech się zgubią w czarnej dziurze.
      – Nie wiem – odparł szczerze. Laura powiedziała, że cały proces odbierania tkanek trwa od 30-40 godzin i będzie ich co najmniej kilkanaście, droga na Ellan trwa około roku, choć na Ziemi mijają wtedy dwa lata, a potem spędzi na Ellanie dwa lub trzy miesiące, czyli rok ziemski. Czyli pięć lat ziemskich. Camille będzie miała 25 lat, on 23. 
  Pewnie sobie kogoś znajdzie, kogoś, kto znajdzie dla niej dużo czasu i będzie mógł poważnie myśleć o przyszłości z nią.
      – Chciałbym. Ale nie wiem, naprawdę.
  Camille zaczęła płakać. Nie był to histeryczny płacz, bardziej kilka spływających po policzkach łez ciągnących za sobą następne i następne, przerywane pociąganiem nosem.
      – Przepraszam – mruknął Ross. – Kocham cię. 
      – Ja ciebie też – szepnęła w odpowiedzi brunetka i mocniej się wtuliła w chłopaka.

      – Co z zespołem? – zapytał Riker, który jako pierwszy otrząsnął się po słowach brata.
      – Weźcie Ratliffa na wokal, nadaje się – spróbował się uśmiechnąć. – Na gitarę rytmiczną może iść RyRy, co nie?
      – Nie możemy jechać z tobą? – spytał Ryland, patrząc na brata smutnym wzrokiem.
      – Nie, już mówiłem. Muszę jechać sam.
      – I co, tak po prostu sobie wyjedziesz na 5 lat, bo ci się nagle zachciało? I opuścisz rodzinę, zespół, dziewczynę? – odezwała się Rydel, zaciskając usta. 
      – Słuchaj, Delly, jak wrócę, wszystko wam wyjaśnię – zapewniał.
      – B... Będziemy za tobą tęsknić, dzieciaku – rzucił smutno Rocky, czym trochę go zaskoczył.
      – I tyle? "Będziemy tęsknić"? Nie nawrzeszczysz na niego? Nic? – rzucał się Riker.
      – To jego wybór, nie możemy mu zabronić, jest dorosły.
      – Mówisz to po totalnym wyśmianiu go za chęć zamieszkania samemu w Nowym Jorku.
      – Nie samemu, z Camille.
      – Jesteś dziwny – stwierdził starszy blondyn.
      – A ty głupi – odgryzł się szatyn.
W tym czasie Ross objął siostrę, którą bardzo przygnębiła wiadomość. Pociągnęła kilka razy nosem i mocniej przytuliła brata.
      – Ale wrócisz? – zapytała.
      – Pewnie, że tak, ciężko byłoby mi was zostawić na zawsze – odpowiedział cicho, żeby nie zwrócić uwagi braci. Mimo wszystko dołączyli się do tego przytulania i kilka razy mruknęli, że będą tęsknić, żeby pisał lub dzwonił i żeby nie zapomniał, że istnieją. Zgodził się, chociaż wiedział, że do chociaż jednego z tych punktów się nie zastosuje.




*Miesiąc później*


  Najcięższe w tym wszystkim było pożegnanie się z rodzicami. Zapewniał ich, że bardzo tego potrzebuje, bo musi trochę pomyśleć i spędzić czas sam, oraz że naprawdę mu na tym zależy, więc w końcu ulegli jego namową i pozwolili mu jechać (lub raczej "lecieć"). Podejrzewał jednak, że jednym z powodów dla których się zgodzili było to, że jechał sam, bez Camille. Od jakiegoś czasu musiał przechodzić badania w siedzibie NASA, żeby się upewnić, czy jest odpowiedni i inne takie, jednak w końcu to wszystko się skończyło. No, prawie, siedział właśnie z Laurą w poczekalni czekając na wyniki, co oczywiście bardzo go stresowało. 
      – Opowiesz mi coś? – spytał, szukając pociechy u jedynej żywej istoty, z którą teraz przebywał.
