Gdy skończył się pakować (dorzucił jeszcze szczoteczkę do zębów i parę skarpet, bo to brzmiało sensownie), zostawił im liścik na stole w salonie, i wszystkie klucze, oprócz wejściowych. Nie wiadomo, kiedy wróci, może zdążą zmienić zamki, ale wolałby wtedy nie stać jak ciołek pod drzwiami. Nie ważne, to i tak brzmi bezsensownie.
Wyszedł z domu i od razu poczuł wyrzuty sumienia. To była jego rodzina, ci ludzie wspierali go w praktycznie każdym momencie jego życia, pomagali mu i dawali nadzieję, pocieszali i po prostu byli tu dla niego, a tym czasem on zostawia ich, by polecieć w kosmos na jakąś dziwną planetę, która w sumie może nie istnieć, to może być jakiś głupi żart lub eksperyment, a on może zachorować na jakieś toksyczne coś, kosmita może zamieszkać w jego klatce piersiowej lub nawet gorzej... Jednak czemu dopiero teraz to zrozumiał? Czemu nie pomyślał o tym wcześniej, zanim się zgodził? Aha, miał mały wybór - albo poleci on, albo Ryland. To było przegłosowane, a ona doskonale o tym wiedziała.
Dotarł z powrotem do miejsca, w którym wszyscy emigranci (tak ich sobie nazywał) spędzali większość swojego czasu. Miejsce to nie było zbyt oddalone od laboratoriów i bazy kosmicznej, z której wkrótce mieli opuścić ten świat, co było dosyć komfortowe, jeśli nagle trzeba było coś sprawdzić. Dowiedział się o nim kilka godzin temu, gdy Laura i jakiś starszy pan go tam zaprowadzili po spotkaniu. Wyciągnął klucz, który mu wtedy wręczyli, i otworzył drzwi.
Pierwszą rzeczą, która rzuciła mu się w oczy, był ten wszechobecny syf - plastikowe kubki, butelki, paczki po chipsach, papierki, książki, ubrania... Mimo tego, że Laura kazała im posprzątać, syfu nie ubyło, a właściwie bałagan był jeszcze większy. Mieszkanie te nie było zbyt wielkie, właściwie składało się z jednego, w miarę dużego pokoju, łazienki i kuchni. Spali na dmuchanych materacach, bo tak było wygodnie ich ulokować. Jak się okazało, miłe i komfortowe miejsce, w którym wszyscy się pierwszy raz spotkali, wcale nie jest ich nowym lokum. Należy do Laury, która ich tam zebrała, żeby się poznali blablabla.
– Hej, Ross! – zawołała Emily, a on nie wiedział, czy przypadkiem znów się nie wymknąć. Problem tkwił w tym, że już naciągnął nerwy Laury wymykając się z mieszkania bez jej wiedzy, co niezbyt ją cieszyło, a raczej wyprowadzało z nerwów. Nie lubił zdenerwowanej Laury, którą w ciągu ostatniego miesiąca zdążył poznać. Czemu? Zaczynała wtedy ciężko oddychać i krzyczeć w języku, którego nie znał. Trochę się jej wtedy bał, bo wyglądała na gotową kogoś zamordować. Jednak o wiele bardziej bał się Emily i jej skłonności do fangirlowania, mimo tego, że poznał ją również kilka godzin temu. – Jesteś gotowy do lotu? Laura powiedziała, że nie musimy się martwić, bo to będzie dość przyjemne...
– Laura mówi dużo rzeczy, jednak nie wszystkie okazują się być prawdą – warknął, opadając na swój materac, wcześniej delikatnie kładąc obok niego plecak. – Równie dobrze może chcieć przewieźć nas w klatkach, bez jedzenia, wody, lub wypuszczać w przestrzeń kosmiczną i sprawdzać, jak długo nasze organizmy tam wytrzymają.
