poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Rozdział 11: "Maybe you'll always be the one I'm missing, all I got left are the words that you said"

#Laura#
Rano obudziłam się w miarę wypoczęta. W miarę. Przez pół nocy nie umiałam się uspokoić, więc ciągle płakałam w poduszkę. Nikt nie wchodził do mojej sali. Albo nie było nikogo, kto mógł to zrobić, albo uznali to za atak depresji po urazowej czy czegoś takiego, albo jeszcze płacząca dziewczyna po śmierci klinicznej to nic, czym trzeba się przejmować. Dopiero około 8:30 do mojej sali wpadła Van ze śniadaniem, które teraz składało się z miski płatków kukurydzianych. Zjadłam bez marudzenia. Gdyby nie to, że nie mogłam poprosiłabym o dokładkę. Jednak teraz były ważniejsze sprawy. Przyszli Lynchowie trzymając Rossa z daleka ode mnie, później Evan, który posiedział krótko, bo później musiał iść zanieść podanie na studia (znów przypomniałam sobie, że ja mojego nawet nie wypisałam), Van pytająca o różne rzeczy i Piper, która przed wejściem do sali robi Rossowi awanturę o sama nie wiem co. Po wejściu do mnie od razu zasypuje mnie falą pytań. Czy smakowało mi śniadanie (odpowiadam, że było znośnie), czy Ross mnie nie drażni (odpowiadam, że i tak głównie siedzi na korytarzu), czy lekarze są normalni (odpowiadam, że do nich nie mam nic, jednak pielęgniarki to zło wcielone)i na koniec czy widziałam jakieś ciacho (odpowiadam, że tak. To, które wczoraj przemycił dla mnie Ev). Nie mam siły dalej odpowiadać. Oczy same mi kleją. Mówi jeszcze tylko "wyśpij się", poprawia mi poduszkę i zostawia w spokoju. W tym czasie wraca Evan. Ma dla mnie donut'a z czekoladową polewą i kawałkami czekolady. Pyszny, bo z Milki. Po chwili już go nie ma. Zaczynamy rozmawiać o różnych rzeczach. Zaczynając od moich starych ról, aż po miłego policjanta który wręczył mi swoją wizytówkę, bo chce żebym spotkała się z jego córkami. Widać, że troskliwy z niego ojciec, skoro nawet podczas pracy o nich pamięta...
Nagle do sali wpada Ross. Idzie do okna i siada na parapecie jakby był u siebie w domu.
- Oj, przeszkadzam wam? - syczy. - Możecie wracać do... Swoich spraw. Całowania się i takie. - warczy, a mi odbija szajba.
- A co, masz jakiś problem? - odpowiadam takim samym tonem. - Pewnie ci nie pasuje, że MIAŁEŚ DWIE a teraz NIE MASZ ANI JEDNEJ?! - wiem, że byłam nie fair w tej sprawie, ale blondyn mnie wkurza.
- Może i tak?! Ale co cię ja obchodzę, masz jego! - wskazał ręką na mojego zdezorientowanego przyjaciela.
- Oj nie, my się tylko... - zaczął Ev, ale Lynch mu przerwał.
- Jasne, tylko się przyjaźnicie. Wiecie, zawsze się tak zaczyna. A, i nie myślcie, że jestem jakiś tępy. Wiem, że byliście razem. A teraz muszę iść jak najdalej od okien, żeby móc trochę się odprężyć. Jak tylko widzę okno mam ochotę się z niego rzucić... I niech mnie jeszcze jakiś samochód przejedzie, wtedy będzie mniej boleć... - mrucząc pod nosem takie o to słowa wychodzi naburmuszony z sali, a ja nie mogę uwierzyć w to, co właśnie widziałam i słyszałam.
Ross jest zazdrosny o Evana i to go boli. Ma ochotę się zabić tylko dlatego, bo odwiedza mnie mój były. Ma problem! On też może iść do Piper, nikt mu nie broni! Ale może on nie chce do niej iść? Może oni po prostu się już nienawidzą? A Ross cierpi, bo ja nie chcę... nie, nie mogę mu wybaczyć. Może jakbym z nim... porozmawiała. Rozmowa. On cierpi, bo nie poświęcam mu tyle czasu, co innym. Z wszystkimi gadam, a oni spychają go na tyły, tak, jakby był nie ważny. Ciekawe, czy cokolwiek się zmienia kiedy wracają do domu... Może jemu po prostu brakuje kontaktu z czyjejkolwiek strony i dlatego właśnie tak strasznie się denerwuje! O jeju, co ja narobiłam?
