wtorek, 21 kwietnia 2015

(III) Rozdział 2: "I just wanna take you anywhere that you would like"

Z dedyczyną dla Clarisse, mojego kartofela kochanego, 
której smutno (pocieszajcie ją wszyscy)


*teraz*

    – Eeee... Co? – zdziwił się Ross. Laura jak stała, tak stała. Patrzyła na niego spokojnie dużymi, ciemnymi oczami.
    – Musimy zabrać cię na Ellan. Siedemnaście godzin będzie na zmienienie w Ellańczyka cię, bo to nie być miejsce dla ludzi z planeta Ziemia. Musimy wylecieć najszybciej jak da się.
    – Eee... Nie? – Wytrzeszczył oczy zaskoczony.
To musi być żart...
    – Ross, ty nie mieć wyjścia zbyt dużo. My bardzo potrzebować pomocy twojej.
    – Ty mówić jak Yoda – wyrwało mu się.
Haha! Bo tak jest!
    – Kto? – spytała, najwidoczniej faktycznie nie wiedząc, o co chodzi.
Jest z innej planety, przygłupie, raczej nie mają tam Gwiezdnych Wojen.
    – Nie ważne. Słuchaj, prawie cię nie znam. Ba, po prostu cię nie znam. Jeszcze dzisiaj rano nie miałem pojęcia, że kosmici istnieją, a teraz stoisz przede mną i mówisz mi, że masz mnie zabrać na swoją planetę! – przeżywał. – Ja nie chcę nigdzie lecieć! Zostaję. Mam rodzinę, dziewczynę, plany na przyszłość i...
    – My za to nie mieć szans na przyszłość.
    – Nie mój problem! Żegnam! – wrzasnął jeszcze i zostawił zaskoczoną dziewczynę(?) na miejscu. Usłyszał jeszcze ciche westchnienie, a gdy się odwrócił, jej już nie było. Wytrzeszczył oczy ponownie i ruszył przed siebie. Niestety, nie w porę się odwrócił i po chwili pływał razem z kilkoma rybkami w stawie.

*godzinkę później*

    – Nadal nie wierzę, że tak po prostu wpadłeś do stawu – mówiła Stormie do zmokniętego chłopaka, przykrytego grubym kocem, wręczając mu kubek ciepłej herbaty. On poprawił swoje wciąż mokre włosy i złapał naczynie.
    – To uwierz – mruknął i upił trochę. Po chwili odstawił kubek na stolik.
    – Myślę, że coś cię przestraszyło.
    – Awww dziękuję za troskę. – Jego głos i uśmiech były sztuczne. Po chwili znów się zasępił i mocniej opatulił kocem. Reszta siedziała u góry i nie mieli pojęcia, że jest w domu.
I dobrze, zdrajcy... Niech się nie dziwią, jak im więcej naleśników nie zrobię...
    – Ross, co się stało? Martwi mnie twoje niemiłe zachowanie...
    – Tak? Cóż, jestem równie niemiły dla ludzi nie miłych dla mojej dziewczyny jak oni są niemili dla mojej dziewczyny. – Chwila ciszy. – Dobra, owe zdanie nie miało sensu.
    – Może troszkę... – przyznała jego mama.
    – A teraz pójdę i położę się spać. Kot wrócił?
    – Tak, okupuje twoje łóżko.
    – No i fajnie – stwierdził blondyn, po czym wstał i wszedł na górę. Na korytarzu przed swoim pokojem zastał Rylanda.
    – Wróciłeś! – ucieszył się. – Co się stało?
    – Nic takiego, po prostu wpadłem do stawu – wyjaśnił zmęczonym głosem.
    – Ale nic ci się nie stało, prawda?
    – Gdzie tam, zalał mi się tylko telefon – sapnął. – Teraz chciałbym odpocząć, jeśli nie masz nic przeciwko.
    – Jasne, idź! – odsunął się. Blondyn otworzył drzwi, czym zwrócił uwagę Kota leżącego na jego poduszce. – Dobranoc – powiedział jeszcze młodszy z braci.
    – Dobranoc – burknął Ross w odpowiedzi i zamknął się w środku. Opadł na łóżko i zaczął głaskać zwierzaka. Ten zaczął mruczeć i po chwili odpłynął w świat snów o drzewach, na których rosną sardynki, a ptaki leżą na talerzach przyprawione mówiące: "Zjedz mnie...".
  Chłopak podniósł niesprawny telefon, westchnął, po czym wydobył z niego kartę sim i przełożył do swojego starego telefonu. Prawie godzinę zgrywał wszystko z powrotem i zasnął z głową na klawiaturze.