– To dosyć brutalne, nie strasz tak dzieci – stwierdził Charlie/geek, któremu Laura niosła książki.
– Nie jestem dzieckiem! – oburzyła się. Ross nie miał siły na kłótnie z nerdami i psychofankami, więc po prostu położył się i odwrócił do ściany (ten materac był jedynym wolnym, co za szczęście). – Co się stało? Rossy, co się dzieje? Dobrze się czujesz?
– Zostaw mnie – warknął znowu, a ona chlipnęła i zniknęła w kuchni. Reszta zbudowała fortecę z własnych toreb, koców i materaców, chowając się przed tą małą dziewczynką, która była tak irytująca, że albo się schować albo zabić. Ciężko się zdecydować, naprawdę.
Wtedy drzwi się otworzyły i, wraz z chłodnym powietrzem, do środka wpadła Laura. Rozejrzała się, a na jego widok wyraźnie rozluźniła. Nigdy tego nie zrozumie, tak jakby on był im niezbędny, jakby jego zniknięcie wyrządziło wiele szkód. Podeszła do niego i usiadła na materacu obok niego. Również usiadł i wlepił wzrok we własne dłonie. Tym czasem ona patrzyła na niego z lekkim uśmiechem.
– Miło widzieć, Ross – rzuciła, a on prychnął śmiechem i również się uśmiechnął.
– Chyba "miło cię widzieć" – zauważył, po czym zerknął na nią i uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Ciebie też, mimo że zostawiłaś mnie tu przed trzema godzinami.
Emily się gotowała z wściekłości, Charlie zerkał z zainteresowaniem, a Bill (jeszcze jeden uczestnik lotu) miał to po prostu gdzieś.
– A dobre macie tam jedzenie? – spytał, a reszta spojrzała na niego rozczarowana. – Tylko pytam, Jezu.
– Zdrowsze – odpowiedziała szatynka, a Ross znów prychnął rozbawiony.
– Zatęsknisz za frytkami.
– Zapewniam, że wprowadzę drastyczną zmianę w naszej gastronomii - co trzeci dzień ziemskie frytki – odparła całkiem poważnie.
– Zabawna jesteś – odparł, na co uśmiechnęła się szeroko.
– Dzięki.
– Zabawna jesteś – odparł, na co uśmiechnęła się szeroko.
– Dzięki.
***
Obiad zawsze przynosili im do mieszkania, o czym dopiero dziś się przekonał. Nie chcieli, żeby taka grupa chodziła razem po mieście, co mogłoby wzbudzić podejrzenia, a rozdzielać też się nie mogli, więc posiłki zawsze odbywały się na miejscu. Zwykle była to góra warzyw lub innych zdrowych rzeczy których Ross nie znosił, dlatego, żeby nie głodować, postanowił się wymknąć (ponownie dzisiaj) i zjeść coś normalnego.
Wcisnął do kieszeni odrobinę pieniędzy i wyszedł po cichu, kiedy nikt nie widział. Później wymknął się z terenu ośrodka i poszedł przez siebie. Szybko stracił apetyt. Szedł obserwując miasto, próbując zapamiętać je na dłużej. Doszedł do parku i usiadł na ławce, zdając sobie sprawę z tego, że nie wie, kiedy znów zobaczy to miejsce... Nie wiedział też, że jest obserwowany. Siedział tak pięć minut patrząc przed siebie, zanim zdał sobie sprawę z tego, że nie jest sam.
– Ładnie? – spytała, na co odkaszlnął nerwowo.
– Na pewno ładniej niż w tamtej dziurze. Długo tu stoisz?
– Wystarczająco. Wiesz, że nie można się wymykać?
– To ostatni dzień, co mi szkodzi?
– A jakby coś ci się stało?
– O co ci chodzi? Masz całą ekipę, co za różnica, czy lecicie ze mną, czy beze mnie? – spytał, a Laura patrzyła na niego spokojnie.