      – M... mogę opowiedzieć ci o Ellanie... Jeśli chcesz – stwierdziła, a on przytaknął zaciskając dłonie w pięści. Czy to musi tyle trwać? Naprawdę sprawdzają tylko po raz dwudziesty czy się nadaje? – Więc... Jak wiesz już jest to planeta mniejsza od Ziemi, ale większa od Merkurego. Mogłabym mówić ci o jej położeniu przez dłuugi czas, ale nie to cię chyba interesuje? W każdym razie mamy na niej sześć księżyców: Beipang, Haquaso, Keintsem, Leimuxo, Tanglai oraz Situgiam. Wasza technologia to przy naszej ziarenko porównywane z waszym księżycem. Nie żebym obrażała, w żadnym razie – tłumaczyła się, ale on machnął ręką, próbując przekazać jej, żeby kontynuowała. – Nie mamy na niej krajów, znaczy... nasze kraje to po prostu duże miasta. Jest tam bardzo ładnie, bo dbamy od środowisko, zwłaszcza od dnia kiedy musieliśmy szukać sadzonek w innym układzie, bo ludzie zaczynali mdleć z niedotlenienia... w każdym razie próbuję ci przekazać, że moja planeta jest piękna, w niektórych miejscach nawet piękniejsza od waszej, i że nie pożałujesz swojej decyzji – dokończyła i położyła dłoń na jego własnej. Chłód jej skóry spowodował, że drgnął, ale jej nie strącił. Potrzebował bliskości innej osoby, biorąc pod uwagę, że jego rodzina zaczęła chyba odzwyczajać się od niego. Siedzieli w swoich pokojach i nie zwracali na niego uwagi. Swoją nieobecność tłumaczył tak, że wychodził załatwiać jeszcze rzeczy związane z wyjazdem, co poniekąd było prawdą, nie? 
  Nagle drzwi sali obok której siedzieli się otworzyły i wyszedł jeden z tych doktorków w kitlu i z okularami na nosie. Ross spanikował i chwycił dłoń Laury, mocno zaciskając na niej palce. Nie jego wina, że nie lubi lekarzy!
      – Wszystko jest w porządku, badania nie ujawniły nic nowego. Pan Lynch to okaz zdrowia i mogę stwierdzić to po raz siedemnasty.
      – A pozostałe trzy? – spanikował blondyn, a Laura zachichotała.
      – Byłeś przeziębiony – odpowiedziała mu, a on mruknął ciche "aaaa".
      – Proszę pani, dzisiejszy dzień jest naprawdę dobry. Warunki atmosferyczne w normie, nie zapowiada się na burzę, wszyscy uczestnicy lotu są gotowi... – mówił, jednak ona chyba dalej puszyła się faktem, że została nazwana per "panią". W końcu przytaknęła i odpowiedziała stanowcze:
      – Tak. – Wydało się to dziwne, bowiem gościu wspominał właśnie o tym, że udało się zebrać wystarczającą ilość paliwa, a ona nagle wyjeżdża z jakimś "tak". Mimo wszystko facet również przytaknął.
      – Pójdę wspomnieć o tym, by szykować pokład. Proponuję, by pan Lynch poznał resztę – powiedział i zniknął. Zostawiając bardzo podekscytowaną Laurę sam na sam z mocno skonfundowanym Rossem.
      – O jakiej "reszcie", którą mam poznać on mówił? – spytał chłopak, a uśmiech spełzł z jej twarzy. 
      – Cóż, faktycznie chyba powinnam coś ci powiedzieć – oznajmiła zdenerwowana, po czym złapała jego ramię prowadząc go do jakiegoś pokoju. Był pusty, wyglądał jak typowy salon dla gości. – Więc... tak właściwie... nie tylko ty byłeś... dobry, tu miałeś rację. Więc... postanowiliśmy zabrać więcej osób i...
      – Wreszcie przyszłaś! – rzucił jakiś geek wchodząc do pokoju. Ross skrzywił się na jego widok. – Przyniosłaś mi, o co prosiłem?
      – Tak – warknęła i rzuciła w niego jedną z niesionych toreb, w której chyba były książki.
