sobota, 18 kwietnia 2015

(III) Rozdział 1: "Won't let myself believe that what we feel is wrong"

*wcześniej*
Siedziałem właśnie w parku z moją dziewczyną, Camille. Jedliśmy lody, słonko świeciło, wróble ćwierkały na drzewach i wszystko było cacy. 
    – To o czym musiałeś pogadać? – spytała Cam, a ja przerwałem jedzenie. 
    – No więc. Od jakiegoś czasu planuję się przeprowadzić...
    – Tak? 
Nie, szpak.
    – No. Tylko że do Nowego Jorku.
    – Tak daleko?!
    – No... Tak. Problem tkwi w tym, że strasznie bym za tobą tęsknił i wiesz... Chciałem spytać, czy nie pojechałabyś ze mną. 
    – Ross to... Trochę niespodziewane. Nie mogę na razie udzielić ci konkretnej odpowiedzi, ale bardzo chętnie bym z tobą pojechała.
Uff. To teraz jeszcze trzeba pogadać z rodzinką!
I nie umrzeć.
Nie noo przecież ostatnio nie jest tak źle... Są tylko dość wyraźnie przeciwni twojemu związkowi z Camille.
Zaraz wyraźnie ci przywalę.
    – Bardzo mnie to cieszy. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo – tłumaczyłem, a ona zawijała jeden ze swoich loków na palec. I się uśmiechała.
Halo, wieża do Ross'a, gapisz się.
Również się uśmiechnąłem, po czym wstałem i wyciągnąłem rękę w jej stronę. 
    – Chodź, przejdziemy się jeszcze.

