Spojrzałam na Rosswelta Ignacego Pierdylionowego i przypomniałam sobie, jak go wczoraj budowaliśmy.
"Nie myśl o tym. Tylko się zdołujesz", powtarzałam sobie.
Ruszyłam na przód. Nie myśl o przeszłości, idź naprzód i naprzód!
Problem jest taki, że moja przeszłość jest również moją teraźniejszością. Kiedyś nazywała się Ross Lynch, ale teraz jakaś nowojorska jędza zrobiła z niego Kyle'a Spencer'a. Nie mogła znaleźć sobie SWOJEGO faceta? Boże, najgorsze jest to, że to po części moja wina...
Na miejscu przywitała mnie Zoe. Zmieniłam szybko ciuchy na robocze i zaczęłam zabawę: "Ile kubków kawy naraz potrafi przygotować Laura?". Wniosek: "Nie mam pojęcia".
~*~
Miło było do momentu, w którym Kyle wszedł do kawiarni.
Nie ma sensu nazywać go Ross'em.
Ross nigdy by się tak wobec mnie nie zachował.
W każdym razie. Kyle podszedł do lady i najwyraźniej czekał na to, aż do niego podejdę.
- Co podać, Spencer? - warknęłam.
- Dzwoniłem do ciebie. - odpowiedział podobnym tonem.
- Wiem.
- I pisałem.
- Wiem.
- To czemu nie odebrałaś? Nie odpisałaś?
- Bo mi się nie chciało. A teraz wybacz, pracuję. - oznajmiłam.
- Nie martw się, poczekam. - odpowiedział.
Odeszłam od niego i zajęłam się obsługiwaniem innych klientów.
~*~
- Czy teraz możemy porozmawiać? - spytał, kiedy skończyłam zmianę.
- Nie. - odpowiedziałam. - Nie mamy o czym rozmawiać.
- Laura proszę. - złapał mnie za nadgarstek smuszając do spojrzenia mu w oczy.
- Ooo, popatrz, czy to nie Rachelle? Uciekaj, bo jeszcze cię wyrzuci! - powiedziałam, ale on dalej stał jak stał. Patrzyliśmy na siebie z pogardą, ale po chwili zmiękł. Miał tak załamany wzrok jak wtedy, kiedy dowedziałam się, że spotyka się z Piper. Wtedy ta ruda cholera, teraz ta cała Rachelle... ZA CO?!
- Laura, przepraszam. - szepnął. Przyciągnął mnie do siebie i przytulił. Zanim zdążyłam zastanowić się, co robię, odwzajemniłam uścisk. Pociągnął nosem.
- Jesteś przeziębiony i wychodzisz na taki mróz? Kto cię wychował?
- Jeden, to nie jest przeziębienie. Dwa, nie pamiętam.
- Skoro nie przeziębienie, to c... Oh. - spojrzałam na niego. Miał czerwone oczy. - Co się stało? - spytałam.
- Martwiłem się o ciebie. Bałem się, że mogłaś...
- Nie. Nie zrobiłabym tego. Uwierz mi, wiem jak to jest umierać.
- Skąd? - zdziwił się.
- Jestem po śmierci klinicznej.
- CO?!
- Normalnie. Kiedyś była mojego narzeczonego próbowała mnie zabić. I zatrudniła do tego mojego przyjaciela. Najpierw podcięli mi żyły, później spalili mi dom, a na koniec wymyślili strzelaninę w metrze.
- W metrze? - zdziwił się. - Strzelaninę?
- Noo... Właśnie to powiedziałam.
- Jezu, ja już nic nie rozumiem. - podszedł do ławki i opadł na nią z sapnięciem.
- Czego dokładnie? Kyle, co jest? - usiadłam obok niego.
- Od jakiegoś czasu mam sen...
- Sen. Każdy człowiek w nocy śni. Zazwyczaj.
- Taak, ale ten sen powtarza się kilka razy w tygodniu. I przeraża mnie.
- Jaki to sen? - przysunęłam się do niego. - Nie musisz mówić głośno. Możesz nawet napisać esemesem.
- Jestem w metrze. W ręce mam broń. Widzę jakąś dziewczynę, brunetkę... Jej twarz jest zamazana. Dziewczyna upada postrzelona w bok. A potem się budzę i dalej nic nie pamiętam. - wyjaśnił, a ja nie wiedziałam, co mam mu powiedzieć. Bo "Hej, Kyle, tak naprawdę nazywasz się Ross Lynch i jesteś moim narzeczonym. Myślałam, że nie żyjesz, ale ta cała Rachelle cię porwała, a ja byłam w tym metrze i cię widziałam, później siedziałeś w więzieniu z którego poniekąd cię wyciągnęłam" nie brzmi chyba najlepiej...
- Wow. - powiedziałam tylko.
- Taak... Chyba dlatego wydałaś mi się znajoma. Może skojarzyłaś mi się z tą dziewczyną ze snu... A ja miałem nadzieję, że nią jesteś i że pomożesz mi przypomnieć sobie... Cokolwiek.