- Evan, mogę cię o coś poprosić? - spytałam.
- Jasne.
- Mógłbyś zawołać idiotę w blondzie? Muszę z nim POWAŻNIE porozmawiać... - oznajmiam, a on posłusznie kieruje się na korytarz i woła blondyna, który już po chwili jest w środku. W jego oczach widzę przerażenie. Nagle do środka wchodzi jeszcze Evan. Teraz się przyglądam i widzę, że Ev zacisnął dłonie w pięści, a z nosa Rossa spływa trochę krwi. Na ten widok ogarnia mnie wściekłość.
- Evan. - mówię stanowczo. - Wyjdź.
- Ale...
- Wyjdź, słyszałeś?! - nie za często zdarzało mi się na niego krzyczeć, więc jest zszokowany, jednak posłusznie opuszcza pokój. - Chodź tu na chwilę. - proszę, a blondyn powoli kieruje się w moim kierunku. - Siadaj. - mówię, a kiedy zajmuje miejsce wyciągam rękę w stronę jego twarzy. - Uderzył cię? - dziwię się, a kiedy dotykam lekko jego nosa brązowooki nieruchomieje.
- To tylko pozory. Wcale nie jest takim aniołkiem, na jakiego wygląda. - tłumaczy ostro spoglądając w stronę drzwi.
- Jakbyś go lepiej poznał...
- Nie chcę. Mój nos zna jego pięść aż za dobrze...
- Ross... - szepczę i zaczynam przeczesywać mu tłuste włosy. - Myłeś się ostatnio?
- Na włosy nie mam czasu...
- A to dziwne, po oczach to w tobie najlepsza rzecz... - mruczę z ironią, a on cicho chichocze. Dawno nie słyszałam jego śmiechu, więc teraz jest to dla mnie niczym cios w splot słoneczny. Znów mam problemy z oddychaniem. Robi mi się ciemno przed oczami. Opieram głowę o poduszkę ze strachu, że zaraz zemdleję.
- Lau? - pyta i przygląda mi się uważnie. - Wszystko w po... Nie, nie jest w porządku! Iść po kogoś? Vanessę, lekarza?! - zaczął panikować.
- Spokój, zachowaj spo.. - nie dałam rady dokończyć, po blondyn się rozpłakał. Łzy wypływały z jego czekoladowych oczu, spływały po policzkach tylko po to, żeby wylądować na podłodze. Mruczał coś niezrozumiałego, a jeszcze trudniej było to odszyfrować przez płacz. Usłyszałam jedynie "nie dam rady, jak coś ci się stanie" "to wszystko moja wina!" i "proszę, razem z tobą zniknie wszystko, co mam...". Nie jestem pewna, ale chyba mówił to do mnie. Było mi już trochę lepiej. To znaczy, umiałam już normalnie oddychać, ale miałam trudności z wydobyciem z siebie jakiegokolwiek dźwięku.
- Proszę, uspokój się... - poprosiłam chrypliwym głosem, a on natychmiast umilkł. - Posłuchaj. Ja... Ja chciałabym ci wybaczyć, ale...
- Nie potrafisz. - dokończył za mnie.
- Ta... Tak. Na prawdę mi przykro, że ty i Piper...
- Rozstaliśmy się? Ech, to raczej nic. I tak była to kwestia czasu...
- To dlatego mnie okłamałeś? - spytałam, ale on chyba nie zrozumiał. - Czy dlatego mnie okłamałeś? Bo wydało cię się, że i tak wkrótce się rozstaniecie.
- No...
- Bosko.
- Ale Lau, to nie ta...
- A jak, Ross? Jak to w takim razie jest? - spuścił głowę. - Świetnie. A teraz możesz wyjść.
- I co, ja wyjdę, a on już wejdzie, tak? Tak jak do twojego życia? - warknął.
- Ach więc to ja jestem ta zła?! Ja jestem ta zła?! Tylko wiesz, to nie ja umawiałam się z dwoma osobami naraz. O pobycie Evana w Los Angeles dowiedziałam się wczoraj! A ty cholernie mnie krzywdzisz takimi scenariuszami! I co, jak mnie widzisz? Jako wredną szmatę, która najpierw ma jednego, ten ją okłamał, później ona ląduje w szpitalu i już ma nowego, tak? Taka dla ciebie jestem?! - wrzeszczę z łzami w oczach. - Wyjdź stąd Ross. Chwilowo nie chcę tu ani ciebie, ani jego.