*troszeczkę później*
Szedłem właśnie z Cam w kierunku mojego domu, gdyż zostałem wezwany na obiad. Po wejściu do domu krzyknąłem tradycyjne:
    – JESTEM! 
    – Nie drzyj się tak – syknął Riker. – Rydel ma zły dzień. Ooo witaj Caroline.
    – Camille – poprawiliśmy go jednocześnie. 
    – Jeden kit – dodał i zniknął. Prychnąłem. Nie rozumiem, czemu moja rodzina jej tak nie lubi. Przecież nie zrobiła nic złego (może tylko raz, ale to nic ważnego i mega okropnego)... 
    – Synu, chodź tu! – zawołał tata.
    – KTÓRY?! – poniosło się po domu, a z góry dobiegł mnie wkurzony wrzask mojej siostry. Auć, oberwiemy później. 
    – Najlepiej młodsza złotowłosa.
    – Rozgość się – powiedziałem do mojej dziewczyny, która uśmiechnęła się lekko i poszła na górę, pewnie do mnie. Z uśmiechem wstąpiłem do kuchni.
    – Tak, ojcze? – rzuciłem.
    – Zanieś to na stół. A, i jeśli Carmen przyszła, weź dodatkowy talerz i sztućce – poinstruował i wręczył mi stosik talerzy.
    – Nauczycie się kiedyś jej imienia? – spytałem.
    – Poczekaj, ja jestem stary, mam pod moim dachem siedem osób, nie każ mi pamiętać imienia ósmej. No i weź pod uwagę, że nie jestem najmłodszy. A teraz do jadalni z tą porcelaną, zaraz będziesz pomagał mi nosić jedzenie.
    – Ale czemu ja? Nie może tego zrobić Riker? Siedzi i telewizor ogląda...
    – To go zgarnij jak będziesz iść – mruknął tata i sprawdził stan zupy. W drzwiach minęła mnie mama w swoim fartuchu w kropki i klasycznym uśmiechem oznaczającym "pomagaj dalej, może podniosę ci w tym miesiącu kieszonkowe". 
Wszedłem do jadalni, porozstawiałem talerze i podszedłem do kanapy, na której leżał Riker.
    – Rikeeeeer – jęknąłem. – Rik, proszę, pomóż mi nosić z kuchni...
    – Daj mi się zastanowić... Nie.
    – Ale ja cię tak pięknie proszę... – Zrobiłem minę zbitego szczeniaczka. Spojrzał na mnie kątem oka i westchnął. 
    – Niech ci będzie, ale dajesz mi za to trochę twojej czekolady. 
    – Okay! – zawołałem z uśmiechem i odbiegłem.
    – Ross, nie biegaj po domu – upomniała mnie mama i wręczyła mi duży garnek zupy. Riker'owi podała talerz kotletów i miskę ziemniaków, które natychmiast zanieśliśmy na stół. Riker nosił napoje, a ja wgapiałem się w pyszności już na nim leżące. To mięsko tak bosko pachnie...
    – Ej! Pomagaj a nie! – oburzył się mój starszy brat. Westchnąłem i odwróciłem się z grymasem od stołu.
Jeszcze je zjem. 
W salonie Rocky, mój następny starszy brat i Ellington, mój starszy nie-brat oglądali jakiś film.
    – Jezu, ten kosmitol go zaraz zeżre – przeżywał Rocky.
    – No nie... – zawtórował mu Ell i zjadł kilka żelków.
    – A jak nas tak kiedyś ufiaki będą chciały zjeść? – rozmyślał młodszy z nich. 
    – Dwie sprawy – rzuciłem, zabierając im żelki. – Zaraz jest obiad. Druga, wy wiecie, że kosmitów nie ma, prawda?
    – Jasne, tak samo jak jednorożców! – mruknął Ratliff.
    – I potwora z Loch Ness! – dodał Rock.
    – Albo yeti. Co by było, gdyby nie było yeti?
    – Nie przejmuj się, ten gamoń mówi, że nie ma Mikołaja. Albo Wróżki Zębuszki – "uspokajał" go mój brat.
    – Kim jesteś, mugolu? – zapytał starszy, a Lynch nr. 3 w kolejności wiekowej zarechotał. Ja mam numer 4. A numer 5 ma...
    – Gdzie Ryland? – spytałem.
    – Chyba ma depresję na górze, czy coś – stwierdził Rocky próbujący zabrać mi słodycze.
    – Co mu jest?
    – Savannah pojechała w trasę i wiesz... - wyjaśnił Ell.
    – Hm. Później go pocieszę, mam swojego gościa. 
    – Przyszła Celine?
    – Boże, czy ktoś w tym domu oprócz mnie pamięta jej imię? – warknąłem i odmaszerowałem. Zjadłem żelka, żeby widzieli, i wyrzuciłem opakowanie do kosza. Zaczęli głośno protestować, a Rocky nawet płakać. Zaśmiałem się i wszedłem na górę. Już miałem wchodzić do siebie, kiedy poczułem na sobie czyiś wzrok. Rozejrzałem się dookoła i wrzasnąłem. 
    – Zamknij się, bo będę nazywać cię Rossalia – warknęła stojąca w drzwiach swojego pokoju Rydel.
A może zombie naprawdę istnieją?!
Tak, jednego masz przed sobą.
Czy ona wpadła pod kombajn?
Możliwe, tak właśnie wygląda.
    – Wszystko gra? – spytałem.
    – Jasne. Tylko nasz ainteligentny przyjaciel E-R przyniósł kosz warzyw w którym był kalafior.
Biedna, ma alergię na kalafior.
    – Wyrazy współczucia. Mogę ci jakoś pomóc?
    – Jasne. Napchaj mu kalafiora do ryja, a później przyprowadź do mnie, chcę widzieć jak cierpi – syczała.
    – No to fajnie. Tak w ogóle, to zaraz jest...
    – OBIAD! – krzyknął uradowany Ratliff.
    – Zginiesz marnie gadzie! – wrzasnęła stojąca obok mnie Rydel i zbiegła na dół. Coś miękkiego owinęło się wokół moich nóg. To była Pinky, kotka Rydel, nigdy nie wychodząca z domu. Pół swojego życia spędziła na rękach swojej właścicielki.
Nie to co mój kot, on biega sobie gdzie chce. 
    – Eee... Cam? – spytałem otwierając drzwi. Siedziała na moim łóżku i czytała Papierowe Miasta, które zostawiłem na poduszce. 
    – Tak?
    – Obiad... idź, paskudo! – wrzasnąłem na kota, który przygniatał mi stopy. Miauknął piskliwie, kiedy go zrzuciłem i odbiegł w poszukiwaniu mojej siostry. 
     – Jasne, idę – uśmiechnęła się i odłożyła książkę. Zeszliśmy na dół, gdzie Ratliff poduszką blokował ciosy mojej siostry, która zachrypiała wrzeszczała jak najęta. Zajęliśmy miejsca i zaczęliśmy rozlewać zupę. Każdy mruknął "smacznego" i to wszystko co powiedzieliśmy w trakcie dzisiejszego posiłku oprócz "Mark, podaj mi sól". 
    – A RyRy nie je? – spytałem. 
    – Jak widzisz nie – odpowiedziała mama i znów pogrążyliśmy się w nienaturalnej ciszy. Zazwyczaj przy tym stole wszyscy mówią, śmieją się, albo krztuszą. Jest głośno, śmiesznie i przyjemnie. A kiedy przyprowadzam Camille wszystko milknie i nagle nikt nie ma humoru. 
Po posiłku moja dziewczyna się pożegnała, a ja poszedłem ją odprowadzić. Podziękowała mi za to, pocałowała w policzek i zniknęła za drzwiami. Westchnąłem i wróciłem do siebie. 