 *Kilka dni później*

  Ross, niewyspany jak nigdy, szykował właśnie kawę w ekspresie. Przetarł swoje podkrążone, przekrwione oczy i pociągnął za poplątane włosy. Od kilku nocy, a mianowicie tej nad jeziorem, nie zmrużył oka. Wczoraj,jakby tego było mało, wydawało mu się, że zobaczył te dziewczynę... Laurę(?) na swoim balkonie, jednak kiedy mrugnął, jej już nie było.
Ja już chyba świruję...
Dopiero teraz zauważyłeś? Urodziłeś się dziewiętnaście lat temu. Stary, myślałem, że bardziej spostrzegawczy z ciebie kolo...
  Do kuchni weszła Rydel i wrzasnęła na widok wraku, który niegdyś był jej bratem. Ten podniósł kubek kawy, skierował na nią swoje spojrzenie, po czym upił łyk.
    – Dzień – przerwał na chwilę. – Dobry.
    – Eee no hejka? Dobrze się czujesz?
    – Jeśli przez dobrze masz na myśli "Czuję się jak zdeptana mrówka", oraz "zaraz zasnę, tu i teraz" albo "rodzina się ode mnie odwróciła i nie popiera moich wyborów" to czuję się przebosko.
    – Jak ja kocham twój sarkastyczny ton... – odparła równie sarkastycznie, na co blondyn zaśmiał się cicho. Na tym skończyła się ich wymiana zdań. Rydel zrobiła sobie swoje płatki o smaku cynamonu i truskawek z mlekiem truskawkowym. W tym czasie Pinky się przypałętała i zaczęła ocierać o nogi chłopaka. Ten syknął, a zwierzę uciekło. Na jego twarz wpełzła duma, jednak po chwili ustąpiła miejsca zmęczeniu.
    – Chyba pójdę się dzisiaj przejść... – stwierdził. – Nie życzę sobie towarzystwa, dobra?
    – Dobra. Mów to raczej RyRy'owi. Nawet nie wiesz, jak go przeraziłeś swoim pomysłem wyjazdu – powiedziała, na co opuścił głowę. Wiedział, że jego młodszy brat bardzo go ceni. Przez praktycznie całe życie robił co mógł, by żyło mu się miło i przyjemnie. Bawił się z nim, bronił przed kolegami, pomagał w nauce oraz uczył podrywać dziewczyny. Właściwie to dzięki niemu Ryland miał dość odwagi by zagadać do Savannah i co? Są teraz parą, a młodszy ciągle dziękuje za to Ross'owi.
    – Nie chcę, żeby był smutny, ale podjąłem decyzję, Delly. Chcę tam jechać.
    – Wszyscy to wiemy. Tylko uważamy, że jeszcze nie dasz sobie rady – wyznała i podeszła do niego. Objęła go ramieniem. – Poza tym, kim byśmy byli bez ciebie, biszkopciku? Nie każ rezygnować nam z czegoś, co kochamy. A kochamy ciebie i muzykę. Nie będziemy czerpać już z tej drugiej przyjemności, gdy ciebie zabraknie – spojrzała na niego. Włosy opadły mu na twarz, tworząc zasłonę przed światem. – Pomyśl o tym – szepnęła, przytuliła go i wyszła. Gdy Ross uniósł twarz, w jego oczach błyszczały łzy.