***

Siedziałam tak obrażona na cały świat. Nie przyjmowałam picia, ani propozycji na dwór. Nie wiem, czemu. Chyba obawiałam się, że kogoś mogę tam spotkać... Mówiąc kogoś mam na myśli któregoś z tej dwójki. Strasznie mnie wkurzyli. Ross swoimi wrednymi myślami, a Evan tym, że go uderzył. Nie rozumiem, za co. On taki nie jest. A przecież Ross nie odmówiłby możliwości wejścia do mnie, prawda?  Po raz pierwszy zaczynam tęsknić za kimś, kogo mogę o to zapytać. Jedyną osobą, która zna odpowiedzi na większość dręczących mnie pytań jest Ross, ale on uważa mnie za szmatę bez serca. Niech sobie myśli co chce. Dam sobie spokój i chwilowo pocieszę się ich nieobecnością. Rzadko kiedy ich nie ma. Za dnia Evan, a wieczorem wpuszczam Rossa. Nagle coś mi świta. Jeśli jutro mnie wypuszczają... 
Biegnę w pośpiechu do sali, w której aktualnie przebywa mój lekarz. Aktualnie siorbie kawę i zajada się sernikiem. A nam nie dają takich pyszności. Mi musiał je przynosić kumpel, chociaż jest to chyba zabronione. W każdym razie zaczynam gadać jak na prochach.
- Panno Marano, powinna pani siedzieć w swojej sali i...
- Mam to gdzieś! Mam tylko jedno, głupie pytanie i pan każe mi z nim czekać do wieczora?!
- No dobrze, jak już tu jesteś to poczęstuj się ciastkiem. Będzie spokojniej.
- Chyba sobie podaruję. 
- Co ty gadasz. Według twojej siostry kochasz sernik. - powiedział i podał mi talerzyk z ciastem. Chwyciłam go razem z  widelczykiem i zaczęłam jeść. Ciasto tak mi smakuje, że po minucie już go nie ma, chociaż kawałek był duży. - Więc o co chciałaś zapytać? 
- Aaa... Racja. Mówi pan, że jutro wychodzę? - spytałam.
- Tak.
- A... O której?
- Nie wiem, jakoś tak koło 10:00...
- Świetnie! - krzyknęłam i zwróciłam lekarzowi talerz, po czym w podskokach wróciłam do pokoju. Miałam plan, jak uzyskać odpowiedzi na WSZYSTKIE moje pytania. Chwyciłam telefon i wybrałam jeden z niewielu numerów, które znam na pamięć.
- Halo? - odezwał się głos w słuchawce.
- Cześć.
- Jeju, nie ma mnie jakieś pół godziny, a ty od razu dzwonisz. Co jest?
- Mam do ciebie pytanie.
- Zamieniam się w słuch...
- Czy lunch jest aktualny? 
- Eeee...
- No weź...
- O której?
- A jak ostatnio planowaliśmy?
- Koło trzynastej...
- Świetnie! Spotkajmy się jutro w "Subway" o trzynastej. 
- Okay...?
- Pa! - rozłączyłam się. Świetnie. Wreszcie będzie musiał odpowiedzieć na pytania, bo teraz będę mogła iść za nim i go dręczyć. Nawet jak się zamknie przede mną w domu to jego rodzeństwo się zlituje. Później wywalę mu dziurę w drzwiach i BĘDZIE MUSIAŁ odpowiadać na WSZYSTKO. 
- VANESSAAAAAAA! - drę się jak nie normalna, a moja siostra rozpędzona do granic możliwości wpada do sali z gaśnicą w ręku.
- Co jest?! - panikuje.
-  Odłóż tę gaśnicę, wyglądasz jak idiotka. - poinformowałam ją. Spaliła buraka i odłożyła narzędzie. - Jutro wychodzę, wiesz? 
- No wow, każdy, który nie jest głuchy o tym wie. 
- Świetnie. Jutro idę na lunch z Rossem.
- ŻE COOO?!
- No to. - powiedziałam i wyjaśniłam jej mój "plan". 
- Jezu, zła kobieta z ciebie... - mruknęła i spojrzała na mnie podejrzliwie. - Moja krew! - uśmiechnęła się i mnie przytuliła.
- Po...po...po...POWIETRZA! - pisnęłam, a ona nie chętnie mnie puściła. 
- Okay, sorki. - uśmiechnęła się przepraszająco. - Jezu, nie spodziewałam się takich planów po tobie, siostrzyczko. I to wszystko dla garści odpowiedzi... - zamyśliła się. - Dobrze, że masz go gdzieś. Pewnie nie przejmie cię, że się kompletnie załamie... - stwierdziła, a ja zrozumiałam, co w ten sposób zrobię. Załamię całkiem porządnego chłopaka. Ulubieńca tłumów. Mojego niedoszłego chłopaka. Nie chcę tego. A jednak jestem gotowa to zrobić, dla garstki odpowiedzi na pytania, które nie dają mi żyć od kilku dni. To jest straszne. Ja jestem straszna. Co ja robię?