*jeszcze trochę później*

    – Ja was nie rozumiem! – wrzeszczałem. – Nie potraficie choć raz być dla niej mili?
   – Szczerze? – spytał Rocky. - Nie.
   – Ale czemu? Co takiego zrobiła?
   – Jeszcze pytasz? – spytał Ryland.
   – No straszne! Raz, raz nie przyszła na umówione spotkanie, czy to coś tak okropnego?
    – Tak! Przez miesiąc leżałeś w depresji w pokoju, chciałeś się kurde zabić, bo nagle przestała z tobą gadać! Jesteśmy tacy za to, że doprowadziła cię do tego stanu – tłumaczył oburzony Riker.
    – Ale żyję, czy nie? W sumie, czemu mi tak zależy, i tak mam zamiar się wyprowadzić.
    – Nie mówisz poważnie, prawda? – spytał Ryland. Mina mu zrzedła i wyglądał, jakby informacja go bardzo zasmuciła. 
Cóż, zawsze mu pomagałeś. Byłeś Batmanem, a on Robinem.
Jasne, może świętym Mikołajem i elfem?
    – Jego wybór, jest dorosły – stwierdziła mama. 
    – Wspaniale. Więc na pewno nie będzie wam przeszkadzać, że chcę jechać do Nowego Jorku popatrzeć za mieszkaniem. I że zabieram Camille ze sobą, bo najprawdopodobniej przeprowadza się ze mną. – Na chwilę zapadła cisza. Patrzyli na mnie jak na psychola, a po chwili tata i Riker wybuchnęli śmiechem.
    – Porąbało cię? – spytał mój brat.
    – Nie.
    – On mówi poważnie? – spytał również śmiejący się Rocky. Mama ukrywała rozbawienie ręką, za to Rydel śmiała się w ramię zaskoczonego Ratliffa. Ryland za to się załamywał.
    – Słuchaj, synu – oznajmił wciąż rozbawiony tata. – Zacznijmy od faktu, że jesteś za młody i zbyt... No...
    – Nieodpowiedzialny? – podpowiedział Rocky.
    – Dzięki, zbyt nieodpowiedzialny na przeprowadzkę na drugi koniec kraju. Dwa, nigdzie nie jedziesz z tą dziewczyną – dokończył Mark.
   – Ale...
   – Koniec kropka. Nie miałbym nic przeciwko, gdybyś chciał się przeprowadzić do któregoś z tych ekologicznych, hiper drogich domków na obrzeżach miasta, ale na to się zgodzić nie możemy, czyż nie? – Pytanie skierował do Stormie.
    – Synku, zrozum, chcemy dla ciebie dobrz...
    – To pozwólcie mi się przenieść do N.Y! – krzyknąłem.
    – W ten sposób pokazujesz, że nie możemy ci zaufać i właśnie z tego powodu nie pojedziesz – warknął tata. – Masz coś jeszcze do powiedzenia?
    – Tak. Jeszcze zobaczycie – oznajmiłem i zacząłem się cofać. – Jeszcze będziecie żałować tej decyzji. Zobaczycie. – I opuściłem dom. Towarzyszyły temu smutne nawoływania mojego jedynego młodszego brata. Jednak zignorowałem je. Ruszyłem w jedyne miejsce, gdzie jestem po prostu sobą. 

THE END ŻRYJTA MAŁPISZONY


5 komentarzy:

  1. Super rozdział :*
    To się Ryry jeszcze bardziej załamał.
    Czy mam lubić czy nie Camille?
    Czekam na next <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Raczej tak, bo nie chcemy robić kolejnej Piper/Rachelle :)

      Usuń
  2. Świetny :) Zwłaszcza ten moment o dławieniu. Czekam na next. Dobra idę spać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ekstra :D czekam na next ;)
    Życzę weny :D

    ♪ Aleks ♪

    OdpowiedzUsuń