  Ross, wyglądający niewiele lepiej niż rano, siedział w CoffeeHeaven i pił swoje latte. Przyjemny, słodki smak karmelu, przypominający mu o czasach, gdy jako przedszkolak bez górnych jedynek razem z braćmi szukał w nocy cukierków, a później zjadał je razem z nimi chowając papierki pod materace. Samo wspomnienie wywoływało uśmiech, który ostatnio rzadko pojawiał się na jego twarzy. Nagle poczuł się obserwowany. Rozejrzał się. Dopiero po chwili ją zauważył. Siedziała przy stoliku nieopodal, ubrana w zwykłe, dziurawe dżinsy, t-shirt z jakimś nadrukiem i dżinsowej kurtce. Włosy swobodnie opadały jej na ramiona, a niezwykle ciemne na tle bladej twarzy oczy wpatrywały się w niego nieśmiało.
Laura siedziała w normalnej, ziemskiej kawiarni, ubrana jak normalna, ziemska dziewczyna wśród innych, normalnych, ziemskich ludzi. Jednak nikt nie wiedział, jaka była niezwykła. Nikt, prócz Ross'a, który wytrzeszczył oczy na jej widok. Wyglądała tak...
Zwyczajnie.
Po chwili wstała i podeszła powoli do jego stolika. Dopiero teraz zauważył kubek w jej ręce.
    – Eee cześć – przywitała się, na co blondyn skinął głową. – Mogę... się przysiąść? – Zauważył, że gubiła słowa. Dziś jej angielski brzmiał jeszcze gorzej, chyba dlatego, że nikt nie podpowiadał jej, co mówić.
    – J... Jasne – odpowiedział, wciąż patrząc na nią zszokowany. Zarumieniła się lekko i usiadła naprzeciw niego. – Co ty tu robisz...?
    – Chciałam napić się czegoś... Zobaczyłam cię tu, więc porozmawiać bym chciała. Pomoc... Potrzebuję jej.
    – Tak, pamiętam tę historię... Ale nie zmieniłem zdania.
    – Nie... Nie o to chodzić – odpowiedziała, na co uniósł brew. – Ja... Nie znam tego... miejsca. Nic prawie nie wiem o nim... Muszę jeszcze być tu trochę, aż znajdą kogoś innego, bo ty nie chcieć. Muszę dowiedzieć się czegoś o Ziemia i język poznać. Po to mi twoja pomoc potrzebna.
    – Więc... szukacie kogoś innego?
    – Nadal jesteś najlepszym kandydatem ale... tak, my nie mieć innego wyjścia.
    – My nie mamy innego wyjścia.
    – Co?
    – Powiedziałaś, że potrzebujesz pomocy z językiem. No to ci pomagam.
    – Więc pomożesz?
    – Jedna z niewielu rzeczy, w której ewentualnie mogę ci pomóc.
    – Ja... Bardzo dziękuję ci... To bardzo dużo znaczyć i...
    – Bardzo ci dziękuję i znaczy – poprawił ją z uśmiechem, a ona zarumieniła się mocniej.
    – Przepraszam, że na ciebie naskoczyć wtedy wieczorem... I że tak zniknąć nagle... nie wiedziałam, że wpadniesz w staw.
    – Naskoczyłam, zniknęłam i do stawu. Ależ nie ma za co, skąd mogłaś wiedzieć – wzruszył ramionami.
    – Naprawdę mi pomożesz?
    – Jasne, czemu nie? Tylko nie uprowadzaj mnie z planety, dobra? – spytał dla żartu, a ona wytrzeszczyła oczy.
    – Nie, ja... nie... Nie zrobię tak... Ja...
    – Przecież żartuję – uśmiechnął się szeroko, a ona opuściła głowę. Uśmiech spełzł z jego twarzy. – Wy nie żartujecie u siebie? – spytał, a ona przytaknęła. – Wow. Musi być trochę... Nudno. – Ponownie przytaknęła.
    – Mówiłam, że my nie... nie okazywać... radość...
    – Rozumiem, przepraszam. – Zawstydził się trochę. Nawet fajnie się z nią rozmawiało.
Taa póki nie chce wywieźć cię na swoją planetę jest git.
    – I okazujemy, jak już.
    – Yhm... – Dopiero teraz zauważył nadruk na jej koszulce. "A ufo nie jest zielone".


