Siedziałem właśnie w parku z moją dziewczyną, Camille. Jedliśmy lody, słonko świeciło, wróble ćwierkały na drzewach i wszystko było cacy.
– To o czym musiałeś pogadać? – spytała Cam, a ja przerwałem jedzenie.
– No więc. Od jakiegoś czasu planuję się przeprowadzić...
– Tak?
Nie, szpak.
– No. Tylko że do Nowego Jorku.
– Tak daleko?!
– No... Tak. Problem tkwi w tym, że strasznie bym za tobą tęsknił i wiesz... Chciałem spytać, czy nie pojechałabyś ze mną.
– Ross to... Trochę niespodziewane. Nie mogę na razie udzielić ci konkretnej odpowiedzi, ale bardzo chętnie bym z tobą pojechała.
Uff. To teraz jeszcze trzeba pogadać z rodzinką!
I nie umrzeć.
Nie noo przecież ostatnio nie jest tak źle... Są tylko dość wyraźnie przeciwni twojemu związkowi z Camille.
Zaraz wyraźnie ci przywalę.
– Bardzo mnie to cieszy. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo – tłumaczyłem, a ona zawijała jeden ze swoich loków na palec. I się uśmiechała.
Halo, wieża do Ross'a, gapisz się.
Również się uśmiechnąłem, po czym wstałem i wyciągnąłem rękę w jej stronę.
– Chodź, przejdziemy się jeszcze.
*troszeczkę później*
Szedłem właśnie z Cam w kierunku mojego domu, gdyż zostałem wezwany na obiad. Po wejściu do domu krzyknąłem tradycyjne:
– JESTEM!
– Nie drzyj się tak – syknął Riker. – Rydel ma zły dzień. Ooo witaj Caroline.
– Camille – poprawiliśmy go jednocześnie.
– Jeden kit – dodał i zniknął. Prychnąłem. Nie rozumiem, czemu moja rodzina jej tak nie lubi. Przecież nie zrobiła nic złego (może tylko raz, ale to nic ważnego i mega okropnego)...
– Synu, chodź tu! – zawołał tata.
– KTÓRY?! – poniosło się po domu, a z góry dobiegł mnie wkurzony wrzask mojej siostry. Auć, oberwiemy później.
– Najlepiej młodsza złotowłosa.
– Rozgość się – powiedziałem do mojej dziewczyny, która uśmiechnęła się lekko i poszła na górę, pewnie do mnie. Z uśmiechem wstąpiłem do kuchni.
– Tak, ojcze? – rzuciłem.
– Zanieś to na stół. A, i jeśli Carmen przyszła, weź dodatkowy talerz i sztućce – poinstruował i wręczył mi stosik talerzy.
– Nauczycie się kiedyś jej imienia? – spytałem.
– Poczekaj, ja jestem stary, mam pod moim dachem siedem osób, nie każ mi pamiętać imienia ósmej. No i weź pod uwagę, że nie jestem najmłodszy. A teraz do jadalni z tą porcelaną, zaraz będziesz pomagał mi nosić jedzenie.
– Ale czemu ja? Nie może tego zrobić Riker? Siedzi i telewizor ogląda...
– To go zgarnij jak będziesz iść – mruknął tata i sprawdził stan zupy. W drzwiach minęła mnie mama w swoim fartuchu w kropki i klasycznym uśmiechem oznaczającym "pomagaj dalej, może podniosę ci w tym miesiącu kieszonkowe".
Wszedłem do jadalni, porozstawiałem talerze i podszedłem do kanapy, na której leżał Riker.
– Rikeeeeer – jęknąłem. – Rik, proszę, pomóż mi nosić z kuchni...
– Daj mi się zastanowić... Nie.
– Ale ja cię tak pięknie proszę... – Zrobiłem minę zbitego szczeniaczka. Spojrzał na mnie kątem oka i westchnął.
– Niech ci będzie, ale dajesz mi za to trochę twojej czekolady.
– Okay! – zawołałem z uśmiechem i odbiegłem.
– Ross, nie biegaj po domu – upomniała mnie mama i wręczyła mi duży garnek zupy. Riker'owi podała talerz kotletów i miskę ziemniaków, które natychmiast zanieśliśmy na stół. Riker nosił napoje, a ja wgapiałem się w pyszności już na nim leżące. To mięsko tak bosko pachnie...