      – Próbujesz mi powiedzieć, że mnie okłamałaś? Nie musiałem lecieć ja, ponieważ jest wiele innych osób które by pasowały? – warknął.
      – Posłuchaj, ty po prostu jesteś... inny – stwierdziła, po czym przysunęła się i szepnęła mu na ucho: – Lepszy.
  W między czasie na kanapę w salonie rzucił się jakiś macho zgniatając puszkę na swojej głowie, a także jeden brodaty facet i kobieta w luźnym swetrze i obwisłych dresach, wyglądająca na siłą wyciągniętą z łóżka. Do tego dołączyła niska dziewczynka (no dobra, miała jakieś piętnaście, maks szesnaście lat) z różowym, plastikowym kubkiem w ręku, niesamowicie skupiona na poskręcanej, również różowej słomce.
      – Znowu ktoś nowy? Kto tym... – podniosła wzrok i dostrzegła lekko zaskoczonego blondyna, po czym wytrzeszczyła oczy i uśmiechnęła się jak w reklamie salonu stomatologicznego. – AAAAAA! Czemu nie mówiłaś, że Ross Lynch tu będzie?! Czemu wcześniej nie mówiłaś?! AAAAA! – piszczała, a chłopak zasłonił sobie uszy. To był naprawdę przerażający dźwięk. – O mój Boże! Ty jesteś Ross Lynch! – zachwycała się skacząc dookoła niego, a wisiorki z logiem R5 podskakiwały razem z nią. Blondyn spojrzał załamany na Laurę, która wzruszyła ramionami z przepraszającym wyrazem twarzy. – Usiądziesz razem ze mną? Błaaaaagaaaam!
      – Eeee....?
      – AAAAAAAAAAA! – ekscytowała się.
      – A jak ty się...?
      – Jestem Emily, mam szesnaście lat i BŁAGAM WYJDŹ ZA MNIE – histeryzowała, wciąż obok niego skacząc i szarpiąc go za ramię.
      – Sorry, ale jestem już zajęty – mruknął nie do końca szczerze, przecież rozstali się z Camille, ostatnie spotkanie mieli jakieś dwa tygodnie temu, ale ta dziewczynka nie musi tego wiedzieć...
      – Przecież wiem! Ale teraz lecisz z nami i O MÓJ BOŻE, POLECĘ W KOSMOS Z ROSSEM LYNCHEM AAAAAAA! – kontynuowała, a on znów zasłonił uszy.
      – Taa... sorry, ale... ale muszę pogadać z Laurą, cześć! – wyrwał jej się, złapał szatynkę za rękę i wybiegł z pokoju, zostawiając Emily wrzeszczącą "KOCHAM CIĘ!".
      – Więc? O czym chcesz pogadać? – spytała Laura tłumiąc śmiech.
      – To jest żart, prawda? – spytał z nadzieją.
      – Nie. Jako jedna z niewielu nastolatek nie postanowiła zacząć palić tytoniu w szkole, a że wykazała zainteresowanie lotem... – stwierdziła dziewczyna a on złapał się za głowę.
  No świetnie, czeka mnie rok męczenia się na pokładzie promu kosmicznego z psychiczną fanką!
  Ale zawsze będziesz mógł wypchnąć ją w przestrzeń kosmiczną, gdy będzie siedzieć w łazience! Czy to nie ekscytujące? 
      – O mój Boże, jedna z niewielu, ale czemu akurat ta?
      – Skąd miałam wiedzieć, że tak zareaguje? Szczerze? Mnie też zdziwiła jej reakcja.
      – Dzięki!
      – No co? Powiedziałam, że będę szczera, tak czy nie?
  Zaczął chodzić w kółko zdenerwowany. Najpierw całe to zamieszanie, miesiąc ciągłych badań, pakowania się, ignorująca go rodzina, a także fakt, że Laura go okłamała - on i Ryland nie byli jedynymi odpowiednimi do tego osobami, a na koniec to, że jedną z jego towarzyszek na najbliższe lata będzie jego psychofanka. Czy mogło być lepiej?