  Oprowadzał ją po mieście. Pokazał jej centrum handlowe, plażę i park, a nawet swój dom. Patrzyła na wszystko zainteresowana i co jakiś czas zadawała pytania o przypadkowe przedmioty.
    – Co to?
    – To jest rower. Ludzie jeżdżą na nich dla zabawy, kiedy chcą pomóc planecie, albo kiedy nie stać ich na auto.
    – A co to auto?
I mniej więcej tak to wyglądało. Gdy przechodzili przez park zauważyli parę całującą się przy stawie.
    – A co oni robią?
    – Chyba okazują sobie miłość. Ewentualnie chcą się pożreć – mruknął.
    – Wy się na swojej planecie pożeracie? – zapytała mocno zaskoczona.
    – Nie. To był tylko żart.
Jednak przestało być tak fajnie, gdy na środku miasta zobaczył ich Rocky. Chłopak ten, wysłany przez Stormie po jajka, wpatrywał się w dwójkę spacerowiczów zdziwiony... może trochę przerażony. Nie ujawnił się jednak, tylko poszedł do sklepu.
  Gdy niebo pociemniało, Ross powiedział swojej towarzyszce, że musi iść do domu, ponieważ jest bardzo zmęczony, a bardzo prawdopodobnym jest, że rodzina będzie się martwić.
    – Dobrze, przecież cię nie zatrzymuję – oznajmiła Laura, której angielski po dniu powtarzania i słuchania ludzi trochę się poprawił. – Dziękuję.
    – To nie problem. Miło spędziłem czas. – Uśmiechnął się, na co ona patrzyła spokojnie. Po chwili skinęła głową, odwróciła się i odeszła w ciszy.


   __________________________________
Noo eee
chyba może być nie?
"No przecież wiem, że Yoda to facet"
"No przecież wiem, że Laura to laska"
^ moja i Clarisse wymiana wiadomości
dnia niedawnego, bo 19ego kwietnia, niedziela.
Pozdrawiam ją bardzo
i Anabell może też
ale nie wiem.
NATURWISSENSCHAFTEN
(czytać z mocno niemieckim akcentem xD)
nie no
Zàijiàn

~Izzydeusz Grace
     

sobota, 18 kwietnia 2015

(III) Rozdział 1: "Won't let myself believe that what we feel is wrong"

*wcześniej*
Siedziałem właśnie w parku z moją dziewczyną, Camille. Jedliśmy lody, słonko świeciło, wróble ćwierkały na drzewach i wszystko było cacy. 
    – To o czym musiałeś pogadać? – spytała Cam, a ja przerwałem jedzenie. 
    – No więc. Od jakiegoś czasu planuję się przeprowadzić...
    – Tak? 
Nie, szpak.
    – No. Tylko że do Nowego Jorku.
    – Tak daleko?!
    – No... Tak. Problem tkwi w tym, że strasznie bym za tobą tęsknił i wiesz... Chciałem spytać, czy nie pojechałabyś ze mną. 
    – Ross to... Trochę niespodziewane. Nie mogę na razie udzielić ci konkretnej odpowiedzi, ale bardzo chętnie bym z tobą pojechała.
Uff. To teraz jeszcze trzeba pogadać z rodzinką!
I nie umrzeć.
Nie noo przecież ostatnio nie jest tak źle... Są tylko dość wyraźnie przeciwni twojemu związkowi z Camille.
Zaraz wyraźnie ci przywalę.
    – Bardzo mnie to cieszy. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo – tłumaczyłem, a ona zawijała jeden ze swoich loków na palec. I się uśmiechała.
Halo, wieża do Ross'a, gapisz się.
Również się uśmiechnąłem, po czym wstałem i wyciągnąłem rękę w jej stronę. 
    – Chodź, przejdziemy się jeszcze.