*NASTĘPNEGO DNIA*

Obudziłam się rano i od razu na mojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Nie jestem pewna, czy chcę stosować się całkowicie do mojego planu, ale rozumiem, że nie mam wyboru. 
Od razu po śniadaniu ubrałam się w przygotowane i przyniesione przez Van ciuchy, więc już na godzinę przed wyjściem byłam gotowa. Skakałam z radości, bo wreszcie mogłam rozprostować nogi, bo mogłam wyjść na dwór i biec przed siebie nie zwracając uwagi na to, gdzie się wybieram. Za jakieś dziesięć minut będę oficjalnie wolna od szpitala, wnerwiających pielęgniarek i innych. Będę sobą. W stu procentach. 
***
Wbiegłam z radością do domu i zaczęłam skakać po salonie jak wariatka. Później pobiegłam na górę, chociaż Van mi odradzała. Weszłam do swojego pokoju i przeżyłam szok. 
Rozumiem, że moja siostra robiła co w jej mocy, żeby się tego pozbyć, ale na podłodze i dywanie dalej pozostają plamy krwi. Kucam w miejscu, gdzie najprawdopodobniej kucał Ross, kiedy starał się powstrzymać krwawienie za pomocą ręczników i ścierek. Uratował mnie, a ja chcę zrobić mu takie świństwo...
W każdym razie biorę głęboki oddech i powoli wstaję. Przez chwilę kręci mi się w głowie i muszę oprzeć się o biurko, ale wtedy wszystko powraca do normy. W miarę wszystko. Na biurku leży mała karteczka, pewnie jeszcze z dnia w którym leżałam w szpitalu. Podnoszę ją i mam wrażenie, że coś ciągnie mnie do nieznanej mi treści. Otwieram poskładaną kartkę, a moim oczom ukazuje się liścik. Nie taki, jak w szkole, który uczniowie starają się sobie przekazać nie zwracając uwagi nauczyciela, tylko normalny list rozmiarów miniaturowych. Patrzę na kartkę i na starannie, ale jednocześnie trochę koślawe litery. Znam to pismo, a na wspomnienie go zaczynają mi się pocić dłonie.
To Ross do mnie napisał.