– Mogę się dosiąść? – zapytała po chwili ciszy, a on przytaknął. Usiadła obok niego, a on westchnął. – Lubię cię, wiesz?
– Miło – prychnął.
– Ah, czyli ty mnie nie?
– Tego nie powiedziałem.
– Tak brzmiało.
– Tak to brzmiało. Jeszcze się nie nauczyłaś?
– Szybko nastawienie do mnie zmieniłeś.
– Znów mówisz jak Yoda.
– Kto to?
– Jeśli kiedyś tu wrócimy, to ci pokażę – powiedział, po czym znów zamilkł, starając się opanować smutek, który go ogarniał. Teraz nagle nie chciał lecieć, wolał zostać i ciągnąć zwykłe życie - zostać z rodziną, kiedyś oświadczyć się Camille, założyć rodzinę... Jednak nie mógł się wycofać, nie mógł zrobić tego siedzącej obok niego dziewczynie.
– Więc o to chodzi? Nie chcesz wyjeżdżać?
– To dla mnie ciężkie. Nie zrozumiesz.
– Na mojej planecie praktycznie nie ma życia, połowa populacji, głównie młodzi, wymarła w trakcie dwóch lat przez nieznaną dotychczas chorobę. Potrzebujemy was.
– Tak, wiem.
– I uważasz, że nie wiem, jak to jest? Opuściłam prawie wymarłą planetę w poszukiwaniu pomocy nie mając pojęcia, co się na niej dzieje.
– Przepraszam.
– Nie szkodzi – stwierdziła i oparła się o jego ramię, wzdychając. – Cieszę się, że już lecimy dzisiaj, jestem już taka wszystkim tym zmęczona...
– Pewnie moim wymykaniem się nie pomagam, co? – zauważył, na co uśmiechnęła się lekko.
– Jeśli zamiarem twoim wracać... Domyśliłam się, że potrzebujesz chwili dla siebie.
– Jak? Nie znasz mnie tak dobrze...
– Chyba lepiej, niż się tobie wydaje... – Zamknęła oczy i mocniej się w niego wtuliła. – Przyjemne.
– Od kogo podłapałaś? Mówiłaś, że nie okazujecie radości.
– Czasami, kiedy nie mogę spać lub nie mam nic do roboty, wychodzę i obserwuję ludzi. Ciekawe z was istoty.
– Tak myślisz? Gdybyś spędziła wśród nas więcej czasu, też rozważałabyś samobójstwo.
– Co to?
– Tak mówi się, gdy ktoś zabije samego siebie.
– Okropne! U was robi się takie straszne rzeczy?
– Czasem niektórzy uważają to za niezbędne. U was się tak nie robi?
– Nie! Kto w ogóle robi takie rzeczy?
– Nieszczęśliwi.
– U nas nie ma takich.
– Wasza planeta musi być cudowna. Pewnie znacznie lepsza, niż ta.
– Powinna ci się spodobać.
Wcisnął do kieszeni odrobinę pieniędzy i wyszedł po cichu, kiedy nikt nie widział. Później wymknął się z terenu ośrodka i poszedł przez siebie. Szybko stracił apetyt. Szedł obserwując miasto, próbując zapamiętać je na dłużej. Doszedł do parku i usiadł na ławce, zdając sobie sprawę z tego, że nie wie, kiedy znów zobaczy to miejsce... Nie wiedział też, że jest obserwowany. Siedział tak pięć minut patrząc przed siebie, zanim zdał sobie sprawę z tego, że nie jest sam.
– Ładnie? – spytała, na co odkaszlnął nerwowo.
– Na pewno ładniej niż w tamtej dziurze. Długo tu stoisz?
– Wystarczająco. Wiesz, że nie można się wymykać?
– To ostatni dzień, co mi szkodzi?
– A jakby coś ci się stało?
– O co ci chodzi? Masz całą ekipę, co za różnica, czy lecicie ze mną, czy beze mnie? – spytał, a Laura patrzyła na niego spokojnie.