*troszeczkę później*
Szedłem właśnie z Cam w kierunku mojego domu, gdyż zostałem wezwany na obiad. Po wejściu do domu krzyknąłem tradycyjne:
    – JESTEM! 
    – Nie drzyj się tak – syknął Riker. – Rydel ma zły dzień. Ooo witaj Caroline.
    – Camille – poprawiliśmy go jednocześnie. 
    – Jeden kit – dodał i zniknął. Prychnąłem. Nie rozumiem, czemu moja rodzina jej tak nie lubi. Przecież nie zrobiła nic złego (może tylko raz, ale to nic ważnego i mega okropnego)... 
    – Synu, chodź tu! – zawołał tata.
    – KTÓRY?! – poniosło się po domu, a z góry dobiegł mnie wkurzony wrzask mojej siostry. Auć, oberwiemy później. 
    – Najlepiej młodsza złotowłosa.
    – Rozgość się – powiedziałem do mojej dziewczyny, która uśmiechnęła się lekko i poszła na górę, pewnie do mnie. Z uśmiechem wstąpiłem do kuchni.
    – Tak, ojcze? – rzuciłem.
    – Zanieś to na stół. A, i jeśli Carmen przyszła, weź dodatkowy talerz i sztućce – poinstruował i wręczył mi stosik talerzy.
    – Nauczycie się kiedyś jej imienia? – spytałem.
    – Poczekaj, ja jestem stary, mam pod moim dachem siedem osób, nie każ mi pamiętać imienia ósmej. No i weź pod uwagę, że nie jestem najmłodszy. A teraz do jadalni z tą porcelaną, zaraz będziesz pomagał mi nosić jedzenie.
    – Ale czemu ja? Nie może tego zrobić Riker? Siedzi i telewizor ogląda...
    – To go zgarnij jak będziesz iść – mruknął tata i sprawdził stan zupy. W drzwiach minęła mnie mama w swoim fartuchu w kropki i klasycznym uśmiechem oznaczającym "pomagaj dalej, może podniosę ci w tym miesiącu kieszonkowe". 
Wszedłem do jadalni, porozstawiałem talerze i podszedłem do kanapy, na której leżał Riker.
    – Rikeeeeer – jęknąłem. – Rik, proszę, pomóż mi nosić z kuchni...
    – Daj mi się zastanowić... Nie.
    – Ale ja cię tak pięknie proszę... – Zrobiłem minę zbitego szczeniaczka. Spojrzał na mnie kątem oka i westchnął. 
    – Niech ci będzie, ale dajesz mi za to trochę twojej czekolady. 
    – Okay! – zawołałem z uśmiechem i odbiegłem.
    – Ross, nie biegaj po domu – upomniała mnie mama i wręczyła mi duży garnek zupy. Riker'owi podała talerz kotletów i miskę ziemniaków, które natychmiast zanieśliśmy na stół. Riker nosił napoje, a ja wgapiałem się w pyszności już na nim leżące. To mięsko tak bosko pachnie...
    – Ej! Pomagaj a nie! – oburzył się mój starszy brat. Westchnąłem i odwróciłem się z grymasem od stołu.
Jeszcze je zjem. 
W salonie Rocky, mój następny starszy brat i Ellington, mój starszy nie-brat oglądali jakiś film.
    – Jezu, ten kosmitol go zaraz zeżre – przeżywał Rocky.
    – No nie... – zawtórował mu Ell i zjadł kilka żelków.
    – A jak nas tak kiedyś ufiaki będą chciały zjeść? – rozmyślał młodszy z nich. 
    – Dwie sprawy – rzuciłem, zabierając im żelki. – Zaraz jest obiad. Druga, wy wiecie, że kosmitów nie ma, prawda?
    – Jasne, tak samo jak jednorożców! – mruknął Ratliff.
    – I potwora z Loch Ness! – dodał Rock.