Hej. 
Wiem, że leżysz w szpitalu, ale 
jak już wyjdziesz znajdziesz na biurku kartkę, 
której mam nadzieję Vanessa nie przeczytała
lub co gorsza nie wyrzuciła.
Nie wiem, czemu, ale ciągnie mnie do ciebie.
Wiem, że jesteś bezpieczna, 
ale na wszelki wypadek chcę być z tobą
i Cię pilnować.
Zbyt wiele dla mnie znaczysz, a ja zbyt wiele
zmarnowałem tak potwornie Cię
krzywdząc...
Mam jednak nadzieję, że zechcesz się spotkać
i pogadać w cztery oczy.
"Subway" o 13:00?
Pamiętasz jeszcze?
(Mam nadzieję) do zobaczenia
~Ross

 Kręci mi się głowie. Czuję się, jakby ktoś wpakował we mnie wiadro lekarstw, które zamiast pomóc na ból głowy tylko go zwiększają. Mózg mi płonie, nic nie rozumiem. Przez chwilę nie pamiętam nawet, gdzie jestem, ale stopniowo wszystko do mnie wraca, a ja znów mogę stawiać kroki, chociaż boję się, że za chwilę się wywrócę. Nie mogę powiedzieć o tym Ness. Będzie kazała mi wrócić do szpitala, a w tej chwili jest to ostatnie miejsce, w którym chcę się znaleźć. Pierwszym na liście są ramiona kogoś, kto mnie kocha, ale żadne nie pasują. Ross tylko chce mnie chronić, ale nie wiem, czy mam od razu traktować to jak WIELKĄ MIŁOŚĆ. Evan jest moim przyjacielem. Romansu między nami nie ma od jakichś trzech lat. Są... A raczej były jeszcze jedne, w których czułam się najbezpieczniej na ziemi. Ramiona taty, kiedy wieczorami przytulał mamę i sadzał nas sobie na kolanach. Trzy kobiety na dwóch nogach. jak on dawał radę? Jednak to bezpieczne miejsce odeszło razem z nim, jak całkowite poczucie bezpieczeństwa. Ostatnio czułam coś takiego... Kiedy tulił mnie...
Oj nie ważne. 
Spojrzałam na zegarek. 12:07. Jeśli mam się nie spóźnić muszę wyjść natychmiast. A skoro to ja zaproponowałam spotkanie, to ode mnie wymaga się punktualności. Chociaż on mnie "zapraszał" przez list. List którego nie mogłam odczytać. Może wtedy zrozumiałabym to jego przesiadywanie w szpitalu całą noc...
***
Siedziałam przy stoliku i przeglądałam menu, kiedy do środka wszedł Ross. Zdjął mokry od deszczu kaptur i otrzepał włosy. Wyglądał przy tym tak uroczo, a jednocześnie głupio, że na sam widok chciało mi się chichotać i wyznać mu, że zachowuje się jak szczeniak. Wtedy właśnie mnie zauważa, uśmiecha się szeroko i siada naprzeciw mnie. Jest uśmiechnięty i najwyraźniej cieszy się ze spotkania we dwoje bez mojego kumpla który będzie mu przestawiał nos, jednak w jego oczach widać podejrzliwość. 
- Cześć. - wita się, jednak nie brzmi to tak, jak witaliśmy się wcześniej. Wtedy robiliśmy to ze szczerością i widoczną na pierwszy rzut oka radością. Teraz brzmi to, jakby rozwiedzione małżeństwo witało się przed podzieleniem się swoim dzieckiem. Wyznaczeniem, kiedy będzie u kogo przebywać. 