– Mogę się dosiąść? – zapytała po chwili ciszy, a on przytaknął. Usiadła obok niego, a on westchnął. – Lubię cię, wiesz?
– Miło – prychnął.
– Ah, czyli ty mnie nie?
– Tego nie powiedziałem.
– Tak brzmiało.
– Tak to brzmiało. Jeszcze się nie nauczyłaś?
– Szybko nastawienie do mnie zmieniłeś.
– Znów mówisz jak Yoda.
– Kto to?
– Jeśli kiedyś tu wrócimy, to ci pokażę – powiedział, po czym znów zamilkł, starając się opanować smutek, który go ogarniał. Teraz nagle nie chciał lecieć, wolał zostać i ciągnąć zwykłe życie - zostać z rodziną, kiedyś oświadczyć się Camille, założyć rodzinę... Jednak nie mógł się wycofać, nie mógł zrobić tego siedzącej obok niego dziewczynie.
– Więc o to chodzi? Nie chcesz wyjeżdżać?
– To dla mnie ciężkie. Nie zrozumiesz.
– Na mojej planecie praktycznie nie ma życia, połowa populacji, głównie młodzi, wymarła w trakcie dwóch lat przez nieznaną dotychczas chorobę. Potrzebujemy was.
– Tak, wiem.
– I uważasz, że nie wiem, jak to jest? Opuściłam prawie wymarłą planetę w poszukiwaniu pomocy nie mając pojęcia, co się na niej dzieje.
– Przepraszam.
– Nie szkodzi – stwierdziła i oparła się o jego ramię, wzdychając. – Cieszę się, że już lecimy dzisiaj, jestem już taka wszystkim tym zmęczona...
– Pewnie moim wymykaniem się nie pomagam, co? – zauważył, na co uśmiechnęła się lekko.
– Jeśli zamiarem twoim wracać... Domyśliłam się, że potrzebujesz chwili dla siebie.
– Jak? Nie znasz mnie tak dobrze...
– Chyba lepiej, niż się tobie wydaje... – Zamknęła oczy i mocniej się w niego wtuliła. – Przyjemne.
– Od kogo podłapałaś? Mówiłaś, że nie okazujecie radości.
– Czasami, kiedy nie mogę spać lub nie mam nic do roboty, wychodzę i obserwuję ludzi. Ciekawe z was istoty.
– Tak myślisz? Gdybyś spędziła wśród nas więcej czasu, też rozważałabyś samobójstwo.
– Co to?
– Tak mówi się, gdy ktoś zabije samego siebie.
– Okropne! U was robi się takie straszne rzeczy?
– Czasem niektórzy uważają to za niezbędne. U was się tak nie robi?
– Nie! Kto w ogóle robi takie rzeczy?
– Nieszczęśliwi.
– U nas nie ma takich.
– Wasza planeta musi być cudowna. Pewnie znacznie lepsza, niż ta.
– Powinna ci się spodobać.
***
Gdy wrócili, wszystko było gotowe. Przygotowano im jakieś ubrania, jak się okazało tylko Ross jeszcze swojego nie założył, statek, którym mieli lecieć, był już gotowy do startu. Wszyscy byli poddenerwowani/podekscytowani, a blondyn sam nie wiedział, które z tych uczuć mu towarzyszy. Chyba żadne z nich, bo był zaniepokojony. Czy wszystko pójdzie sprawnie? Czy uda im się opuścić planetę bez komplikacji i spokojnie dolecieć na miejsce?
Było ciemno. Całą ekipą ruszyli na pokład, niosąc ze sobą ich, zaskakująco małe, bagaże. Ross mocno ściskał szelki plecaka, obserwując stojącą przy włazie Laurę. Wyglądała niezwykle poważnie w ubraniu, w którym zobaczył ją, gdy pierwszy raz się spotkali. Znów zauważył, jak jej skóra lekko lśniła w mroku. Reszta przypatrywała się jej z drobnym niepokojem, jednak on się uśmiechał. Również się uśmiechnęła, po czym odwróciła do najwidoczniej mówiącego do niej człowieka. Podeszli na tyle blisko, by usłyszeć, co mówi.