    – Albo yeti. Co by było, gdyby nie było yeti?
    – Nie przejmuj się, ten gamoń mówi, że nie ma Mikołaja. Albo Wróżki Zębuszki – "uspokajał" go mój brat.
    – Kim jesteś, mugolu? – zapytał starszy, a Lynch nr. 3 w kolejności wiekowej zarechotał. Ja mam numer 4. A numer 5 ma...
    – Gdzie Ryland? – spytałem.
    – Chyba ma depresję na górze, czy coś – stwierdził Rocky próbujący zabrać mi słodycze.
    – Co mu jest?
    – Savannah pojechała w trasę i wiesz... - wyjaśnił Ell.
    – Hm. Później go pocieszę, mam swojego gościa. 
    – Przyszła Celine?
    – Boże, czy ktoś w tym domu oprócz mnie pamięta jej imię? – warknąłem i odmaszerowałem. Zjadłem żelka, żeby widzieli, i wyrzuciłem opakowanie do kosza. Zaczęli głośno protestować, a Rocky nawet płakać. Zaśmiałem się i wszedłem na górę. Już miałem wchodzić do siebie, kiedy poczułem na sobie czyiś wzrok. Rozejrzałem się dookoła i wrzasnąłem. 
    – Zamknij się, bo będę nazywać cię Rossalia – warknęła stojąca w drzwiach swojego pokoju Rydel.
A może zombie naprawdę istnieją?!
Tak, jednego masz przed sobą.
Czy ona wpadła pod kombajn?
Możliwe, tak właśnie wygląda.
    – Wszystko gra? – spytałem.
    – Jasne. Tylko nasz ainteligentny przyjaciel E-R przyniósł kosz warzyw w którym był kalafior.
Biedna, ma alergię na kalafior.
    – Wyrazy współczucia. Mogę ci jakoś pomóc?
    – Jasne. Napchaj mu kalafiora do ryja, a później przyprowadź do mnie, chcę widzieć jak cierpi – syczała.
    – No to fajnie. Tak w ogóle, to zaraz jest...
    – OBIAD! – krzyknął uradowany Ratliff.
    – Zginiesz marnie gadzie! – wrzasnęła stojąca obok mnie Rydel i zbiegła na dół. Coś miękkiego owinęło się wokół moich nóg. To była Pinky, kotka Rydel, nigdy nie wychodząca z domu. Pół swojego życia spędziła na rękach swojej właścicielki.
Nie to co mój kot, on biega sobie gdzie chce. 
    – Eee... Cam? – spytałem otwierając drzwi. Siedziała na moim łóżku i czytała Papierowe Miasta, które zostawiłem na poduszce. 
    – Tak?
    – Obiad... idź, paskudo! – wrzasnąłem na kota, który przygniatał mi stopy. Miauknął piskliwie, kiedy go zrzuciłem i odbiegł w poszukiwaniu mojej siostry. 
     – Jasne, idę – uśmiechnęła się i odłożyła książkę. Zeszliśmy na dół, gdzie Ratliff poduszką blokował ciosy mojej siostry, która zachrypiała wrzeszczała jak najęta. Zajęliśmy miejsca i zaczęliśmy rozlewać zupę. Każdy mruknął "smacznego" i to wszystko co powiedzieliśmy w trakcie dzisiejszego posiłku oprócz "Mark, podaj mi sól". 
    – A RyRy nie je? – spytałem. 
    – Jak widzisz nie – odpowiedziała mama i znów pogrążyliśmy się w nienaturalnej ciszy. Zazwyczaj przy tym stole wszyscy mówią, śmieją się, albo krztuszą. Jest głośno, śmiesznie i przyjemnie. A kiedy przyprowadzam Camille wszystko milknie i nagle nikt nie ma humoru. 
Po posiłku moja dziewczyna się pożegnała, a ja poszedłem ją odprowadzić. Podziękowała mi za to, pocałowała w policzek i zniknęła za drzwiami. Westchnąłem i wróciłem do siebie. 