– Ej! Pomagaj a nie! – oburzył się mój starszy brat. Westchnąłem i odwróciłem się z grymasem od stołu.
Jeszcze je zjem.
W salonie Rocky, mój następny starszy brat i Ellington, mój starszy nie-brat oglądali jakiś film.
– Jezu, ten kosmitol go zaraz zeżre – przeżywał Rocky.
– No nie... – zawtórował mu Ell i zjadł kilka żelków.
– A jak nas tak kiedyś ufiaki będą chciały zjeść? – rozmyślał młodszy z nich.
– Dwie sprawy – rzuciłem, zabierając im żelki. – Zaraz jest obiad. Druga, wy wiecie, że kosmitów nie ma, prawda?
– Jasne, tak samo jak jednorożców! – mruknął Ratliff.
– I potwora z Loch Ness! – dodał Rock.
– Albo yeti. Co by było, gdyby nie było yeti?
– Nie przejmuj się, ten gamoń mówi, że nie ma Mikołaja. Albo Wróżki Zębuszki – "uspokajał" go mój brat.
– Kim jesteś, mugolu? – zapytał starszy, a Lynch nr. 3 w kolejności wiekowej zarechotał. Ja mam numer 4. A numer 5 ma...
– Gdzie Ryland? – spytałem.
– Chyba ma depresję na górze, czy coś – stwierdził Rocky próbujący zabrać mi słodycze.
– Co mu jest?
– Savannah pojechała w trasę i wiesz... - wyjaśnił Ell.
– Hm. Później go pocieszę, mam swojego gościa.
– Przyszła Celine?
– Boże, czy ktoś w tym domu oprócz mnie pamięta jej imię? – warknąłem i odmaszerowałem. Zjadłem żelka, żeby widzieli, i wyrzuciłem opakowanie do kosza. Zaczęli głośno protestować, a Rocky nawet płakać. Zaśmiałem się i wszedłem na górę. Już miałem wchodzić do siebie, kiedy poczułem na sobie czyiś wzrok. Rozejrzałem się dookoła i wrzasnąłem.
– Zamknij się, bo będę nazywać cię Rossalia – warknęła stojąca w drzwiach swojego pokoju Rydel.
A może zombie naprawdę istnieją?!
Tak, jednego masz przed sobą.
Czy ona wpadła pod kombajn?
Możliwe, tak właśnie wygląda.
– Wszystko gra? – spytałem.
– Jasne. Tylko nasz ainteligentny przyjaciel E-R przyniósł kosz warzyw w którym był kalafior.
Biedna, ma alergię na kalafior.
– Wyrazy współczucia. Mogę ci jakoś pomóc?
– Jasne. Napchaj mu kalafiora do ryja, a później przyprowadź do mnie, chcę widzieć jak cierpi – syczała.
– No to fajnie. Tak w ogóle, to zaraz jest...
– OBIAD! – krzyknął uradowany Ratliff.
– Zginiesz marnie gadzie! – wrzasnęła stojąca obok mnie Rydel i zbiegła na dół. Coś miękkiego owinęło się wokół moich nóg. To była Pinky, kotka Rydel, nigdy nie wychodząca z domu. Pół swojego życia spędziła na rękach swojej właścicielki.
Nie to co mój kot, on biega sobie gdzie chce.
– Eee... Cam? – spytałem otwierając drzwi. Siedziała na moim łóżku i czytała Papierowe Miasta, które zostawiłem na poduszce.
– Tak?
– Obiad... idź, paskudo! – wrzasnąłem na kota, który przygniatał mi stopy. Miauknął piskliwie, kiedy go zrzuciłem i odbiegł w poszukiwaniu mojej siostry.
– Jasne, idę – uśmiechnęła się i odłożyła książkę. Zeszliśmy na dół, gdzie Ratliff poduszką blokował ciosy mojej siostry, która zachrypiała wrzeszczała jak najęta. Zajęliśmy miejsca i zaczęliśmy rozlewać zupę. Każdy mruknął "smacznego" i to wszystko co powiedzieliśmy w trakcie dzisiejszego posiłku oprócz "Mark, podaj mi sól".
– A RyRy nie je? – spytałem.