- Hej. - odpowiadam krótko. Patrzymy sobie w oczy, ale nie wiem po co. Podobno oczy są zwierciadłem duszy. Ja w to wierzę. A w jego oczach widzę coś czego obawiałam się najbardziej. Nie ufa mi.
- Co skłoniło cię do zadzwonienia i umówienia się ze mną? - pyta.
- Chciałam... porozmawiać. Zadać kilka pytań... 
- No tak, zawsze są pytania. Ale okay, pytaj. Jeśli będę umiał, odpowiem. 
- Pfff.... No dobra. Zacznijmy od czegoś hm... prostego? - ? – zaczęłam, a on spojrzał na mnie podejrzliwie. – Dlaczego Evan cię uderzył?
- Proste, tak? Ahahaha – zaśmiał się, ale ja wciąż patrzyłam na niego kamiennym wzrokiem. Totalna powaga.
- Pytam serio.
- No więc… Dostałem od Evan’a w twarz, bo nie uwierzyłem mu, że chcesz ze mną porozmawiać… tak naprawdę. Odpowiedziałem mu: „ Laura chce ze mną rozmawiać? Serio? Prędzej świnie zaczną latać”.
Ał. Zabolało. To, że tak myślał.
Normalnie teraz siedzielibyśmy razem, jedli kanapki i rozmawiali na jakiś mało ważny temat, np. premiera trailera „Kosogłosa”. Ross rzuciłby jakimś swoim Lynchowskim sucharem typu „Prędzej się ożenię niż wyjdzie ten trailer!”, co zmusiłoby mnie do kolejnych przemyśleń, np. z kim, kiedy, jak, gdzie.
- Możemy jechać dalej? – spytałam, a on potwierdził skinieniem głowy. – Więc. Nie nudziło ci się tam w tej poczekalni?
- Ahahahaha! No no no! Widzę, że humorek wraca! – uśmiechnął się, ale na widok mojej twarzy znowu się uspokoił. – No co? Pożartować nie można?
- Teraz ja zadaję pytania! – zawołałam, a on zarechotał i upił łyk czekolady.
- No to pytaj.
- Ty serio jesteś o Evan'a zazdrosny? – spytałam, a on zacisnął pięści. W jego oczach szalał gniew.
- Musimy tyle o nim gadać?! Nie rozumiesz, jak to jest! Jak to jest, kiedy postanawiasz chronić osobę którą kochasz, a ona nawet o tym nie wie! Czy mogłabyś patrzeć jak osoba, którą kochasz rozmawia z kimś, kogo nie trawisz? Bo ja nie… - mruknął i opuścił głowę. Znów był tym smutnym Rossem, który przychodził do mnie do pokoju.
- Czekaj, czy ty powiedziałeś chronić?
- No… Tak. Już nawet w liście. Martwię się o ciebie.
- I dlatego przesiadujesz przed moją salą?
- Przesiadywałem.
- No tak...
Nastała chwila ciszy, którą po chwili przerwałam postanawiając zadać mu ostatnie pytanie.
- Ross?
- Mhm?
- Co się z nami dzieje? - Do oczu napłynęły mi łzy.
- Co?
- Co się z nami stało?
- Wysłów się kobieto!
- Spadaj! - Zapłakałam, zerwałam się z krzesła i wybiegłam z budynku na deszcz. Biegłam prosto przed siebie, ale byłam w stu procentach pewna, że Ross biegnie za mną. Tak mocno padało, że nic nie widziałam. I to dosłownie.
Nie zauważyłam nawet samochodu, który jechał w moją stronę. Byłam zaledwie kilka kroków od krawężnika, kiedy poczułam, jak ktoś mnie popycha. Był to Ross, który najwidoczniej znowu uratował mi życie.