*jeszcze trochę później*

    – Ja was nie rozumiem! – wrzeszczałem. – Nie potraficie choć raz być dla niej mili?
   – Szczerze? – spytał Rocky. - Nie.
   – Ale czemu? Co takiego zrobiła?
   – Jeszcze pytasz? – spytał Ryland.
   – No straszne! Raz, raz nie przyszła na umówione spotkanie, czy to coś tak okropnego?
    – Tak! Przez miesiąc leżałeś w depresji w pokoju, chciałeś się kurde zabić, bo nagle przestała z tobą gadać! Jesteśmy tacy za to, że doprowadziła cię do tego stanu – tłumaczył oburzony Riker.
    – Ale żyję, czy nie? W sumie, czemu mi tak zależy, i tak mam zamiar się wyprowadzić.
    – Nie mówisz poważnie, prawda? – spytał Ryland. Mina mu zrzedła i wyglądał, jakby informacja go bardzo zasmuciła. 
Cóż, zawsze mu pomagałeś. Byłeś Batmanem, a on Robinem.
Jasne, może świętym Mikołajem i elfem?
    – Jego wybór, jest dorosły – stwierdziła mama. 
    – Wspaniale. Więc na pewno nie będzie wam przeszkadzać, że chcę jechać do Nowego Jorku popatrzeć za mieszkaniem. I że zabieram Camille ze sobą, bo najprawdopodobniej przeprowadza się ze mną. – Na chwilę zapadła cisza. Patrzyli na mnie jak na psychola, a po chwili tata i Riker wybuchnęli śmiechem.
    – Porąbało cię? – spytał mój brat.
    – Nie.
    – On mówi poważnie? – spytał również śmiejący się Rocky. Mama ukrywała rozbawienie ręką, za to Rydel śmiała się w ramię zaskoczonego Ratliffa. Ryland za to się załamywał.
    – Słuchaj, synu – oznajmił wciąż rozbawiony tata. – Zacznijmy od faktu, że jesteś za młody i zbyt... No...
    – Nieodpowiedzialny? – podpowiedział Rocky.
    – Dzięki, zbyt nieodpowiedzialny na przeprowadzkę na drugi koniec kraju. Dwa, nigdzie nie jedziesz z tą dziewczyną – dokończył Mark.
   – Ale...
   – Koniec kropka. Nie miałbym nic przeciwko, gdybyś chciał się przeprowadzić do któregoś z tych ekologicznych, hiper drogich domków na obrzeżach miasta, ale na to się zgodzić nie możemy, czyż nie? – Pytanie skierował do Stormie.
    – Synku, zrozum, chcemy dla ciebie dobrz...
    – To pozwólcie mi się przenieść do N.Y! – krzyknąłem.
    – W ten sposób pokazujesz, że nie możemy ci zaufać i właśnie z tego powodu nie pojedziesz – warknął tata. – Masz coś jeszcze do powiedzenia?
    – Tak. Jeszcze zobaczycie – oznajmiłem i zacząłem się cofać. – Jeszcze będziecie żałować tej decyzji. Zobaczycie. – I opuściłem dom. Towarzyszyły temu smutne nawoływania mojego jedynego młodszego brata. Jednak zignorowałem je. Ruszyłem w jedyne miejsce, gdzie jestem po prostu sobą. 