– Opracowany przez panią autopilot powinien działać bez zarzutu, jednak w razie problemów proszę o kontakt.
– Oczywiście – odpowiedziała odrobinę znudzona. – No, załoga, zapraszam na pokład. Zajmijcie sobie miejsca, ja za chwilę do was dołączę – oznajmiła, a oni, po kolei, zaczęli wchodzić przez właz do środka. Ross wszedł ostatni, obserwując jak Laura rozmawia z kilkoma osobami. Zaciskał mocno ręce. Mimo, iż wszyscy zniknęli już na pokładzie, on czekał. Odwróciła się i ruszyła w stronę statku, jej towarzysze zniknęli w budynku. – Czemu nie w środku?
– Czekałem na ciebie.
– Miłe. Teraz już wchodzić musisz – odpowiedziała lekko zmartwiona. Patrzyła na niego z niepokojem, bo wydawał się jej być bardzo smutny. – Wszystko dobrze?
– Strasznie szybko to zleciało... Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, że odlot może być taki... Stresujący.
– Jeszcze wrócisz, obiecuję – powiedziała niezwykle poważnie, po czym podeszła bliżej i go przytuliła, poważnie go zaskakując. Nie był na to gotowy, jednak objął ją jednym ramieniem, bo w drugiej ręce wciąż trzymał plecak.
– Gdybym wiedziała, że takie to będzie dla ciebie ciężkie...
– Nie, nie mów tego. Chcę wam pomóc.
– Dziękuję – odparła, wciąż go tuląc. Uznał to za całkiem przyjemne, więc nie zdawał sobie sprawy z płynącego czasu. – Musimy wchodzić. Gotowy?
– Usiądziesz obok mnie?
– Jeśli chcesz – odpowiedziała z uśmiechem. Również się uśmiechnął, po czym oboje weszli na pokład. Rozejrzał się, szczerze zaskoczony.
Wyglądał jak większa i o wiele bardziej zaawansowany technologicznie limuzyna lub mały autokar. Dwa rzędy miejsc siedzących, coś, co wyglądało jak barek, jednak chyba nim nie było, kilka ekranów z planem lotu, urządzenie do kontaktowania się z bazą i do ewentualnego, samodzielnego pilotowania. Wszystko prezentowało się bardzo drogo, nie wiedział, ile to kosztowało i czy na pewno pochodziło z ziemi. Bill siedział już w pobliżu barku, który tak naprawdę był zbiornikiem na kosmiczne jedzenie, gotowy do wyżerki, jednak nagle, znikąd, pojawił się mały robocik z kilkoma strzykawkami. Wszyscy otworzyli szeroko paszcze, patrząc z niepokojem na strzykawki.
– Witajcie. Bardzo miło mi patrzeć na was. Chciałam bardzo podziękować za chęć pomocy – oznajmiła Laura. Ross zajął któreś z wolnych miejsc. Emily wyglądała na rozczarowaną, ponieważ jakby specjalnie zadbała o to, by to obok niej było wolne. – Niestety, ze względów technicznych, będziemy musieli was uśpić. W tych tutaj strzykawkach znajduje się serum, które na pewien okres czasu uśpi wasz organizm i wszelkie potrzeby - nie będziecie musieli jeść, korzystać z łazienki ani pić. Po prostu będziecie głęboko spać. Odrobinę wstrzyma też proces starzenia, więc obudzicie się praktycznie tacy sami. Będzie trzeba go wkrótce powtórzyć. Pytania?
– Tak, czy to oznacza, że będziemy nieprzytomni przez praktycznie cały lot? – spytał Elliot, brat Charliego.