"Nazywasz się Ross Lynch, urodziłeś się 29 grudnia 1995, masz braci Rikera, Rocky'ego którzy są od ciebie starsi i młodszego Rylanda, oraz starszą siostrę Rydel, grasz z nimi w zespole z waszym przyjacielem Ellingtonem Ratliffem, jesteś moim narzeczonym i lubisz jak ktoś bawi się twoimi włosami" - pomyślałam.
- Tak samo nadzieję miałem, kiedy powiedziałaś o mnie to wszystko...
- Mówiłam ci, że zgadywałam.
- Nie, nie zgadywałaś. Twój narzeczony taki był, prawda?
- Emm... - nie miałam pojęcia co powiedzieć.
- Nie musisz odpowiadać.
- Dziękuję. - położyłam głowę na jego ramieniu. Objął mnie i zaczął kołysać. - Nie... Bo zasnę...
- Wtedy cię zaniosę. - oznajmił, a ja wyplątałam się z jego uścisku. - Co się stało?
- Nic.
- I to nic ma na imię Ross.
- Przestań...
- Co znowu? Laura, zrozum, nie należy przejmować się przeszłością.
- Ale on nie jest przeszłością.
- Nie żyje.
- A co cię to obchodzi?
- Martwię się o ciebie.
- Uwierz mi, nie pomagasz.
- Czym? Może przeszkadza ci, że istnieję?
- Nie mów tak. Poza tym. Mówisz, że nienależy przejmować się przeszłością. To czemu tak zależy ci na twoich wspomnieniach?
- Bo ja nic nie pamiętam! Nie pamiętam rodziny, nie pamiętam nic związanego z moją dziewczyną - cicho prycham - nic z przed wypadku. I jeszcze ten sen...
- Dobra, mam dość. - wstałam i otrzepałam spodnie. - Tylko mnie dołujesz. Jeśli zechcesz pogadać o czymś innym, na przykład o pogodzie chociażby, albo o książkach, to znasz mój numer.
- Laura, proszę, nie każ mi znowu żałować tego, co mówię.
- Więc nie mów nic, czego możesz żałować. Proste? Proste.
- Porobimy coś jeszcze? Nie wiem, spacer, kawa, film?
- Jest piętnasta.
- A co mnie to?
- Przecież Rachelle oszaleje, jak cię nie będzie!
- Czemu tak o niej mówisz?
- Czy my już tego nie przerabialiśmy? Boże, Ross ja się o ciebie... SZLAG! - krzyknęłam. - Dobra, tego nie było. Jeśli nie chcesz, żebym źle mówiła o twojej dziewczynie to po prostu daj sobie ze mną spokój.
- Ale ja nie chcę...
- Nie, proszę. Potrzebuję czasu. Daj mi kilka dni. - spuścił wzrok. - Cześć, Kyle.
- Nie przeszkadza mi to, wiesz? - powiedział, kiedy się odwróciłam. Spojrzałam na niego pytająco. - Kiedy mówisz do mnie Ross. Nie ma w tym nic złego. - podszedł do mnie i ponownie przytulił. - Do zobaczenia, Lau. - pocałował mnie w czoło i odszedł.
Chwila. CO ZROBIŁ?!
Rozejrzałam się, ale jego już nie było. Sapnęłam z irytacją i ruszyłam do domu.
~*~
Na widok butów w korytarzu prawie zemdlałem.
- Kyle? - spytała Rachelle. - Czy czegoś sobie nie ustaliliśmy? - milczałem. - Pytam cię o coś. Kto pozwolił ci wychodzić?
- Ja.
- Aha! No fajnie, problem w tym, że umówiliśmy się, że nie wychodzisz! - krzyczała.
- Jezu, kobieto, czego ty chcesz?! Nie mogę wychodzić, nie mogę oglądać czego chcę, nie mam dostępu do internetu... Ja jestem CZŁOWIEKIEM! Nie świnką morską! Dla twojej wiadomości mam prawo do robienia, co mi się podoba!
- Umówiliśmy się, prawda?!
- Właśnie nie! Ty mi to po prostu powiedziałaś! Nie liczysz się z tym, że ja też chcę coś robić!
- A JEŚLI KTOŚ BY CIĘ ZOBACZYŁ?!
- Co ci odbiło?! To tylko ludzie! Jak ja, czy ty! Co, jestem jakimś seryjnym mordercą, który uciekł z paki, że nie mogą mnie ludzie widzieć?
- Nie o to chodzi!
- Więc o co? A może ty jesteś jakaś chora? Na głowę! Wiesz co? GDZIEŚ TO MAM! WYCHODZĘ! - wrzasnąłem i wyszedłem trzaskając drzwiami. Kierowałem się w pierwsze miejsce, jakie przyszło mi do głowy.
Stałem obok Rosswelta Ignacego i patrzyłem na jej okno. Nie byłem pewny, czy chcę to zrobić. Postanowiłem jednak spróbować. Zadzwoniłem na domofon. Drzwi otworzyły się, a ja zniknąłem na schodach w tym ciepłym korytarzu.
Super ;)
OdpowiedzUsuńCzekam na next!!
Super rozdział :*
OdpowiedzUsuńCzekam na next <3
Cudowny;)
OdpowiedzUsuńŚwietny :* /Werka
OdpowiedzUsuń