THE END ŻRYJTA MAŁPISZONY


niedziela, 5 kwietnia 2015

SEZON 3 - IMMORTALS: PROLOG

Znów to samo.
Usiadłem na molo nad jeziorem z kamykami w dłoniach. Wysypałem je obok siebie i ułożyłem w mały stosik, żeby wygodnie mi się je brało. Zebrałem same płaskie.
Spojrzałem na jezioro - odbijały się w nim drzewa po drugiej stronie brzegu. Kiedy jednak swoje spojrzenie trochę przybliżyłem, ujrzałem samego siebie z okropnie rozczochranymi włosami i wściekłego do granic możliwości.
Właściwie to na co mi ich zgoda?
Bo ich zdanie jest dla ciebie ważne, idioto.
Chwyciłem dłonią jeden kamyk, leżący na samym szczycie, i rzuciłem do wody. Odbił się od powierzchniu dwa razy, aż w końcu wylądował na dnie. To znaczy, tak mi się wydaje, nie widziałem, co jest na samym dole.
Zawsze tu przychodzę, kiedy jestem zły. I puszczam kaczki. Ot tak, zbieram płaskie kamienie i sobie nimi rzucam. Moja złość pryska, bo wyładowuję ją na wodzie jeziora. I kamykach.
Przecież mogę zrobić to sam... To znaczy, z nią. Ale bez nich, oni i tak by nie chcieli. Ja po prostu chcę ich zgody.
Choć wcale jej nie potrzebuję.
Puściłem kolejną kaczkę, która tym razem odbiła się od powierzchni sześć razy. Lekko się do siebie samego uśmiechnąłem i zacząłem obracać w dłoni następny kamień, myśląc nad tym, co mi właśnie przed chwilą powiedziano.
Ja nie jestem odpowiedzialny? Pokażę im. Ja i Camille.
Zbliżał się już wieczór, a liczba nieodebranych połączeń rosła i rosła. W końcu wyłączyłem telefon i leżałem na molo, patrząc w gwiazdy. Było cicho i spokojnie, dopóki usłyszałem jakieś szepty, których nie potrafiłem zrozumieć. Była to krótka wymiana zdań pomiędzy dwoma osobami.
Szybko zerwałem się z miejsca i szukałem źródła głosów, ale nic nie zauważyłem. Potem słychać było tylko szelesty i szumy, które chyba dochodziły z lasu za mną.
- Halo? - spytałem, ale odpowiedziało mi tylko echo. Zwinnie podniosłem się z miejsca i zacząłem rozglądać się wokoło. Było ciepło, ledwo zaczął się czerwiec, ale mimo wszystko trochę wiał wiatr.
Kolejny szelest, tym razem donośniejszy niż wszystkie pozostałe razem wzięte. Podszedłem trochę bliżej drzew, gdy nagle zza nich wychyliła się jakaś postać, której nie znałem. To była dziewczyna o długich, brązowych włosach. Była ubrana na szaro i za czymś się rozglądała. Kiedy jednak jej wzrok zatrzymał się na kompletnie zdezorientowanym mnie, przestała się rozglądać. Wyciągnęła z kieszeni urządzenie podobne do krótkofalówki i wymruczała do niej coś w nieznanym mi języku. Potem jednak włożyła ją z powrotem tam, gdzie była i podeszła bliżej.
- Cześć? - powiedziała, z nieco dziwnym akcentem. Nieco? Koleś, można spokojnie wywnioskować, że ona nie zna angielskiego!
- H-hej - pomachałem lekko ręką.
- Ty stąd? - Chyba starała się brzmieć jak najbardziej naturalnie, choć i tak wszystko, co powiedziała, miało odrobinę sztuczności, jakby przez długi czas szukała w głowie odpowiednich słów, aby ułożyć w miarę logiczne i poprawne zdania.
- Tak, mieszkam za tym lasem - wskazałem na las po drugiej stronie rzeki. Dziewczyna powoli pokiwała głową i zadała kolejne pytanie.
- Imię twoje?
- Ross.
- Nie znam. Ja Laura - wyciągnęła do mnie rękę. Zanim ją uścisnąłem, zauważyłem, że jej dłoń się... świeci. Może nie neonowo czy jakimś specjalnie ostrym światłem, ale jest okropnie blada i trochę się świeci. Potrząsnąłem nią odrobinę nerwowo.
- Potrzebujesz może pomocy z dotarciem gdzieś? - zapytałem gdzieś, a ona dziwnie na mnie popatrzyła.
- Nie. Ale pomoc tak - odpowiedziała.
- To jakiego miejsca szukasz? - zapytałem zdezorientowany. To w końcu potrzebuje pomocy, czy nie?
- Nie. Ja pomocy potrzebuję od Ciebie. 
Ode mnie?
- A w czym mogę ci pomóc? 
- Hmmm... - Dziewczyna przycisnęła dłoń do lewego ucha, patrząc na swoje buty. Następnie podniosła wzrok i wolno powiedziała:
- Ja nie jestem stąd.
Uniosłem brwi i otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, ale Laura kontynuowała:
- Ja nie jestem z tej planety.
Omal się nie zaśmiałem i powiedziałem:
- Nie jesteś z tej planety? To może skąd, z Europy? 
Europa to kontynent na drugiej półkuli, bezmózgu.
Wiem przecież. Tylko sobie robię z niej jaja, zluzuj porty.
- Ja mówię naprawdę. Jestem z Ellanu.
Otworzyłem trochę szerzej oczy, ale dalej stałem w miejscu.
- Przepraszam, skąd?
- Z Ellanu. Ellan planeta spoza Układu Słonecznego. Mniejsza od Ziemia, większa od Merkury. Utrzymywana w tajemnicy przez naukowców. Została odkryta 92 lata ziemskie temu między innymi przez moją matka, Ellen i mojego ojciec, Damiano - wyrecytowała trochę nazbyt sztucznie i niepoprawnie językowo. - W przeliczeniu na lata ziemskie mam 72. 
Uniosłem brwi. Ta dziewczyna ma 72 lata? 
- Ale u nas czas wolniej płynie cztery razy. U was doba - 24 godziny, u nas 96. Dlatego ja mam naprawdę lat 18 - spróbowała się uśmiechnąć. - Tak to wy robicie? - spytała. - Na Ellanie nigdy tak się nie robi. 
- Czego? - spytałem po krótkim czasie, wciąż nie wiedząc, co robić. 
- Eeeee... Radości, szczęścia. Nie ma - gestykulowała rękami. - Ale nauczyli. Mnie. Żebym tu dziwna nie była.
Stałem wgapiony w przybysza (a raczej przybyszkę, o ile jest w ogóle takie określenie), a kiedy trochę się otrząsnąłem, zapytałem:
- Po co jestem Ci potrzebny?
Laura znów przyłożyła dłoń do ucha - pewnie słyszała tam kogoś, kto kazał jej powtarzać wypowiedziane słowa.
- Na Ellanie była katastrofa. Potrzebujemy człowieka z planety Ziemia, aby móc zapoczątkować nową cywilizację. Musi to być człowiek podatny na wszelkie eksperymenty i przemiany na mieszkańca Ellanu. Twój wynik był zaskakująco wysoki, więc zostałeś wytypowany.
Ups.
No.
To teraz masz swoją przeprowadzkę. Nie z tego świata, hehe.
Zamknij się.

_________________________
Witajcie.
WRACAMY!!
Nowa historia, ale przy okazji szykuję dla was niespodziankę. :)
No. Teraz trzeba napisać rozdział!
*Koniec ogłoszeń parafialnych*