– Dokładnie.
– Będziemy śnić? – zapytała Emily, zerkając z rozmarzeniem na Rossa.
– Nie jestem pewna. Większość zażywających serum nie pamięta żadnych snów.
– Czy możemy odmówić jego przyjęcia? – odezwała się Kim, ta dresiara.
– Niby tak, jednak nie wiele wam to da - nic ciekawego nie będzie się działo. Gdy się wybudzicie, będziecie mieli dziesięć minut na doprowadzenie się do porządku. W tamtej szafie znajdują się podpisane komplety ubrań, które wtedy założycie. Później uśpimy was na resztę lotu.
– Dużo czasu minie, zanim się tam dostaniemy?
– Na ziemi? Jeśli się nie mylę, to rok.
Wtedy na pokładzie zapanowało ogólne poruszenie, wszyscy zaczęli mówić w tym samym czasie, a ona nie potrafiła ich przekrzyczeć. Zrobiło mu się jej żal.
– Zamknąć się! – wrzasnął, a oni, jakimś cudem, zamilkli. Laura spojrzała na niego z wdzięcznością, a on zachęcił ją spojrzeniem, by kontynuowała. Odkaszlnęła.
– Dlatego prosiłabym, byście usiedli wygodnie. Kiedy robot podjedzie, wyciągnijcie ramię. Podamy wam serum i... i tyle.
Wszyscy posłuchali. Ross zajął wolne miejsce, a Laura usiadła obok niego. Uśmiechnął się do niej, ona też. Robocik podjechał na swoich małych kółeczkach do Billa, który niepewnie wyciągnął rękę. Robot chwycił pierwszą strzykawkę i wbił igłę w jego nadgarstek. Później podjechał do następnej osoby. I tak dalej i tak dalej. Statek zaczął startować. Słyszeli szum silników, słyszeli lecące z głośników odliczanie. Ross, nie panując nad sobą, mocno ścisnął rękę siedzącej obok dziewczyny.
Polecieli. Patrzył w okno, nie zdawał sobie sprawy, jak szybko miejsce, w którym dotychczas był bezpieczny, znika. Widział tylko jak maleje, jak ogromna wcześniej baza zmienia się w malutki punkcik... Wtedy zobaczył gwiazdy.
Do tej pory patrzył w nie i zastanawiał się, jak daleko od niego się znajdują, zastanawiało go pojęcie kosmicznej pustki. Zastanawiał się, czy w kosmosie jest zimno, czy ciemno, czy gdzieś jeszcze jest życie. Teraz był wśród gwiazd, zmierzał na inną, zamieszkałą planetę. I nie czuł się z tym źle.
Odwrócił się, wyrwany z zadumy przez cichy, jakby niezadowolony pisk. Przed nim stał robocik, trzęsąc się z niezadowolenia. Wyciągnął rękę, lekko się wahając. Syknął cicho, gdy igła przebiła jego skórę, jednak nic nie powiedział. Nie wiedział, jaki miał być efekt, jednak zrobił się senny. Reszta już odpływała, jednak nie wiedział, ile czasu spędził patrząc w okno.
Zerknął na Laurę, która lustrowała wszystkich wzrokiem. Zasypiali, po kolei. A on był tylko śpiący... Dziewczyna zacisnęła palce na jego dłoni, wciąż oplatającej jej własną. Chciał ją zabrać, ale nie mógł. Był taki zmęczony...
Nie wiedział, jak i kiedy, jednak odleciał. Zasnął. W jednej chwili patrzył na ich splecione dłonie, w drugiej nie widział nic. Tylko ciemność.
_____________________________
Spadaj Clar, czerwony jest mój.
Elo ziemniaczki, jeśli jakieś
jeszcze tu są... Jest rozdział
hurra. Nie wiem, co napisać,
więc pozdrawiam. I Clar pewnie
też.
~Izzy & Clar