Wylądowałam na nim dokładnie tak, jak tego poranka, kiedy się pocałowaliśmy. Tym razem starałam się nie dopuścić do tego kolejny raz. Zapatrzyłam się w jego oczy, a wtedy jego głos wyrwał mnie z krainy marzeń.
- W-w porządku L-Laura? - spytał nieco przerażony. Kiwnęłam głową, a wtedy chłopak mnie... przytulił. Tak po prostu. Mocno uścisnął, a ja nie potrafiłam nie odwzajemnić tego gestu. Wtuliłam się w niego, chociaż on sam wylądował na błocie. Położyłam mu głowę na ramieniu i trwaliśmy tak przez chwilkę. W pewnym momencie on zdecydował się wstać, więc i mi pomógł się podnieść.
- Dz-dziękuję - wyjąkałam, a on się lekko uśmiechnął.
- Nie ma sprawy. Miałem cię chronić, a ja dotrzymuję obietnic. - Znowu łzy napłynęły mi do oczu, ale starałam się to ukryć. 
- N-no to... Do zoba... - nie zdążyłam dokończyć, bo Ross nagle nachylił się i mnie pocałował. Czułam, jakby jego pocałunki były one przepełnione strachem, miłością, przerażeniem, smutkiem i nadzieją... O, nie. Nadzieja. Nie mogę mu robić nadziei.
Mimo to chciałam żyć teraźniejszością, więc odwzajemniłam pocałunek zaskakując przy tym Ross'a, jakby się spodziewał, że odepchnę go i zacznę wyzywać od najgorszych. Owinęłam swoje ręce wokół niego, przez co ubrudziłam dłonie błotem, a on ujął moją twarz w swoje.
Naokoło nas padało i czułam, że mam już całe włosy mokre, ale nie zwracałam na to uwagi. Przez jakieś 2 minuty staliśmy na chodniku, kiedy nagle się opamiętałam.
Spojrzałam na Ross'a; na jego twarzy błąkał się uśmiech, którego już nie odwzajemniłam. Po moich policzkach, gdzie jeszcze chwilę temu znajdowały się dłonie Ross'a, zaczęły spływać łzy. To nie powinno się stać.
- Laura? - spytał Ross. - Lau?
- Nie nazywaj mnie tak. Do tego nie powinno dojść. Czemu to zrobiłeś? - spytałam zaczynając płakać.
- Bo cię kocham. Bardzo.
Nie wiedziałam, co mam mu odpowiedzieć.
- Nie wiem, co mam jeszcze zrobić, żebyś mi wybaczyła - dokończył, a ja już się rozpłakałam na dobre. Pokręciłam głową i po prostu uciekłam do domu zostawiając Ross'a samego. Nie powinnam go tam zostawiać nic nie odpowiadając, ale z drugiej strony nie wiedziałam, co mam mu powiedzieć. Że też go kocham? Miałby nadzieję, której nie może mieć. Przynajmniej na chwilę obecną.
Wbiegłam do domu, w którym nie było nikogo. Vanessa pewnie była z Riker'em, bo ostatnio mieli dla siebie bardzo mało czasu. Weszłam po schodach na górę i trzęsącymi się dłońmi przemyłam twarz i zmyłam błoto z rąk. Rzuciłam się na łóżko spoglądając co jakiś czas na te plamy krwi i znów wybuchłam głośnym i donośnym płaczem. Mimo, że było dopiero popołudnie, mi chciało się spać, dlatego najpierw utopiłam dwie poduszki we własnych łzach, rzuciłam nimi w okno zostawiając mokre plamy, a potem usnęłam z głową w trzeciej.