– Jak widzisz nie – odpowiedziała mama i znów pogrążyliśmy się w nienaturalnej ciszy. Zazwyczaj przy tym stole wszyscy mówią, śmieją się, albo krztuszą. Jest głośno, śmiesznie i przyjemnie. A kiedy przyprowadzam Camille wszystko milknie i nagle nikt nie ma humoru.
Po posiłku moja dziewczyna się pożegnała, a ja poszedłem ją odprowadzić. Podziękowała mi za to, pocałowała w policzek i zniknęła za drzwiami. Westchnąłem i wróciłem do siebie.
*jeszcze trochę później*
– Ja was nie rozumiem! – wrzeszczałem. – Nie potraficie choć raz być dla niej mili?
– Szczerze? – spytał Rocky. - Nie.
– Ale czemu? Co takiego zrobiła?
– Jeszcze pytasz? – spytał Ryland.
– No straszne! Raz, raz nie przyszła na umówione spotkanie, czy to coś tak okropnego?
– Tak! Przez miesiąc leżałeś w depresji w pokoju, chciałeś się kurde zabić, bo nagle przestała z tobą gadać! Jesteśmy tacy za to, że doprowadziła cię do tego stanu – tłumaczył oburzony Riker.
– Ale żyję, czy nie? W sumie, czemu mi tak zależy, i tak mam zamiar się wyprowadzić.
– Nie mówisz poważnie, prawda? – spytał Ryland. Mina mu zrzedła i wyglądał, jakby informacja go bardzo zasmuciła.
Cóż, zawsze mu pomagałeś. Byłeś Batmanem, a on Robinem.
Jasne, może świętym Mikołajem i elfem?
– Jego wybór, jest dorosły – stwierdziła mama.
– Wspaniale. Więc na pewno nie będzie wam przeszkadzać, że chcę jechać do Nowego Jorku popatrzeć za mieszkaniem. I że zabieram Camille ze sobą, bo najprawdopodobniej przeprowadza się ze mną. – Na chwilę zapadła cisza. Patrzyli na mnie jak na psychola, a po chwili tata i Riker wybuchnęli śmiechem.
– Porąbało cię? – spytał mój brat.
– Nie.
– On mówi poważnie? – spytał również śmiejący się Rocky. Mama ukrywała rozbawienie ręką, za to Rydel śmiała się w ramię zaskoczonego Ratliffa. Ryland za to się załamywał.
– Słuchaj, synu – oznajmił wciąż rozbawiony tata. – Zacznijmy od faktu, że jesteś za młody i zbyt... No...
– Nieodpowiedzialny? – podpowiedział Rocky.
– Dzięki, zbyt nieodpowiedzialny na przeprowadzkę na drugi koniec kraju. Dwa, nigdzie nie jedziesz z tą dziewczyną – dokończył Mark.
– Ale...
– Koniec kropka. Nie miałbym nic przeciwko, gdybyś chciał się przeprowadzić do któregoś z tych ekologicznych, hiper drogich domków na obrzeżach miasta, ale na to się zgodzić nie możemy, czyż nie? – Pytanie skierował do Stormie.
– Synku, zrozum, chcemy dla ciebie dobrz...
– To pozwólcie mi się przenieść do N.Y! – krzyknąłem.
– W ten sposób pokazujesz, że nie możemy ci zaufać i właśnie z tego powodu nie pojedziesz – warknął tata. – Masz coś jeszcze do powiedzenia?
– Tak. Jeszcze zobaczycie – oznajmiłem i zacząłem się cofać. – Jeszcze będziecie żałować tej decyzji. Zobaczycie. – I opuściłem dom. Towarzyszyły temu smutne nawoływania mojego jedynego młodszego brata. Jednak zignorowałem je. Ruszyłem w jedyne miejsce, gdzie jestem po prostu sobą.
THE END ŻRYJTA MAŁPISZONY
Super rozdział :*
OdpowiedzUsuńTo się Ryry jeszcze bardziej załamał.
Czy mam lubić czy nie Camille?
Czekam na next <3
Raczej tak, bo nie chcemy robić kolejnej Piper/Rachelle :)
UsuńŚwietny :) Zwłaszcza ten moment o dławieniu. Czekam na next. Dobra idę spać.
OdpowiedzUsuńSuper:)
OdpowiedzUsuńEkstra :D czekam na next ;)
OdpowiedzUsuńŻyczę weny :D
♪ Aleks ♪