**************************************

Nie jestem pewna, czy to działo się na prawdę. 
Wylądowałam w szpitalu. Na korytarzu przed moją salą na krzesłach siedzieli Lynchowie i Ratliff. Ross nerwowo chodził w kółko. Nagle z sali w której leżałam lub miałam leżeć wyszła zapłakana Vanessa. Blondyn zatrzymał się i skierował w jej stronę przepełnione bólem spojrzenie. 
- Do... Dowiemy się za...za kilka minut. - szepnęła i z płaczem wylądowała w ramionach Rikera. Ross kontynuował spacerowanie. Chciałam do niego podejść, spytać się, co się dzieję, ale nie mogłam się ruszyć, a oni sprawiali wrażenie odpornych na moje wrzaski. Utwierdziłam się w przekonaniu, że nie ma mnie tu na prawdę w momencie w którym Ross przeszedł przeze mnie. Dalej nie mogłam się ruszyć. Po kilku minutach z sali wyszedł lekarz. Wszyscy spojrzeli na niego z nadzieją, ale on tylko pokiwał głową ze smutkiem i oddalił się szlochając. Rydel wtuliła się w Ellingtona i zalewała mu koszulkę łzami. Rocky ukrył twarz w dłoniach, Ryland zapatrzył w punkt przed siebie, jakby ściana  była taka interesująca. Van robiła to samo, co Delly wtulona w starszego blondyna. Spojrzałam na Rossa. Z jego oczu spływały łzy. Nie rozumiałam tego. O co tu chodzi? 
Nagle szepnął cicho: "Nie...". Później głośniej: "Nie." Jeszcze jedno "Nie!" Oraz "NIEE! NIE, NIE NIEEE!". Teraz w istnej furii napadł na szpitalne krzesło. Zaczął je kopać, a po chwili rozpadło się z trzaskiem. Dalej wyżywał się na szczątkach krzesła, kiedy zmieniła się sceneria. 
Był to rodzinny obiad. Wszyscy siedzieli smutni. Brakowało mnie. Wszyscy starali się normalnie zjeść. Tylko Ross siedział wpatrzony w puste krzesło przed nim. To tam właśnie bym siedziała. Nie rozumiem tylko, o co chodzi...
Nagle Ross wstaje. Zasuwa krzesło i powoli łapie się za głowę oddychając spazmatycznie. Po chwili wraca do tego szpitalnego mamrotu: "Nie, nie, nie, nie...".
Znów sytuacja się zmienia.
Tym razem widzę Rossa samego w łazience. Jeśli dobrze widzę drzwi są zamknięte. Nie rozumiem, o co tu chodzi. Przecież pójdzie się myć lub umyje zęby. Nic ciekawego. Do momentu, kiedy sięga do kieszeni i wyciąga z niej mały kawałek metalu i zaczyna obracać nim między palcami. Żyletka. Podciąga rękaw do góry, a ja wiem, co chce zrobić. Nie mogę się ruszyć. Zaczynam krzyczeć, błagać. Ale on nie słyszy. Przykłada ostrze do nadgarstka i wykonuje pierwsze, symboliczne cięcie w poziomie. Nagle zaczynam żałować, że opowiedziałam mu o "AHS"... Podwija rękaw wyżej. Z moich oczu kapią łzy. Z jego też. Nie potrafię nic zrobić, jest za późno. Przykłada żyletkę do wewnętrznej strony łokcia i tnie w dół. Krzyczę jeszcze głośniej. Nie mogę patrzeć na to, jak cierpi. Później ponawia ruch. I jeszcze raz. Po czwartym razie żyletka wypada mu z rąk prosto do umywalki, a on pada na ziemię i stara się zaczerpnąć oddechu. Wreszcie mogę się ruszyć. Podbiegam do niego i kucam przed nim. Nic już nie można zrobić, to było ustawione. Nagle podnosi dłoń, jakby chciał dotknąć mojego policzka, jednak nic nie czuję. 
- Lau... - szepcze. - Teraz... Z tobą... Zawsze. - dodaje i milknie na zawsze. Łzy kapią na jego koszulkę, kiedy zamykam mu oczy. Nachylam się jeszcze trochę i całuję go w czoło.
- Dobranoc... - szepczę, ale głos mi się łamie. Wstaję i pośpiesznym krokiem opuszczam łazienkę. 

_____________
Spam rozdziałowy trwa, gdyż właśnie jestem u Annabeth :)
rozdział też napisany przez nią, ale befsztyk zapomniała o tytule rozdziału, więc sama go dopisuję :)


5 komentarzy:

  1. przy końcu aż chciało mi się płakać. tak strasznie chcę, aby się pogodzili i byli razem. cudny rozdział! czekam na następny.
    http://neverletmegiveup.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. To jest genialne!!! Istny geniusz, zdolna bestia :-P
    Normalnie tyle emocji na raz... chyba zejdę na zawał :-)
    Czekam na szybki next, a ten rozdział był zarąbisty przez wielkie Z!!!!!!!!!!!!!!!!!! <3 <3 <3 <3 <3

    OdpowiedzUsuń
  3. zajebisty rozdział!!! :)
    Pod koniec się poppłakałam xD
    A pokatujcie Rossa jeszcze trochę xD
    Wredna ja :p
    Z niecierpliwością czekam na next :)
    Całuję Tala ^^

    OdpowiedzUsuń
  4. Wow.
    Cudowny rozdział :*
    Przy końcówce miałam łzy w oczach.
    Tyle emocji.
    Chcę aby się pogodzili, aby dwoje cierpią.
    CZEKAM NIECIERPLIWIE NA NEXT <333333333333333333


    OdpowiedzUsuń
  5. Dzięki Wam ten blog wrócił do żywych.
    Jest Boski.
    Rozdział, chcę mi się płakać, cieszyć.
    I czekam na nexta

    OdpowiedzUsuń